8: Porwanie księżniczki, rozdział 1: "Dotyk proroka", część czwarta (koniec rozdziału)

Tajemniczy klient podtrzymał strażnika i ostrożnie położył go na ziemi. Wyczuł kroki. Powoli przesunął ciężkie ciało bliżej stołu i w odpowiednim momencie wskoczył na blat w ucieczce przed mieczem, który finalnie uderzył w podłogę, kilka centymetrów od leżącego człowieka. Czwarty członek oddziału wreszcie podjął akcję i tak samo jak reszta stróżów, dzierżył na twarzy rysy rozwścieczenia, a w małych zwierciadełkach jego oczów płonął żar. W czas gdy przechodził przez cielsko powalonego kolegi, zamierzając się zaraz wspinać na stół w pogoni za swoją ofiarą, długowłosy wykonał dwa obroty w głąb ławy, niczym w jakimś tańcu - siedzący poodsuwali się gwałtownie, żeby nie zostać zdeptanymi - i kopnął w pusty kufel, a kufel trafił w sam środek łba strażnika, który może by się jeszcze utrzymał na nogach, gdyby nie przeszkoda leżąca tuż za nim. Stojący teraz ponad wszystkimi człowiek, rozejrzał się spokojnie po karczmie. Nieznaczna część spłoszonego plebsu właśnie wymykała się głównymi drzwiami, dwóch walecznych awanturników wylegiwało się bez ruchu, ten trafiony kuflem z trudem wstawał z ziemi, natomiast człowiek z zakrwawioną twarzą - pierwszy odważny zbrojny - zbliżał się, wyrzucając z siebie zwierzęce powarkiwania.

Długowłosy jednym susem przeskoczył na drugi stół, drugim na jego krawędź, trzecim na podłoże, przy żadnym oczywiście nie strącając ani naczynia, czy świecy. To było tak szybkie, że dopiero po fakcie strażnik się obrócił i zamachnął odruchowo pałką, której czubek minął się z głową swojego celu o zaledwie parę centymetrów (chociaż jakoś nie wyglądało to na szczęśliwy lub pechowy przypadek). Człowiek z patrolowego oddziału szybko rzucił niezbyt przyjacielską klątwą, łapiąc oburącz za rękojeść swej wojennej łodygi, i krok po kroku, uderzał raz za razem, nie sięgając niczego prócz powietrza. W pewnym momencie wypuścił pałkę z uścisku, a w jego dłoniach pojawił się nóż. Całym swym ciałem chciał popchnąć żelazo wprost w brzuch nieuchwytnego wroga. Odległość, jaką udało mu się skrócić, teraz pozwalała mu na ten sprytny ruch, a on sam nie obawiał się żadnego ukrytego sztychu zza rękawa, więc wszystko miało się już zaraz dopełnić.

Żółte ślepia zabłysnęły ze zdziwienia, lecz odcień ten przerodził się momentalnie w rozbawienie. Wybuchło klaśnięcie dłoni o nagie czoło strażnika. Zbrojny, tak bardzo pewny swojej śmiercionośnej próby, zatrzymał się w półkroku i w półoddechu. Prawa ręka tajemniczego klienta, wyciągnięta i wyprostowana, tkwiła w mistycznym połączeniu ze strażnikiem, kiedy jej właściciel, podobnie jak ofiara, zamarł w pozie przerwanego biegu, z zamrożonym wodospadem włosów spływającym w dół. Mężczyzna, złapany w środku czynienia swojego lub nieswojego aktu morderstwa, opadł bezsilnie na kolana, pozostając w tej pozycji, nawet kiedy z jego czoła została zabrana dłoń. Tylko głowa nieznacznie opadła mu na pierś.

Ni to bohater, ni to mistrz wojenny - postać, której nikt tu nie znał, której wszyscy zdążyli się przerazić, podążała znów przed siebie z rękoma złączonymi za plecami, spoglądając żółcią spomiędzy powiek gdzieś na sklepienie. Chyba, albo może i raczej, nie zważał na to, iż ostatni piesek z patrolu właśnie na niego szarżował. Miecz odbijał światła świec, wraz ze swoim panem zmierzając w ostatniej szansie na przeciwnika, który naprawdę nie był zainteresowany nadchodzącym starciem, a w rzeczywistości przysłuchiwał się temu, jak gospodarz przybytku szuka po spiżarni swojej broni prochowej. Klinga znalazła się w zasięgu długowłosego. Chude ciało spięło każdy mięsień i tkankę do działania, co wyglądało tak samo, jakby mnich z Łaszejlih przyjął pozę do walki szybciej, niżby w ogóle mógł, i z tej formy przypominającej koślawą czaplę, tajemniczy jegomość potężnym kopniakiem wytrącił oręż z rąk rozpędzonego strażnika. Od razu po tym zrobił unik przed pędzącym ciałem, łapiąc je w szybkim obrocie za kołnierz, zatrzymując i przyciągając je do siebie, kładąc rękę na czubie hełmu, a to wszystko bez wysiłku, z obojętnym wzrokiem. Tamten szamotał się tylko przez kilka chwil, po czym zamarł i opadł pod jurysdykcję przeciwnika. Pozostało już tylko ostrożne opuszczenie ciała ostatniego z patrolu... Nie, jednak mężczyzna go najzwyklej w świecie puścił, wobec czego tamten zwalił się z głuchym uderzeniem na kamienną posadzkę, bo długowłosemu naprawdę już nie zależało.

- No to teraz już, hmm, nagroda - westchnął bez żadnego zacięcia w głosie człowiek, który właśnie z łatwością pokonał jednych z najlepszych hartańskich strażników.

Udał się w kierunku Piotra, który pomagał osłabionej Evelin iść w stronę lady, zapewne potem zamierzając obejść ladę i zabrać towarzyszkę do kuchni, a potem pewnie uciec z nią przez tylne wyjście. Obrońca kobiety zmienił jednak zdanie, kiedy zobaczył, że zbliża się do nich długowłosy mężczyzna.

- Biegnij, ja go zatrzymam! - rzucił Piotr do skrytej pod kapturem niewiasty, i wyciągnąwszy nóż o długim ostrzu, stanął przed nią niczym mur, w całości zasłaniając jej drobną sylwetkę. Wyglądał groźnie, iście jak ogar próbujący ochronić swą panią przed bandytami. Jednak jedna rzecz zdołała osłabić tę posturę - świadomie unikał przerażającej żółci wylewającej się z szeroko otwartych oczów nadciągającego zagrożenia.

Towarzysz Evi ruszył z miejsca, wymachując bronią na tyle rozważnie i sprawnie, żeby nie dać długowłosemu szansy na żadne otwarcie, jednocześnie odciągając go jak najdalej od kobiety. Piotr znał się na walce nożem na tyle dobrze, aby alkohol, który wypił, nie otępił jego ofensywy w wyraźnym stopniu, ale mimo wszystko nadal nie potrafił dosięgnąć nieuchwytnego jegomościa poruszającego się z nadludzką precyzją. Zranienie nieznajomego nie było oczywiście głównym zmartwieniem nożownika, chodziło mu przecież tylko o kupienie czasu i to się, co dziwne, udawało, bowiem tamten nie kwapił się do przebicia obrony, bardziej wycofując się, niż szukając dziury pomiędzy kolejnymi cięciami. Ta jednostronna wymiana ognia, dłużąca się, i dłużąca w milczeniu, i świszczeniu powietrza, ustała, dopiero gdy ostrze wpadło w dłoń długowłosego. Piotr pociągną nóż do siebie, oczekując pozbawienia głupiego przeciwnika palców, ale napotkał opór. Sekundy mijały, a on próbował wyszarpać broń z zatrzaśniętej ręki, bez efektu. Nie potrafił zrobić tak logicznie prostej czynności. Nieznajomy, który przez ten czas utrzymywał się w sztywnej pozycji, tak jakby nie działała na niego żadna siła, pojedynczym ruchem rozbroił mężczyznę, niczym dorosły człowiek zabierający zabawkę małemu dziecku.

Piotr zatoczył się gwałtownie do tyłu, nieomal upadając na ziemię. Kiedy odzyskał równowagę i ustawił się z wysoko podniesionymi pięściami, zamarł w duszy na widok noża wypuszczonego z perfekcyjnie zdrowej ręki, na której nie istniało ani jedno zadrapanie, ani jedna kropla krwi. Rozległ się brzęk upadku metalowej zabawki. Wpatrzył się w różowo-blade usta długowłosego, a tamten się nie uśmiechał. Nisko na nogach, nieuzbrojony Piotr zaczął biec na przeciwnika, nie myśląc, i oddając swój los w ręce pierwotnej siły. Nie ważny był sposób, ważna była każda uratowana chwila. Chuda ręka wystrzeliła z miejsca w tym samym czasie, a dwa palce - wskazujący i środkowy - gładko wbiły się w czoło szarżującego wojownika i zlikwidowały tą interwencją cały jego nagromadzony pęd i impet. Długowłosy ostrożnie popchnął zatrzymanego człowieka tak, że razem obrócili się na tyle, iż Evelin mogła bez problemu ujrzeć ten beznadziejny obraz przytłaczającego zwycięstwa nad słabością. Ciało jej przyjaciela bezwiednie podryfowało na spotkanie z zimnym kamieniem posadzki.

Większość klientów zdołała już uciec z karczmy, a strażnicy leżeli bez ruchu i nie zamierzali się zbytnio przemieszczać. Nie zauważyła nawet momentu, w którym ten niesamowity nieznajomy znalazł się kilka kroków przed nią. Mężczyzna odsunął jedną nogę do tyłu i wykonał zamaszysty, acz elegancki, głęboki ukłon. Powoli podniósł głowę. Na jego ustach rysował się serdeczny uśmiech, a żółte oczy, spoglądające prosto w kobietę, świeciły się teraz jak całkiem miłe płomyczki.

- Nazywam się... Ned Castelvill... I z wielką, naprawdę wielką przyjemnością, witam ciebie, księżniczko Evelin Ferii, w tych niestety niedoskonałych okolicznościach... I z naprawdę wielką radością ofiaruję tobie, moja pani, pomoc i ochronę na drodze ku... dostarczeniu twojej nadobnej osoby w ciepłe progi hrabiego Radosława II Karła. - Wyprostował się. - Mam nadzieję na owocną współpracę... Evi - jej zdrobniałe imię zabrzmiało tak słodko w jego ustach, jakby było wypowiedziane przez dobrego przyjaciela lub brata, czy może i ojca.

Evelin, która nie mogła się ruszyć nawet w momencie, gdy jej towarzysz nadstawiał za nią życie, upadła w ramiona Neda, po tym jak w końcu straciła przytomność. To wszystko, co się wydarzyło w karczmie, pozbawiło jej ducha wszystkich sił i teraz, kiedy tak leżała w bezpiecznych objęciach Castelvilla, bez żadnej obawy o nic, z opuszczonym z głowy kapturem, dopiero teraz można było w niej zobaczyć niemalże jeszcze dziecko, młodą, prawdopodobnie szesnastoletnia, dziewczynę o białych jak śnieg włosach i rysach twarzy niedotkniętych problemami prawdziwego, ciężkiego i niewybaczalnego życia.

- Na litość... - burknął Ned, wolną ręką chwytając po najbliższy zydel.

Z kuchni wybiegł czarno-brody karczmarz, trzymając w rękach krasnoludzką strzelbę i z przestraszoną miną szukał potencjalnego zagrożenia, z którym rozprawiali się strażnicy. W czas gdy jego małe jak paciorki oczy spotkały się w równej linii z żółtymi płomieniami zirytowanych ślepi, lecący mebel wybił mu z rąk śmiercionośne urządzenie, a potem już widział tylko mroczki, gdy fala niewidzialnej energii spłaszczyła mu twarz.

Ned podniósł Evelin w górę. Na jego rękach ważyła równie tyle, ile powietrze - oczywiście należało tu brać pod uwagę to, kto ją niósł, bo przecież... ważyła tylko trochę mniej niż normalna dziewczyna w jej wieku. Ruszył z nią prosto do wyjścia ukrytego w karczemnej kuchni. Na zewnątrz stało dwóch ludzi i Castelvill doskonale znał ich położenie w przestrzeni. Stanowczym kopniakiem wybił drzwi z nawiasów, a one powaliły pierwszego. Długowłosy wyszedł na zewnątrz, witając się zaraz drugim kopniakiem z brzuchem drugiego stróża. Westchnął.

- Następnym razem. Następnym razem słono zapłacisz, moja droga czarownico, za nasłanie na mnie tych partaczy tą żałosną imitacją masowej kontroli. Myślisz, że jestem aż takim głupcem, żeby nie zauważyć twoich czarów? Żeby nie wykryć z arkanów dokładnego twojego miejsca urzędowania? Następnym razem nauczę ciebie, czym może się stać zwierzę, w którego rzuca się dla zabawy kamyczkiem...

Na takim właśnie monologu dotyczącym nieznanej jeszcze Nedowi osoby, która z nieznanych mu powodów, za pomocą magii sprowadziła na pokonanych już strażników klątwę gniewu, upłynął mężczyźnie czas poświęcony na dostanie się przed mury miasta, na wspinanie się po ich gładkiej powierzchni przy użyciu tylko nóg i na dojście do pozostawionego w lesie konia.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania