2.82

Otworzyłam oczy zbyt szeroko, zawirował marmurowy świat. Obnażony człowiek na rozdrożu stał. Cisnął we mnie kamieniem, sam się bał. Uciekam.

Płacze dziecko, ojciec coś do ucha mu szepcze, matka na zakręcie – nie ogląda się. Coraz ciszej pożegnanie trwa... Głos jej znika, ja potykam się, ona rękę w innym kierunku wyciąga. Oparłam otarte dłonie o zajęty głaz. Odrzucone spojrzenie złamało serce jeszcze raz. W starej skrzyni uwięziłam żal. Ze stali ukształtowana twarz. Skąpana w lubieżnych spojrzeniach ciałem szafuję, zakłamanie zmywam u grzeszników takich jak ja, nadal gnam. Łapię oddech, to tchu brak, a szczyt w połowie, do taktu chciwość gra, resztkę życia mu (szczytowi) dam.

Biegnę, w popielate włosy zaplątana liczba mglistych szans. Biegnę, lecz dogonić już nie mogę tych straconych lat. Nie rozpoznaję dnia, co z szyderczym uśmiechem przez palce przelewając pot, wciąż przede mną gna. Tracę oddech – obłuda i strach. W ostatnim westchnieniu stanęła jedna łza.

Pokrył czas kurzem pamięć odbitą w fotografiach. Nie rozpoznaje mnie Bóg, nie rozpoznaję siebie ja. Nad zimną kawą, którą nostalgiczny nastrój zamieszał, rozmyślam o człowieku, co na rozdrożu stał.

Spłynęła łza.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania