Atramento blue
Cześć, lecz bez buzi. W deszczu różnie, czasem drażni dotyk. Deszcz jest większy niż dwa, ma moc zmywania. Możemy się rozejść, namiętność nie z gumy. Gdzie pójdziesz? Twoja odpowiedź zaskoczyła. Okres odwrotu, ruszenia w drogę powrotną - leczy kaleczeniem. Leczy czy kaleczy? Idziesz, wiedząc że on, wpatrzony w twoje plecy, daje nura w beznadzieję cichej, błagalnej modlitwy. Patrzy przez wodę. Polędwiczka serca, krojona nożem. Jakie to śmieszne. Jakie stare, wyświechtane, wytarte. Dżins podarty.
Oddalanie powolne, jakby zaplanowane. A to ołowiane nogi.
Płacz dużego dziecka szkli oczy matki. Papierowe chusteczki, smarkołzy, kozy, jadą wozy. Gdzie kolorowe? Sen - żelazko prostuje oddech, jutro rano twarz umyć i żyć tak, jakby nigdy nic. Bo przecież sześć razy mocniejsze zęby, suplementy diety, włosy umyte, pachnące, wzmocnione, skóra nawilżona.
Zamaskowana nosicielka bólu, namówiona, poszła do kina z koleżanką.
Człap, człap, człap. W kinie, Smutek podawał twarde kulki, które stawały w gardle. Mlekiem gorzkim częstował, niby głaskał, niby miział. Wbijał w głowę szepty dotyczące rozerwania. Eskapizm to naiwna wiara w długoterminową skuteczność ruchu obronnego. Jest fizyczny i myśli. Ten typ doczłapie się wszędzie.
Czas jako zabliźniacz trochę zawodził. Tamować napierającą masę wodną, kneblować, wyciszać - nadludzki wysiłek powszednieje. Siłaczka dni, tygodni, miesięcy, zagryzająca wargi, przyzwyczajona do smaku krwi. Ona i Smut. Duży, więc bez ek i z wielkiej.
Brahms, brodaty spokój, przeniesiony na odpowiedni nośnik, jak para kubka herbaty, wciąż ten sam. Symfonia to niematerialne ciało morskiego ssaka. Dlaczego waleń wzruszał? Dlaczego sardynki, po otwarciu wieczka, przypominały o istnieniu małych żyć, małych i niewinnych, którym odebrano bezmyślną radość? Puszka pełna dramatu, ścisk martwych - śliskich.
Radioheady, słuchawki, zaakceptowanie stanu rzeczy, czarnookie anioły, wrony na niebie, listopadowe, mokre liście, tłum maszerujący w nieznane pod parasolowym sklepieniem, klaksony, sygnalizacja świetlna mrocznej godziny siedemnastej, cmentarze rozświetlone barwami antytęczy, przepełnione autobusy i tramwaje.
Na przystanku pozostałaś sucha. Do tamtej pory unikałaś. Żarówka nad głową, kreskówkowa eureka. Zapomniana moc deszczu, no jasne!
Tańczyłaś, śpiewałaś. W okolicach Ronda Ofiar Utraty. Paraliż ruchu, kurwica kierowców, zakatarzona jesień kichająca i kaszląca. Pan Smut wtedy łapał za serce, oddychał płytko. Śmiertelny zawał zwalił dziada z nóg. Padł a ty wstałaś. Nosicielko topniejącego śniegu i młodych. Nadziei.
Papieros i kawa w towarzystwie warstwy. Skóra ciała jakby inna. Sukulentowa. Czerpiesz ze złotego środka, kochasz bardziej harmonię niż melodię. Kreślisz linię graniczną niebieskim atramentem Magigniota. Wznosisz konstrukcje słów, tworzysz utwory o serowych otworach. Analizujesz, wątpisz, dystansujesz. Lekkim krokiem zmierzasz w kierunku centrum, lepkim mrokiem oblanym.
Szuflada twym naj top secret.
Komentarze (2)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania