50. Błysk i Grzmot – Część VI – Burza // Rozdział III

Kolejny tydzień zleciał nam jak z bicza strzelił. Adam wstawał jeszcze w nocy i wędrował z chłopakami pod hale, by zdobyć jedzenie na cały dzień. Tym samym odkryłam, że przebywanie w Stolicy ma swoje plusy. Z aut dostawczych, które przywoziły zapasy do hal, można było niezauważenie podebrać świeże owoce, wędliny i pieczywo, które wprost rozpływało się w ustach. Wiedziałam, że wszystko pochodziło z kradzieży, ale przecież nie mieliśmy innego wyboru. Nie było możliwości nic wyprodukować, ani na to zapracować. Tym bardziej nie dało rady zapłacić, a nawet jeśli byśmy mieli czym, to nie mogliśmy zdradzić swojej obecności. Chcąc nie chcąc, pozostawała tylko stara dobra sztuka przywłaszczania cudzego mienia.

Ku mojej radości Adam dość szybko złapał wspólny język z paroma mężczyznami. Zwłaszcza z Edkiem, Andrzejem i Włodkiem. To ich najczęściej wybierał jako towarzyszy wypraw. Wszyscy byli starsi, ale nie przeszkadzało im to śmiać się z wspólnych opowieści czy stroić sobie żartów. Edek, jak na pięćdziesięciodwuletniego, posiwiałego śpiewaka operowego przystało, umilał wieczory swoimi ariami. Teksty pisał mu słomianowłosy Włodek, czterdziestosiedmioletni publicysta i dziennikarz, skrycie poeta amator. Andrzej zaś przygrywał Edwardowi na niewiadomego pochodzenia gitarze oraz organkach. Miał trzydzieści osiem lat i nie lubił mówić o swojej przeszłości. Robert powiedział nam jedynie, że w katastrofie stracił żonę i jej śmierci nie można zakwestionować. Podobno trzymał ukochaną w ramionach, gdy przyjechała karetka. Tym sposobem nasz słodko-gorzki czas wolny wypełniała ściszona muzyka, chociaż czasami głos Edka stawał się tak doniosły, że musieliśmy go prędko uciszać.

Między mną i Adamem było natomiast jak zwykle. No może prawie tak samo. Żadne z nas nie dało po sobie poznać, że ukrywa coś przed tym drugim. Codziennie chodziłam z nim na spotkania dotyczące sztuki przetrwania, organizowane dla tych, którzy postanowili udać się na przedmieścia. Brałam w nich czynny udział i ze zdziwieniem zauważyłam, że robienie pętli i węzłów, zakładanie sideł czy rozbijanie namiotu szło mi dużo łatwiej niż mogłabym przypuszczać. Być może obserwowanie Adama podczas naszej wędrówki utwierdziło mnie w przekonaniu, iż potrafię to zrobić. Nie wiem skąd wzięły się te wszystkie pałatki, ale sądząc po stopniu zabrudzenia i zniszczenia, musiały służyć bezdomnym od dłuższego czasu. Wyglądało, że ci co mieli jakikolwiek rodzaj namiotu, ale nie chcieli wyruszyć w stronę domów, zdecydowali się przekazać go innym. Kolejny mały wyraz solidarności, który sprawiał, że uśmiech rozkwitał na ustach.

Musiałam przyznać, że po całym tygodniu czułam się o wiele bardziej pewna powodzenia naszego planu. Gdy kolejne grupy pod osłoną nocy opuszczały podziemia, moje ciało wypełniał już nie tylko lęk, ale przede wszystkim ogromna duma. Udało mi się tych ludzi zmobilizować do walki i przekonać o słuszności podjętej decyzji. Adam natomiast pokazał im drogę do osiągnięcia sukcesu i doradzał, jak się bronić przed nieprzewidywalnością przyrody. Robert zaś za naszymi plecami zagrzewał ludzi do walki i pokazywał ciosy obronne, chociaż gdy tylko to zauważyliśmy, cmokaliśmy na niego z dezaprobatą. Skrycie jednak cieszył ogromnie ten wszechobecny entuzjazm. To było dobre uczucie. Lepsze niż wszechobecny strach.

Każdego wieczoru mieliśmy z Adamem czas dla siebie. Niestety nasze rozmowy przestały być takie, jak wcześniej. Sądzę, że obydwoje, zaczęliśmy bardziej dbać o to, co mówimy, a przez to rozmawialiśmy coraz mniej. Owszem, pojawiały się ciągle deklaracje miłości i okazywanie sobie wsparcia, ale także rezerwa, którą boleśnie odczuwałam. Czy byłam temu winna czy nie, trudno było osądzić, niemniej i tak w duszy gościł smutek. To tak, jakby obserwować zapaloną świecę. Czułam ciepło i widziałam światło, jednak im dłużej się paliła, tym bardziej knot tonął w wosku. Bałam się, że skrywanie prawdy zniszczy nas obydwoje i nie będziemy mogli sobie wybaczyć trwania w tych wszystkich niedopowiedzeniach.

Właśnie dlatego, gdy dzisiejszej nocy po kilku minutach rozmowy, zasypiałam wtulona w niego plecami, czułam w piersiach narastający ból. Zaczynałam wątpić, że wytrzymam kontynuowanie tej sytuacji przez kolejne tygodnie. Grupy wyruszyły sześć dni temu i zaczął się dla nas czas nerwowego oczekiwania. Nie miałam pojęcia, jak to zniosę, ani co będziemy robić. Euforia z podjęcia działań nadal buzowała w żyłach, jednak bez podsycania mogła szybko zniknąć. Obawiałam się, iż ludzie stracą zapał i zaczną ogarniać ich wątpliwości. Nie mówiłam tego na głos, ale im bliżej było do planowanej daty, ja też coraz bardziej się bałam. Tym razem jednak silniej o Adama i o nasze dziecko, niż właściwie o siebie.

Dni mijały, a ja coraz bardziej zyskiwałam pewność, że jestem w ciąży. Piersi stawały się pełniejsze i wrażliwsze na dotyk. Uległa poprawie kondycja włosów i paznokci. Ponadto coraz bardziej dokuczał mi głód, a także zapachy panujące w tunelach. Na całe szczęście nie wymiotowałam, ani więcej nie mdlałam, ale nie raz, nie dwa, byłam tego bliska. Skrywałam się w takich momentach w cieniu, jak najdalej od innych, a zwłaszcza Adama. Nie chciałam, by pytał. Nie mógł się o tym dowiedzieć. Musiałam zapewnić mu spokój. Nie mogłabym żyć bez przyspieszonego bicia serca za plecami. Bez ciepła szorstkich dłoni na moim brzuchu. Oddechu na karku. Przecież tak mocno go kochałam. Nie mogłam zatem dawać narzeczonemu powodów do dodatkowych zmartwień. Wystarczało, że ja się zadręczałam...

Zasnęłam pogrążona w myślach. Musiałam swój stan przenieść na sny, bo spałam wyjątkowo niespokojne. Wybuchy ognia, błyskawice, świsty kul, strzały i jęki rannych. Jeden wielki harmider. Chaos. A pośrodku ja. Jak postać w teatrze. Oświetlona reflektorem, zastygła w skupieniu i z przerażeniem malującym się na twarzy. Patrzyłam na siebie z perspektywy widza, jednak czułam targające mną emocje. Nie mogłam zrobić ani jednego kroku, zaczerpnąć najmniejszego oddechu. Stałam jak zamrożona, a ludzie wokół padali, łkali i wzywali pomocy. Zbieranina martwych ciał i powykrzywianych z bólu twarzy. Jedna wielka plątanina bezwładnych nóg i rąk. Nie wiem kto, ani dlaczego strzelał, jednakże wszystkie kule omijały miejsce w którym stałam, tak jakby odgradzała mnie jakaś niewidzialna bariera. Ale wcale nie miała ochraniać. Światło przytrzymywało i więziło. Ciała zaś nadal gęsto ścieliły się pod moimi stopami. W końcu przesłoniły widok, a krew zaczęła zbierać się dookoła nóg, jakbym stała wewnątrz wielkiego kubka. W końcu sięgnęła ust, a potem nosa. Krztusiłam się nią, ale nie próbowałam uciekać. Tonęłam bez sprzeciwu, skazana na męczarnie i pozbawiona jakiejkolwiek możliwości walki.

Ostatnim co zarejestrowałam, zanim straciłam we śnie świadomość, był okropny smak posoki i czyjś szaleńczy śmiech docierający do uszu. Doskonale wiedziałam do kogo należał. Identycznie brzmiał nocą, gdy razem z Grzegorzem złapali mnie w ruinach. Nikt inny nie mógłby tak ze mnie szydzić. Tak... to był głos Radka.

Ocknęłam się cała zlana potem. Metaliczny posmak krwi towarzyszył mi nadal, więc instynktownie dotknęłam językiem warg. Podczas koszmaru zagryzłam usta tak mocno, że przecięłam je własnymi zębami. Gdy tylko to sobie uświadomiłam poczułam się niezwykle słabo. Wzięłam jednak kilka oddechów i opanowałam mdłości. Pospiesznie otarłam łzy, które musiały zebrać się w kącikach oczu jeszcze zanim uciekłam ze snu. Podniosłam ciało na dłoniach i przebiegłam dookoła wzrokiem. Wszędzie panował znajomy półmrok. Dotknęłam wolnego miejsca na materacu – było puste i zimne. Adam musiał wyruszyć już z innymi mężczyznami na szaber.

Położyłam się ponownie, jednak ilekroć próbowałam zamknąć oczy powracały obrazy ze snu. W końcu zrezygnowana westchnęłam i wygramoliłam się z posłania. Adam owinął mnie szczelnie zdobytym niedawno śpiworem i dodatkowo kocem, a na to ułożył jeszcze moją-Pauli kurtkę. Ubrałam się więc oraz założyłam buty, które po paru zabiegach Zofii były już mniej ciasne i wyruszyłam na krótki spacer w stronę najbliższej kratki wentylacyjnej. Była oddalona o niecały kilometr jednak wędrówka kanałami w półmroku nie była już dla mnie żadnym wyzwaniem. Chciałam pobyć trochę sama, z dala od pochrapywań współtowarzyszy. Kochałam ich na swój sposób, jednak jedyne czego teraz potrzebowałam, to odrobina samotność i haust zimnego powietrza.

Droga w jedną stronę zajęła mi około piętnastu minut. W końcu nie musiałam się spieszyć. Sądząc po kolorze nieba, które widziałam przez kraty, pozostała przynajmniej godzina, zanim mężczyźni powrócą z prowiantem. To było jedno z tych stwierdzeń, jakie ostatnio dawało mi wiele do myślenia. Dziwnie było wiedzieć coś, o czym kiedyś nie miało się pojęcia. Walka z kaprysami przyrody, obserwowanie, ciągłe przebywanie na łonie natury, poleganie na jej bogactwie – wszystko to sprawiło, że zauważałam teraz oznaki upływu czasu i wszelkie zmiany, jakie zachodziły na zewnątrz. Nie mogłam powiedzieć, że kiedyś byłam typem domatora. Owszem, czytałam dużo książek i grałam na komputerze, niemniej w ciepłe dni wychodziłam z laptopem, czy z ulubionymi powieściami na dwór i kładłam się na kocu, na świeżej trawie. Jednak pomimo, że słyszałam odgłosy wydawane przez ptaki i owady, a także lubiłam zapach kwiatów, czy świeżo skoszonej trawy, tak naprawdę nigdy tego nie doceniałam. Liczyła się tylko książka lub gra. Dopiero teraz zrozumiałam, jak wiele cennych chwil straciłam bezpowrotnie. Chyba już nigdy nie będę miała okazji czuć tak błogiego lenistwa i spokoju. Doceniać pracy pszczół zbierających nektar. Ptaków przynoszących gałązki do gniazd. Kiedyś wszystko było prostsze. Wtedy nie musiałam się bać o życie.

Stałam tak pogrążona w myślach przez dłuższy czas. Mój podniesiony po śnie i wędrówce puls, wrócił już do normy i spokojnie oddychałam. Ostatnio męczyłam się znacznie szybciej niż kiedyś. Może z powodu ciąży – miesiączka nadal się nie pojawiła – a może dlatego, że miałam aktualnie więcej czasu na obserwowanie siebie niż dotychczas. Jedno było pewne, zimne nocne powietrze działało kojąco na zszargane nerwy. Wiedziałam jednak, że nie mogę zbyt długo tak stać. Nocą temperatura spadała już grubo poniżej zera, a ja nie chciałam się przecież przeziębić. Pomimo to, miło było oddychać bez żadnych przykrych doświadczeń. W podziemiach panowała duchota, wypełniona zapachem brudnych ubrań i zaniedbanych ciał. Nie mogę powiedzieć, że wszyscy mieli gdzieś, jak wyglądają, pachną czy się ubierają, niemniej było kilka osób, które najzwyczajniej w świecie nie dawały się namówić na coś więcej niż umycie twarzy czy rąk. My też z Adamem nie mieliśmy luksusów, ale z butelek z letnią wodą robiliśmy sobie prowizoryczny prysznic. Może głupio to wyglądało, jak jedno stało nad drugim i trzymało butelkę nad głową, ale kanały dawały potrzebną przestrzeń i ochronę przed ciekawskimi spojrzeniami. Nie robiliśmy tak często, ale raz na kilka dni, bo wymagało od Adama zdobycia dużej ilości wody, jednak tacy już byliśmy. Dbaliśmy o siebie. Myślę, iż Adam sam do tego dorósł, a ja wyniosłam higienę z domu. Cóż, prawda była taka, że aktualnie tylko na sobie mogliśmy polegać.

Miałam, co prawda siostrę, którą widziałam tylko przez chwilę, ale doskonale zdawałam sobie sprawę, że nie jestem jej wcale potrzebna. Miała mamę i tatę. Biologicznych rodziców nie będzie wcale pamiętała. Ja natomiast nigdy ich nie zapomnę. Będę więc dla Malwinki bardziej jak ciotka niż siostra. Co wcale nie będzie takie złe. Dzięki temu otrzyma pełną rodzinę. O ile oczywiście wszyscy przeżyjemy. Jeśli nie, zostanie z Adamem – najwspanialszym wujkiem na świecie. Spełniałam więc swoją powinność. Zapewnię siostrzyczce ochronę przed złem. Przynajmniej o to mogłam być spokojna...

Niespodziewanie moje rozważania przerwały podniesione głosy. Usłyszałam szuranie butów po chodniku na górze, nerwowe sapanie, kilka przekleństw i urywany zszokowany męski głos, powtarzający w kółko „o mój Boże, o mój Boże”. Ktoś najwyraźniej ciągnął jakiegoś człowieka, trzymając go za ramiona. Potem do moich uszu dotarły nawoływania towarzyszy, biegnących z tyłu i ich stłumione: „szybciej, szybciej” i „nie mogą nas złapać”. Szczególnie to ostatnie zwróciło moją uwagę. Głos bez wątpienia należał do Adama, ale wypowiadając to musiał był zdjęty ogromnym przerażeniem. Coś się stało i z pewnością nie było to nic dobrego.

Włosy stanęły mi dęba i puls poszybował w górę. Chciałam być już w węźle. Szybko zarzuciłam kaptur na głowę i zapięłam kurtkę, aby nie przeszkadzała mi w biegu. Jednak, gdy tylko to zrobiłam i postawiłam pierwszy krok, moja stopa omsknęła się o zaszronioną podłogę. W mgnieniu oka straciłam równowagę i upadłam na tyłek. Instynkt zadziałał na tyle, że zablokowałam część uderzenia dłońmi. Efekt był jednak opłakany – bolało mnie i jedno i drugie. Podźwignęłam się, stękając i klnąc pod nosem. Ręce były poobcierane i krwawiły. Próbowałam wybrać z nich drobinki piachu, ale szybko zaczęły przyklejać się do napływającej krwi. Niewiele myśląc, polizałam prawą dłoń. Wyplułam obrzydlistwo, które powstało w moich ustach i powtórzyłam zabieg na drugiej ręce. Krew nadal się zbierała jednak rany nie były już tak bardzo zabrudzone. Zadowolona z efektu postanowiłam wyssać posokę z zadrapań, aby zatamować krwawienie.

Przy drugiej dłoni mnie zemdliło. Poczułam, jak w mgnieniu oka robi się słabo. Kropelki potu zaczęły rosić całą twarz. Było mi duszno i niedobrze. Na przemian zimno i gorąco. Otępiała dotknęłam dłonią czoła i zdałam sobie sprawę, że jest chłodne i wilgotne. „Osłabienie” – tak zawsze ten stan oceniała moja mama. Potarłam skronie i ukucnęłam, chowając głowę między kolanami. Wmawiałam sobie, że to tylko na moment, lecz po kilku minutach usiadłam, podkładając sobie kurtkę pod obolałą pupę. Trwałam tak dłuższą chwilę, bez żadnego poczucia czasu. Wiedziałam, że powinnam biec do węzła. To więcej niż pewne, iż Adam będzie się o mnie martwił. Miałam świadomość, że nie wolno mi było tutaj pozostać. Jednak po prostu nie miałam siły się podnieść. Głowa ciążyła, a przed oczami zaczęły pojawiać się białe plamy. Znałam ten stan. Wystarczyła przecież tylko chwila, a już…

Powoli, zupełnie bezwiednie osunęłam się na ścianę i straciłam przytomność.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Shogun 21.02.2020
    Jezusie Maryjo, Liliana jest czasem tak głupia, że aż mnie głowa boli. W ciąży jest, a będzie sobie sprinty urządzała. Co za bezmyślność. Nie dość, że się przewróciła, poobijała i poraniła dłonie, to przecież przez ten upadek mogło się coś stać dziecku. Adam też głąb, zamiast jej nagadać do słuchu jak chłop, że powinna na siebie uważać, to ten pozwala jej na wszystko. Jednak to nie koniec. Szczyt wszystkiego, to te ich podchody. Wiadomo co jest grane, to zamiast porozmawiać i ustalić co i jak, na czym stoją, to się czają. Przez to jest niekorzystna atmosfera i z deczka świrują. Kurcze, zirytowałem się trochę ich niedojrzałym i bezmyślnym zachowaniem.
    Co do rozdziału jest bardzo dobry, ładnie napisany. Taka cisza przed burzą. Jak zawsze czekam na kolejny.
    Pozdrawiam :).
  • Kocwiaczek 21.02.2020
    Cóż. Mądrość nie jest jej mocną stroną :) Obydwojgu brakuje odwagi na poważną rozmowę. Teraz jednak nie będzie już za bardzo na nią czasu...
  • Shogun 21.02.2020
    To nie dobrze, bo w takim razie nie będą mogli ustabilizować sytuacji między sobą. Mam nadzieję, że to nie wpłynie negatywnie na ich misję.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania