Arabeski nad hebanowymi schodami

W sieni oraz na stromych, krętych schodach prowadzących na strych zawsze panowała u wujostwa niby-noc. Niby-noc, która nigdy nie chciała się skończyć, nadawała temu miejscu tajemniczej jakiejś, solennej aury, a to, co znajdowało się na pierwszym piętrze i należało do wujka-pszczelarza, było w ogóle poza moim i czyimkolwiek zasięgiem i – rzec by można – wymykało się zdroworozsądkowemu oglądowi rzeczy niczym niezgłębione tajniki starożytnej alchemii. Dziś wujka wśród żywych już nie ma, a mnie pozostały tylko niewyraźne, niedoumarłe wspomnienia.

Nie wiem, nie pamiętam, skąd brało się na schodach najwątlejsze nawet światło (o ile takowe istniało), gdyż wszystko tu spowijał niewyraźny cień, łączący się w uścisku wiecznym z mrokami wiejskich szarówek oraz niby-nocy, w które to mroki cień ów następnie łagodnie i niezauważenie przechodził. Zresztą za oknem niepodzielnie panowała pora niezdefiniowana, nieokreślona i nijaka, nie będąca ani jesienią, ani zimą, lecz czymś pomiędzy nimi, i przyozdabiała świat chroniczną pleśnią szaroburego zmierzchu, opryszczką wszystkich możliwych odcieni brzydoty, kutnerem nieprzejrzystości tak dalece zamglonego pejzażu, zmarszczkami zadumanego i zasmuconego czymś nieba.

Te ściany na klatce schodowej z hebanu obrastały gęstwiną wprost niezliczonych arabesek – wzorków na kiczowato wyglądającej, a na dodatek gdzieniegdzie postrzępionej i poodklejanej tapecie. Pulsujące utajonym życiem kwiatuszki coraz to głębiej zapuszczały swe sztuczne korzonki niczym rdza w złomu i szmelcu pokładach. Zwielokrotniały się harcujące bez umiaru pnącza, liche, tandetne, badziewnie wykonane. Roślinom wyrastały nienaturalnie długaśne łodyżki, niczym wężowatym wijom zmutowane szyjki, a następnie splatały się w skłębioną dokoła kędzierzawość. Soczyste i żylaste swe muskuły prężyło ziele, pędzone przez dnie całe po marchewkowo-sterydowych polach. A wszystko wkoło gęstniało, gęstniało, po trzykroć gęstniało. Tak oto tajemna siła sprawcza oraz materia – nawet ta szara, nieistotna i nieładna – bez ustanku wyrajała z siebie tę zieleń, a wytapetowana rzeczywistość rosła i się zwielokrotniała. I odnosiło się generalne wrażenie, że coś pod tą okładziną, a nawet w niej samej, uparcie buzuje, że coś się w tych trzewiach poniemieckich mości, że starodawny, ceglany budynek oddycha i żyje.

A był tu wyniosły gzyms, który znajdował się przy samym suficie. I gdy się wędrowało z góry na dół, jego wysokość względem klatki rosła wraz z każdym krokiem i każdym kolejnym stopniem schodów, tak, by ostatecznie osiągnąć swój maksymalny pułap na... a raczej nad parterem. Jego szerokość była stosunkowo niewielka, nazbyt wąska dla stóp człowieka albo człowieczka. Na dodatek sam kształt korony mógł stanowić niejaką przeszkodę – był to mianowicie kształt pochyły, a wręcz spadzisty. Nie wyobrażam sobie więc, ażeby ktokolwiek chciał czy był w stanie prześlizgnąć się po nim niczym akrobata chodzący po linie.

To prawda, że w zakamarkach tej starej budowli wujków kryły się ciemne, małe ludki, coś jakby skrzaty-basałyki; że dziwotwory te mogły być pomocne w przesmyknięciu się na najwyższy pułap gzymsu; że ich istnienie związane było w jakiś niesamowity sposób z ornamentalnym uniwersum tapet. Ale prawdą jest również, że moja matka i inne osoby, które wierzyły w ich istnienie, odczuwały potworną trwogę li tylko na samą myśl o lilipuciej familii tego domu. Ja tymczasem – pamiętam doskonale – nie mogłem nigdy odnaleźć żadnych sekretnych przejść prowadzących do innego, obcego świata albo wymiaru, a jedyny ślad po dawnym sezamie (niewiadomego zresztą przeznaczenia i pochodzenia), jaki znajdował się w staromodnej piwnicy, pozostawał zawsze jednako starannie zamurowany. Jakże więc – dedukowałem rezolutnie – jakimże sposobem ów krasnali ród plugawy a ciemny mógłby się do wujaszkowej rozwaliny przedostać? Przecież to całkowicie niemożebne i najzupełniej niedorzeczne!

Tak rzecz skwitowawszy, więcej się skrzatami nie zajmowałem. A raz nawet miałem okazję pobrykać między piętrami. Podobno nie byłem pierwszym, który zjeżdżał pupą po śliskich i nagich belach hebanowych schodów, wykrzykując beztroskie: „ała, ała”. Ciocia twierdziła, że już wcześniej po tych zimnych poręczach zsuwały się moje kuzyneczki – Magda z Izą – i że biegały po wszystkich wystających ze ściany półkach, boniach oraz pasach. I wskazując palcem na niedostępny, wyniosły gzyms, przemawiała w tak okrutny sposób do mej ówczesnej, a także obecnej wyobraźni. Do dziś dnia widzę oczyma chorego marzycielstwa Magdę z Izą, jak stąpają pewnym niewieścim krokiem i wbrew powszechnemu prawu ciążenia po gzymsie i suficie, a wszędzie tam, gdzie ja stąpać nigdy nie mogłem i mógł nie będę. Boże! Tak bardzo zazdrościłem dziewczynkom ich paranormalnych zdolności.

I gdy teraz się nad tym zastanawiam, od razu przychodzą mi na myśl chaotycznie wybujałe, nieznośnie żywotne i drapieżne arabeski, których nocne wyrojenia tworzyły swoisty parasol chroniący w razie nieszczęśliwego upadku z zabójczo stromych i niebezpiecznych schodów, gzymsów, ścian i sufitów; te arabeski, pełne dużych, małych i całkiem już maluśkich, skarłowaciałych sekretów, które pomóc miały w razie pechowego wyślizgnięcia się z objęć delikatnie zakręconej poręczy albo ciasnego uścisku łukowatego obramowania schodów; te same, co mogły uratować czyjeś życie w przypadku niefortunnego spłynięcia tego kogoś wzdłuż namalowanej, albo raczej wydrukowanej, łodyżki perskiego kwiecia.

Ale Magda z Izą były ponad to wszystko. I nic absolutnie stać im się nie mogło, gdyż bezgranicznie zaufały potędze tego jakże dziwnego miejsca. Uwierzyły, niczym naiwne wróżki młodociane, w istnienie zaczarowanej Nibylandii. Uznały za właściwe poddanie się arabeskowej opatrzności – pękowi oczu wszechwidzących i uszu słyszących wszystko.

Ja nie odnalazłem w sobie podobnej wiary w rzekomo opiekuńcze siły niby-nocy, pełnych zwodniczych arabesek, skomplikowanych, mrocznych labiryntów, ziejących arktycznym tchnieniem zaułków, wymajaczonych z sennego koszmaru zakamarków. I na wszelki wypadek nigdy już nie ośmieliłem się bawić u wujów na schodach ani nawet w sieni w cieniu niedogasłej umbry.

Średnia ocena: 4.2  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • Ale smaczne.

    Syty, barokowy zasób słów. Płynie się przez tekst nie utykając na mieliźnie. Śliczne.

    To szczególnie;

    "te arabeski, pełne dużych, małych i całkiem już skarłowaciałych sekretów, które chronić miały w razie pechowego wyślizgnięcia się z męskich uścisków poręczy lub obramowania schodów''

    ''pękowi oczu''

    Pięknie napisane.
  • fanthomas 07.05.2018
    genialne opisy, klimat lovecraftowy trochę, taki niby nieco archaiczny język, a tworzy atmosferę że klękajcie narody 5++
  • maciekzolnowski 07.05.2018
    Dzięki wielkie! Lejecie mi miód na serce takimi tekstami. ;) Sam nie byłem do końca przekonany, czy opisałem swe wspomnienia w sposób należyty i dokładnie tak, jak to sobie zaplanowałem. Ale na pewno bardzo się starałem! Serdecznie pozdrawiam! MZ
  • Canulas 07.05.2018
    Fakt, bardzo Lovecraftowskie. Bajanie piękne słowem. Jest skill, jest kunszt. Zaczarowana pasieka wujaszka, to jednak nie jest, ale i tak kapitalnie.
  • Bożena Joanna 07.05.2018
    Pięknie wprowadzasz nas w tajemnice swojego dzieciństwa, fantastyczny klimat i narracja. Z przyjemnością czytałam. Pozdrowienia!
  • maciekzolnowski 08.05.2018
    Merci! :)
  • fanthomas 13.01.2020
    O właśnie ten. Bardzo na tak

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania