1895
*Uwaga! Tekst zawiera wyrażenia wulgarne!
26 października 1895 r.
Zastanawiał się, czemu właściwie nie został w domu. Co skłoniło go do tego, żeby to zrobić? Po co wchodził na pokład tego przeklętego statku? Żeby uciec od dekadenckich poglądów całego kontynentu. No, to teraz dostał za swoje. Uciekł na sam środek Atlantyku, gdzie teraz panował piekielny sztorm.
Jego imię nie jest ważne. I tak nikt go nie zapamięta, kiedy będzie leżał już tysiące stóp pod powierzchnią wody i sześć pod warstwą oceanicznego mułu. Cóż za wspaniała perspektywa!
Był pisarzem, który chciał opisać wody w rejonach bieguna północnego. Zorzę polarną, wielkie góry lodowe, no i wieloryby. Dlatego też zaciągnął się na statek wielorybników. Był to stary bryg z drewnianym kadłubem pamiętającym zapewne jeszcze poprzednie stulecie. Przynajmniej te spróchniałe deski będą stylowym nagrobkiem - pomyślał.
Do tej pory siedział pod pokładem. Bał się wyjść, a poza tym czuł, że będzie tylko przeszkadzał. W czasie sztormu każdy marynarz ma wyznaczone zadanie i naruszenie tego mechanizmu mogłoby skończyć się katastrofą. Z drugiej jednak strony… jakaś nieznana siła ciągnęła go do wyjścia na zewnątrz i zobaczenia tego wszystkiego na żywo. Jeśli już się wpakował w tą kabałę, to przynajmniej chciałby zobaczyć ową destrukcyjną moc natury, która odbierze mu życie.
Przez cały czas słyszał krzyki. Na całym statku, na i pod pokładem.
- Łap za te liny! – wrzeszczał ktoś, chyba bosman, dopóki nagle nie ucichł, zmieciony zapewne w morską toń przez jedną z ogromnych fal.
- Do pomp! – dało się słyszeć głos jednego z oficerów, gdzieś pod pokładem.
Pisarz, z trudem łapiąc równowagę, ruszył w kierunku schodków prowadzących na pokład. Kiedy przechodził obok stosu beczek z zapasami, usłyszał szloch, który jakimś cudem nie został zagłuszony przez ryk oceanu. Zobaczył skulonego mężczyznę, kurczowo trzymającego się liny trzymającej wszystko na swoim miejscu. Płakał, co chwilę wzywając kolejnych świętych.
- Święty Antoni! – kolejny wybuch płaczu. – Święty Filipie! – przerwa. – Święty Jezusie! – przerwa. – Święty Neptunie! – przerwa. – Święty Odynie!...
Pisarz nie wiedział jak długo trwała ta litania, ale wiedział, że skończy się, jak tylko któryś z oficerów znajdzie nieszczęśnika. Ruszył dalej, chcąc dostać się na pokład. Z kolejnego pomieszczenia, które mijał słychać było krzyki:
- Pompować! Mocniej! Dalej sukinsyny, bo pójdziemy na dno szybciej niż wasz tatuś skończył z waszą mamusią!
Pisarz nie wchodził tam. Mógłby co najwyżej przeszkadzać, a od pracy tych chłopców zależało to, czy przeżyją. Szedł w kierunku schodów, podpierając się o belki. Raz z lewej, raz z prawej strony.
Podczas podróży napisał już kilka krótkich wierszy, a w czasie pobytu w bazie wielorybników przygotował także kilka szkiców. Przedstawiały samą bazę, statki stojące w przystani i ten, z którego był najbardziej zadowolony – rysunek wieloryba, którego grzbiet pokryty jest dziesiątkami harpunów.
Tylko co z tego? Zapewne wszystkie z nich już przemokły, albo zostały użyte do uszczelniania kadłuba statku.
Przed sobą widział schody, na które co chwilę wlewała się woda. Nagle coś szarpnęło okrętem, a pisarz upadł na ziemię. Chwilę później poczuł silną rękę, która chwyciła go za koszulę i podniosła na nogi.
- Co ty tutaj do cholery robisz?! Wracaj do pracy! Później się z tobą policzę, ty marny pędraku!
Pisarz wiedział, że został pomylony z kimś innym, być może z łkającym marynarzem, wymawiającym swoją litanię pomiędzy beczkami. Nie oponował jednak. I tak chciał przecież wyjść na pokład.
Na zewnątrz było dużo zimniej niż pod pokładem. Było też dużo mokrzej, co poczuł, kiedy poślizgnął się na deskach. W ostatniej chwili złapał za jakąś linę. Żeglarze zapewne mieliby na nią jakąś profesjonalną nazwę, ale on się na tym zupełnie nie znał.
Spojrzał na pokład. Wszystko wyglądało całkiem inaczej niż sobie wyobrażał. Całkiem inaczej niż na dole. Tam wszystko miało jakiś porządek. Podczas gdy pierwsza grupa pracowała przy pompach, druga uszczelniała kadłub. Na górze panował chaos i nieład.
Zobaczył dwóch marynarzy, starych wyjadaczy, z którymi często rozmawiał wieczorami. Starali się utrzymać skrzynię, której mocowania się zerwały i która bezwładnie przesuwała się po pokładzie. Wystarczyła jedna fala, żeby zniknęli w mroku otchłani oceanu.
- Panowie! Nasz trud jest niepotrzebny! Ten stary wrak i tak pójdzie na dno jeszcze dzisiaj! A wraz z nim, my wszyscy! – wrzeszczał jakiś mężczyzna stojąc pod masztem, dopóki nie uderzyła go w głowę duża, spadająca deska, być może kawałek bomu. Pisarz obserwował, jak bezwładne, niczym worek ziemniaków ciało osuwa się w morską paszczę.
Szare chmury wisiały nisko nad nimi, rzucając swoją groźbę na dramatycznie walczących o życie wielorybników. Kolejne błyskawice przywodziły na myśl wyszczerzone zęby, czekające jedynie na okazję, żeby wgryźć się w spróchniałe deski statku.
Gdzie się podziała wielkość człowieka? Gdzie jest jego duma? No gdzie?!
Wtedy pisarz zobaczył gdzie. Ujrzał kapitana, stojącego dzielnie za sterem. Jego wyprostowana sylwetka wyróżniała się spośród pozostałych marynarzy. Nie miał na głowie czapki, porwanej zapewne przez wicher, a długie włosy i broda były rozwiewane we wszystkich kierunkach.
Początkowo pisarz myślał, że mu się zdawało, ale… nie! Kapitan się uśmiechał. Dumny, wielki, potężny, niezwyciężony. To tutaj podziała się ludzka godność. Stała, ramię w ramię z kapitanem i nie pozwalała go zabrać kolejnym falom. Była pomnikiem człowieka, niezwyciężonym i świetlistym.
- Trzymać kurs! To już siódmy dzień sztormu i do teraz nie zginęliśmy! Neptun jest po naszej stronie! – wrzeszczał, uświadamiając pisarzowi, że sztorm trwa już tydzień. Stracił rachubę czasu.
Wtedy kolejna fala spadła na wielorybniczy okręt, przewracając pisarza, który wpadł do oceanu. Woda była cholernie zimna. Wydawało mu się, że tysiące małych szpileczek wbija się w całe ciało. Z trudem łapał oddech, szukając wzrokiem odpływającego statku. Znalazł.
Stało się coś niesamowitego. Spośród zasłony szarych chmur wyjrzało słońce, oświetlając wielorybniczy bryg. Kolejna wielka fala uderzyła w okręt, który podniósł po raz ostatni dziób. Dzielny był.
- Siedem dni – pomyślał pisarz. - I ukończył Bóg w siódmym dniu dzieło swoje, które uczynił, i odpoczął dnia siódmego od wszelkiego dzieła, które uczynił – dodał, zanurzając się w zimne, morskie odmęty.
Komentarze (26)
Zapraszam do opowiadania "Niebo"
Jak zwykle bardzo mi się podobało, takie trochę Conradowskie klimaty:) Jak pytałeś się o te brzydkie słowa to szczerze myślałam, że tu zabaczę jakieś dialogi a la Fredro haha Myślę, że tego nie nadużyłeś. No i wracając do meritum, wspaniały pomysł i piąteczka ode mnie :D
Ale generalnie bardzo dobre opowiadanie. Nawet nieco przesadne opisy można tłumaczyć tym, że przecież bohaterem jest pisarz.
Gratuluję świetnego wyczucia klimatu i operowania słowem
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania