Wszystko gra i buczy

Witaj Adasiu,

Wiesz już, bo mówiłem Ci o tym wcześniej, że przebywałem ostatnio z niespełna tygodniową wizytą na Słowacji i w Czechach. Miała ona miejsce w okresie raczej słonecznych ubiegłorocznych wakacji, tyle, że akurat podczas mojego urlopu potwornie, ale to potwornie lało. No słowo daję! W życiu nie sądziłem, że tyle wody może znajdować się w chmurach.

Muszę przyznać, że grało się ostatnio świetnie! Najlepiej koncertuje się właśnie u naszych południowych sąsiadów, zwłaszcza, jeśli idzie o tak zwane muzykowanie plenerowe. Ci ludzie kochają hudbę, znają się na sztuce lotów, że tak powiem, wysokich. Tak, wiem i jestem tego świadom, że zawód grajka ulicznego nie należy do najłatwiejszych, ale – możesz mi wierzyć lub nie – u podnóża Fatry, na Południu rzępoliło się bez dwóch zdań fantastycznie. Odczuwałem tam te wszystkie płynące od strony publiki pozytywne wibracje. I nawet policja nie była skora do wlepiania mandatów za brak pozwolenia na zajęcie pasa ruchu drogowego i nie przeganiała nas, artystów di strada.

Napisałem „nas”, a to z uwagi na fakt posiadania akompaniatora, wyjątkowego „uwertoza” w osobie nowego kamaráda Zbyška. Cóż to za wspaniały muzykant i człowiek jest, mówię Ci. Rżnie kozacko na harmoszce, jak młody bóg, jak stary Cygan! No a oni tam mają całkiem sporo tych „Mam Talentów”, starych i młodych zresztą też. Ale Ty to pewnie wiesz?

No dobrze, Panie Bobrze. Opowiem Ci teraz, jak do tego doszło, że się ze Zbysiem poznałem. Przedstawię kulisy naszych zawodowych relacji, które składają się na niedługą historyjkę. Ona nie jest zbyt długa, ta historyjka. I myślę, że mógłbym ją tutaj streścić w trzech zdaniach i przy trzech piwach, ale pozwól, Adamie, że dla lepszego ukazania detali posłużę się dziennikiem, który od lat prowadzę.

***

Niedziela

Rozpoczęły się wakacje. O godzinie dziesiątej pakuję się i ruszam z Górek do Ustronia. Godzinę później docieram do jednej z ważniejszych ulic tego miasta, parkuję rower pod drzewkiem, wyjmuję sprzęt, wrzucam piątaka do futerału w myśl zasady: pieniądz robi pieniądz. Rozkładam się na trawce, a w pobliżu chodnika. Otwarty futerał opieram o krawężnik, a sam staję z mandolinką zwarty i gotowy do chałtury. Rozpoczynam standardowo od nastrojenia się, nastrojenia instrumentu. I już po chwili lecę „Marszem Dąbrowskim”, „Ojcem chrzestnym”, „Skrzypkiem na dachu” i „On objął ją w pół, a ona gruba jak wół i drze się na cały głos”.

Turystów wszędzie full! Znudzeni, pałętają się to tu, to tam, tam i z powrotem, tam i z powrotem, tym deptakiem, jakby nie mogli ruszyć dupska i poleźć gdzieś, konkretnie w góry i dopiero tam se połazić. No a ja się grzecznie pytam „to po cośta tu przyjechali?”. W sumie dobrze, że przyjechali. I że się pałętają. Mam dzięki temu dla kogo grać.

Już butelkę z zimnym piwkiem… Prr… wróć! Jeszcze raz! Już butelkę z mineralką postawiłem na chodniczku. Będę się poił w przerwach i chłodził, bo upał sakramencki.

Na przykład teraz… skończyłem nawilżać paszczę i już mam zaintonować drugi rzewny secik, gdy wtem słyszę gromkie i wesołe Ahoj, skierowane pod swoim adresem. Na tak ciepłe przywitanie odpowiadam w jedynie słuszny sposób Ahoj! Okazuje się, że mam przyjemność poznać kolegę po fachu, cudzoziemca.

Jest to zwalisty łysiejący facet, około pięćdziesiątki, który ciągle się jąka, a przy tym gada chaotycznie i niezwykle szybko. Ta szybkość może niektórych niepokoić, na przykład podczas rozmowy telefonicznej. Kiedyś, jak mój ojciec odebrał komórę, to się potem zastanawiał, czy Słowakowi nie brakuje przypadkiem piątej klepki. I czy aby na pewno wszystko z nim okej.

Ma taką swojską aparycję, a miast normalnego brzucha posiada wielki bęben, i to o tym najniższym możliwym stroju. No bo tak to już jest, a mało kto o tym wie, że instrumenty perkusyjne, takie jak bębny, tamburyny, które wydają dźwięki o przybliżonej wysokości, również posiadają swój strój. Zbysio, bo tak na niego wołają, od razu proponuje mi wspólne muzykowanie.

No i zaczyna płynąć: bum, cyk, cyk, bum, cyk, cyk. Boże! Co za kakofonia! Zbiór różnych, różnistych temp, choć powinno istnieć jedno zasadnicze A Tempo, zbiór przeróżnych strojów i temperacji, choć instrumenty, na których tniemy mamy zasadniczo tylko dwa. Myślę tak w ogóle, że strojenie instrumentów przed rozpoczęciem gry jest dobrym pomysłem, gorzej, jeśli nie podąża za tym praktyka wykonawcza.

Kiedy w końcu wybrzmiewają ostatnie akordy, zaczynam szczerze wątpić w swoje, odziedziczone po matce zdolności. A wtedy na ustach mego kolegi ze Słowacji pojawia się uśmiech. No i zaczyna:

– Pikne mi se z tobhom hralo. Ale bysme razem zarobili! Ja to wim i ty to wisz, ne? Hej!

Stwierdzam, że najbardziej podoba mi się właśnie to wydłużone „hej” na końcu zdania. Z tym głębokim i niskim „ha”, brzmi po trosze jak przytaknięcie, po trosze jak pytanie.

– Ty si musyisz do mne priechat… możem w priszlym tygodnio, wisz? Ty, kamarád, pojedem si do Popradu hrat. Hej!

Aż mnie normalnie zatkało. Nie wiem, co to za język: czy to polski, czy ruski, czy może czeski? I co mam mu odpowiedzieć? Jednakże z czystej ciekawości i chęci przeżycia przygody, postanawiam potryndać się do Popradu, no bo w końcu why not?

 

Piątek

Z czeskiego Cieszyna udaję się pociągiem najpierw do Żyliny, a potem do Popradu. Aura taka, że szału nie ma. Jadę naprzód sam, a od Żyliny wraz ze Zbysiem, który tu po mnie przybył. Co prawda plan jest taki, ażeby porzępolić na dzień dobry w tym głównym ośrodku Doliny Wagu, ale z uwagi na pogodę taką pod zdechłym Azorkiem modyfikujemy go nieco i kierujemy się od razu do słowackiego odpowiednika Zakopanego. Mamy nadzieję, że przestanie w końcu siąpić.

Po chwili docieramy do stolicy kraju żylińskiego. Monitujemy meteorologię. Nadzieja okazuje się być znowu matką głupich. Leje jak z cebra, teraz nawet jeszcze bardziej. Ale nie martwi mnie to. W pociągu wspominał coś Zbysio o podwyższeniu i zadaszeniu, pod którym koncertują muzykanci. Zbysio zawsze mówi prawdę. Koncertują tu głównie Romowie. Okazuje się, że rzeczone zadaszenie to nic innego, jak sklepienie kolejowego dworca, zaś poszczególne perony wraz ze schodkami prowadzącymi do kładki przerzuconej nad torami stanowią proscenium. Piknie! A ja naiwny myślałem, że będę sobie pykał gdzieś na ryneczku albo jakimś placyku, wszędzie, tylko nie na tym cholernym dworcu, no i jeszcze z Cyganami. Cyganów zresztą nie widać. Zjawiają się dopiero, gdy zaczynamy hrat. I wspomagają nas finansowo.

I znów płynie: bum, cyk, cyk, bym, cyk, cyk, bym! O proszę! Ta kakofonia nie jest nawet aż taka zła. Można śmiało powiedzieć, że się rozwijamy.

Co więcej: dziś już tak nie gadam: „to po cośta tu przyjechali, turisti”. Turystów jest tyle, co kot napłakał. I w ogóle wszystko wkoło zdaje się smętnieć w rytm tych ludowych lirycznych pesniček z naszego internacjonalnego repertuaru.

Tego dnia zarabiamy na bilety tam i z powrotem. I tylko tyle! Kupujemy sobie po dwa dwulitrowe staroprameny na drogę. I znów tryndamy się vlakiem w kierunku Martina, gdzie w jego okolicy mamy przenocować i sobie pohovorit o życiu i dupie Maryni.

I teraz jesteśmy już prawie w domu, prawie, ale jeszcze nie do końca. I jesteśmy już po piwku, po, ale jeszcze przed. Gramy po drodze w tej gównianej knajpie w Suczanach, ot tak, dla relaksu. Niestety tutejsza wiara niezbyt przychylnie zapatruje się na nasze oldschoolowe pitolenie. I jak sama twierdzi: „my im przeszkadzamy”:

– Przeszkadzacie nam. Hej!

No paczcie ich: przeszkadzamy! Zresztą tego się można było spodziewać po takich młodych, głupich, od bili i tequili. Co robimy? Zwijamy majdan.

Idziemy na noc na kwaterę do pani Evički, gospodyni, będącej w ogóle i szczególe sympatią Zbysia.

Pani Evički jest miłą starszą osobą o blond włosach, która była kiedyś członkinią ludowego zespołu „Pieśni i Tańca” i ma po dziś dzień sentyment do Czechosłowacji oraz tego wszystkiego, co dawne, znane i lubiane. Mogłaby całymi godzinami wspominać o tym muzyczno-tanecznym epizodzie. Maluje się z ostra, jak starsza (bo nie powiem, że stara) pudernica. Ale to w końcu jej sprawa, nie?

A teraz stoi w tym szlafroku, dosłownie wyciągnięta z łóżka, i z otwartymi rękoma się wita. Czułości płyną również w stronę Zbysia:

– Piłeś? Si opitý? To vidím. Hej! Preboha!

Ten stara się ją jakoś udobruchać:

– Vôbec ne! Miláčiku! Sylnko ty moje! Moja Evičku!

I już po chwili siedzimy sobie przy suto zastawionym stole. Przecież na Słowacji na bycie gościnnym nigdy nie jest za późno. I w końcu też w tym wiejskim, pokomunistycznym bloku i w jednym pokoiku przy nastrojowej lampeczce i przy kojących dźwiękach czeskiego rozhlasu syci i szczęśliwi układamy się społem do snu. Ja gnieżdżę się na podłodze, bo lubię spać na czymś twardym, zaś pani Evička ze Zbysiem wędrują na starą czechosłowacką wersalkę, która jeszcze przed rozłożeniem zajmowała jedną czwartą mieszkanka, a teraz... Szkoda gadać!

 

Sobota

Nie mogę powiedzieć, żebym się wyspał, no ale czego tu oczekiwać od podłogi w roli łóżka i kocyczka w roli karimaty.

Chciałem jeszcze wyskoczyć na parę godzin na Faterkę, ale Zbysio stwierdził, że nie warto tego robić, gdyż niedźwiedzie nedávajú peniaze. No a skoro nie dają, a na muzyczce można zarobić gdzie indziej, to po co w ogóle się w góry ruszać? Też prawda.

Wyszedłem za to z rana po bułki, ale jak wróciłem okazało się, że chyba coś z nimi nie tak:

– Máme bulki? – zapytała pani Ewa. – A čerstvé?

– Jak to czerstwe?! Przecież wybierałem same pachnące – zachodziłem w głowę.

Jednakże po chwili rozgryzłem tę subtelną różnicę językową, rozgryzłem, przełknąłem, popiłem czarną kawą.

Mandolinka była już nastrojona, a ja zwarty i gotowy. Kupiliśmy po litrze złocistego trunku na drogę i potryndaliśmy się vlakiem, tym razem do Turčianskich Teplic.

Teplice są wyjątkowo piękną… dziurą zabitą dechami! A w dziurze jak to w dziurze: psy dupami szczekają. Nie wiem dokładnie, co to oznacza, ale ten, kto to powiedzonko ukuł musiał już widocznie znać tę niespełna siedmiotysięczną miejscowość położoną nad rzeką Turiec u podnóża Fatry, w której ja osobiście turystów nie widziałem. W mych oczach Zbysio urósł do rangi specjalisty od namierzania najgorszych możliwych lokacji, nienadających się kompletnie do muzykowania ani niczego innego.

– Chłopie – mówię mu, biorąc łyk ciepłej wody mineralnej, pochodzącej wprost z trzewi Ziemi. – Chłopie! Dla kogo chcesz tu grać? Tu nikogo nie ma!

Ale on upiera się, że to dobré miesto, że niedźwiedzie nie dają pieniędzy (ma rację, choć się powtarza). I że na pewno na chlebek dzisiaj zarobimy. Nie wiem, czy akurat na chlebek, bo dzień rozpoczęliśmy od piwka i na piwku zdaje się skończymy. I nawet teraz, siedząc pod tym velkim Albertem, doimy ciemnego złotego bażanta, rozgrzewamy się, schładzamy, a jednocześnie też nawilżamy paszcze przed grą.

Poszukujemy dobrej lokalizacji. W miarę dobrą znajdujemy. I teraz nie dość, że nikt nas nie słyszy, to na dodatek jeszcze nikt nas nie widzi. Stoimy w idealnie zacienionym miejscu, co prawda na głównym deptaku, ale za to zasłonięci z obu stron szyldami reklamowymi. Gdyby te szyldy znajdowały się jeszcze w jakimś studiu nagraniowym z tymi wszystkimi wydmuszkami na ścianach, chłonącymi energię akustyczną, to by je można było uznać za monitory, które odbijają fale mechaniczne. I wszystko byłoby okej. Ale tutaj, na tej pustej, teplickiej ulicy nic nie jest, jak być powinno.

No ale mimo wszystko zaczynamy! Najpierw smętnie: bam, dana, dana, bam. Potem nieco żwawiej: bum, cyk, cyk. Aż w końcu przechodzimy na najwyższy bieg: du, du, ru, du, sru, du.

I właśnie wtedy, nie wiadomo skąd, wynurzył się starszy, dystyngowany pan w towarzystwie swego młodszego i grubszego kolegi z brodą – faceta z Koszyc. A ponieważ zanosiło się na tęgą z tymi dżentelmenami pogawędkę, toteż natychmiast przerwaliśmy koncert i wycofaliśmy się w ślepy róg uliczki Meliniarskiej. Okazało się bowiem, że panowie – Zbysio i starszy-dystyngowany – znają się jak łyse konie. Rudo, bo tak miał na imię ów oldboy, był – podobnie jak Zbyś – akordeonistą, i to na dodatek niezwykle utalentowanym i miłym: śpiewał, grał na czymś w rodzaju plektronu (stroika?) wkładanego między zęby. I pięknie, po prostu pięknie się uśmiechał. Nie można mu było odmówić uroku osobistego. A co ważniejsze: był na cyku, lekkim co prawda, ale jednak. Nie powiem, żeby mu to dodawało glorii, ale na pewno niczego nie ujmowało. Pił zdaje się z rańca jakieś wińsko, pewno truskawkowe, może z tym gościem z Koszyc? Zresztą kto go tam wie?

Myśmy grali, a oni się bawili, my byliśmy dawcami, oni biorcami. I tak w koło Macieju. Gadaliśmy ze sobą przez trzydzieści minut, a przez kolejnych trzydzieści graliśmy. I znów: naprzód dyskutowaliśmy, a potem rżnęliśmy. Zauważyłem, że Rudo i koszyczanin zaczynają pojawiać się na deptaku coraz rzadziej, za to coraz bardziej weseli i pogodni. Wpadają dosłownie na chwileczkę, na pogawędkę, a na czas muzykowania znikają. Skubane moczymordy!

Po grze poszliśmy do knajpy, a z knajpy – do drugiej knajpy, z której nas wyprosili. Podobno byliśmy za głośni, podobno Rudo wywracał się z krzeseł.

 

Niedziela

W niedzielę nie grałem ze Słowakiem, tylko pykałem sobie sam. Na chwilę przed wejściem do pociągu uraczyłem się litrowym piwkiem-paliwkiem w plastikowej butelce, które – ponieważ było nabuzowane – zapieniło się i jak je otwierałem wytrysnęło mi w dłoni niczym szampan. Jeszcze długo potem miałem lepkie ręce i nawet worek, w którym ów trunek przetrzymywałem, cały się kleił. Nie wiedziałem, gdzie schować mam ten chmielowy napój bogów, bo wszystko było mokre i capiło. A najgorsze było to, że w tym pociągu wpadłem na Rudo, który mnie natychmiast rozpoznał i zaczął się serdecznie witać. Był już dobrze wlany i raczył się oraz mnie chciał uraczyć winem. Siedząca naprzeciwko Rudolfa pani nie była zachwycona towarzystwem żula i zwracała mu uwagę na woń intensywnie się lejącą. Sprytnie udałem abstynenta i odżegnałem się od trunków wszelakich: zarówno tych pitych oficjalnie, jak i tych spożywanych w samotności, przed lustrem. Swój litr dzierżyłem za pazuchą i robiłem poważne miny, a tymczasem biedny Rudo siedział i uśmiechał się głupkowato i z pewnym takim zażenowaniem. Był bezradny wobec swojego nałogu jak sam feldkurat Otto Katz – kapelan polowy, postać tragiczna znana z przygód o dobrym wojaku Szwejku, był też przede wszystkim słaby, co trąci ludzkim dramatem. Słowem: był Rudo postacią tragikomiczną, choć może bardziej komiczną aniżeli tragiczną. Współpasażerka widząc moje zdecydowanie karcące zachowanie zauważyła, że w miejscach publicznych pić nie wypada i basta.

– A widzi pan, drogi panie? – powiedziała. – Nawet wasz kamarád... – I tu wskazała palcem na mnie. – Nawet wasz kamarád czuje woń, która mu wyraźnie przeszkadza, a przecież jest gorąco, jest upał i to wszystko śmierdzi, wszystko, wszystko śmierdzi!

W odpowiedzi Rudo obdarował ją bezgranicznie szczerym uśmiechem i rozłożył bezradnie ręce, a ja pożegnałem się pośpiesznie i przeszedłem do innego przedziału, by przygotować się psychicznie na całodniową chałturę w Rużomberku i dopić, co do dopicia było.

 

Poniedziałek

W poniedziałek się nie wyspałem, w poniedziałek wróciłem do normalności, do domu, z ziemi obcej do Polski. Marsz, marsz Dąbrowski, tirli, tirli, tirli!!!

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Szudracz 08.01.2018
    Dziwny tytuł.
  • refluks 09.01.2018
    Ciekawe.
    Czekam na kolejną część.
  • maciekzolnowski 09.01.2018
    "Hra" - to po słowacku "gra", to tak gwoli wyjaśnienia. Dzięki. Pozdrawiam ;)
    MZ
  • maciekzolnowski 16.01.2018
    Poprawiłem jednak to słowackie "hra" na polskie "gra".

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania