Bądź przeciętny lub zgiń.
Najbardziej chujowy jest ten moment, kiedy myślisz sobie: “Whoa, ogierze, przystopuj trochę”. Najgorzej jest, gdy orientujesz się, że jest po prostu za dobrze. Wtedy nadchodzi problem egzystencjalny, wartości, wpajane przez rodziców od dziecka, pakują manatki, a ty zjeżdżasz na pobocze i nie wiesz co gorsze – wracać do wyścigu błyszczącego bezsensem, czy stać w miejscu i czekać na zbawienie?
Najgorsze momenty przychodzą znienacka, atakują cicho i niepostrzeżenie. Jedno zdanie wystarczy, aby moment stał się najgorszym. Jedno słowo, jeden gest – ba, nawet brak tego gestu. Wszędzie czyhają ukryte strzały wymierzone prosto w serce, czy – jak wolisz – w mózg i tylko czekają na konar, o który się potkniesz. A ja pochwalę się, że nie natrafiłem na konar. Natrafiłem na włócznię, na którą się nadziałem. Auć.
Najgorsze są te chwile, w których uświadamiasz sobie, że cały trud włożony w pracę, że wszystkie twoje starania były jedynie motorem napędowym twojej własnej porażki, a każda kropla potu przelana za sprawę nieuchronnie zbliżała cię do końca. Kiedy rozumiesz już, że robiłeś to po prostu za dobrze, byłeś zbyt dobry w momencie, kiedy trzeba było pozorować przeciętność. Najbardziej boli taka właśnie porażka. Bo jeśli ktoś się nie stara, ogólnie leje na to ciepłym moczem, to musi liczyć się z przegraną, że trybiki nieustającej machiny życioprzestrzeni zmielą go na pył. Jeśli jednak wylewasz z siebie siódme poty, nastawiając się na jedyny możliwy finisz – na wygraną – a spotyka cię kara za poświęcenie – to tak jakby w twoim złotym pucharze nie było szampana, tylko gnojówka. A więc wkurwiasz się porządnie, ciskasz nim o ścianę – a on rozbija się na kawałeczki. Okazuje się, że to nie złoto, że to tylko pomalowana porcelana. I wtedy ściska gardło, nie wiadomo czy żal, czy smród gnojówki. A tobie pozostaje usiąść na podium, skryć twarz w dłoniach i zacząć łkać. Podbiega brutalna rzeczywistość ze szklaną butelką prawdy w ręce i strzela cię przez łeb, a marzenia niczym gwiazdki w kreskówkach krążą nad głową. A gdy już jesteś oszołomiony, wolnym krokiem, niespiesznie, przychodzi czas, zjada cię, mieli w kiszkach starości i wysrywa na koniec jako nic więcej niż tylko sterta gówna, zwana powszechnie emeryturą. Szczęście, ten wiecznie zakamuflowany skurwiel, gdzieś ucieka, otaczają cię za to pech, zdrada, wyzysk i samotność, każde z kominiarką naciągnięta na szkaradny łeb. Gdzieś za tobą słychać szum, to z pewnością wypadek, a nad tym całym szajsem krążą ludzie, dla których twoje cierpienie jest tylko widowiskiem.
I wreszcie wyłania się spośród ciemności światło. Przychodzi śmierć, odziana w zachwycającą, białą suknię, z licem tak cudownie wykrzywionym uśmiechem. Podchodzi, patrzy troskliwie, wyciąga rękę.
Kochana śmierć.
Komentarze (5)
Tekst ok.
Kropkę możesz z tytułu amputować.
Dlaczego opowiadanie jest w kategorii wiersz?
Ode mnie 4-.
Pozdrawiam.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania