Bajki dla dorosłych. #4 - Brzydkie kaczątko. Część pierwsza.

Brzydkie kaczątko okazało się niezwykłym wyzwaniem. Zmagania te są wyjątkowo przyjemne, dlatego ta bajka będzie nieco dłuższa. Dziś prezentuję Wam pierwszą część. Miłej lektury.

 

***

 

- Daleko jeszcze? – młody wikary nachylił się do kierowcy taksówki.

 

- Nie – odpowiedział taksówkarz, którego ton głosu był taki jak wyraz jego twarzy.

 

Pasażer opadł na tylne siedzenie, głęboko westchnął, po czym spojrzał na brudną szybę. Zobaczył swoje, półprzezroczyste odbicie, za którym pędziły czarne drzewa niekończącego się lasu. Ten widok towarzyszył mu od godziny, dlatego nie zwracał już na niego szczególnej uwagi. Skupił się na mężczyźnie, którego obraz zaginał się na smugach szyby. Krótkie, prawie czarne włosy, których powierzchnia drastycznie zmniejszała się z roku na rok, tworząc potężne zakola, pasowały do czarnych oprawek okularów, za którymi kryły się jasne oczy. Można było w nich wyczytać inteligencję, życzliwość i błysk poczucia humoru. Dokładnie ogolona twarz odejmowała mu lat, nadając mu wygląd młodzika, który dopiero zaczął seminarium, a prawda była taka, że skończył je dwa lata temu. Jasna koszula, mocno zapięta pod szyją i dodatkowo ściśnięta koloratką, schowana była pod materiałem grubej, brązowej marynarki. Jakże cieszył się, że wziął właśnie ją. Pogoda była paskudna, depresja lała się z nieba, zmywając wszystkie kolory i pozostawiając bezbarwny obraz rozpaczy. Samochód wpadł w kolejną dziurę, rzucając wikarym jak marionetką. Mocno trzymając swoją, grubą teczkę, próbował zachować coś na kształt równowagi. Nagle kierowca gwałtownie zahamował.

 

- Na miłość… - Młody duchowny w ostatniej chwili powstrzymał się przed wymienieniem imienia stwórcy i kilkunastu świętych – Może mi pan wytłumaczyć, dlaczego stanęliśmy? – zapytał, próbując usiąść prosto.

 

- Jesteśmy na miejscu. Czterdzieści osiem pięćdziesiąt – warknął taksówkarz, którego wygląd można było opisać tymi samymi słowami, co pogodę.

 

- Nie za drogo? – wikary sięgnął do kieszeni.

 

- Jest pięćdziesiąty drugi rok. Ciesz się pan, że w ogóle ktoś chciał tu dojechać. Kraj jeszcze się nie pozbierał po wojnie i nie ma czasu na takie wycieczki, więc…

 

- Mam być wdzięczny…

 

- Otóż to! Forsa i wypad z auta.

 

Nie dał mu napiwku, chociaż tak mógł wyrazić swoje zdanie. Kierowca jednak nie przejął się tym faktem, wyciągnął walizkę z bagażnika i rzucił ją na błotnistą ścieżkę, po czym odjechał nie oglądając się za siebie.

 

- Pięknie zaczął się ten dzień – westchnął duchowny, otrzepując obłocone spodnie.

 

Podniósł swoją, na wpół zanurzoną w bagnie, walizkę i odwrócił się w stronę celu swej podróży.

 

- Potworne miejsce…

 

Wziął głęboki wdech i ruszył przed siebie. Minął ogromną, żelazną bramę, która stękała pod naciskiem agresywnego wiatru. Na jej szczycie widniał napis „Zakład dla umysłowo chorych w Silentwood”, pokryty rdzą zapomnienia i skorupą powstałą z krzyków zamkniętych tu ludzi. Trzęsawisko, które kiedyś było ścieżką, prowadziło do ogromnego budynku. Prawie ze wszystkich stron otaczał go las. Złakniona bliskości ludzkiego ciepła, naturalna bestia zbliżała się z każdym rokiem, czekając aż w końcu pokona żelazny płot i pochwyci stare mury w swe drzewne ramiona. Setki czarnych okien niczym niewidome oczy wpatrywały się w pustą przestrzeń. Strzeliste wieżyczki wyciągały swe szpice w stronę czarnego nieba, a ich puste wnętrza wypełniał zawodzący wiatr. Cała okolica była oblana wszystkimi odcieniami szarości i czerni, jakby ktoś nałożył czarni-biały filtr, imitując potworny obraz. Niestety to nie była żadna imitacja. Wikary wszedł na szerokie schody i stanął przed ogromnymi drzwiami, których łuszcząca się powierzchnia sprawiała wrażenie jakby chciała ukryć to, czego strzegła. Dzwonek wywołał głuchy pogłos, który poniósł się po ponurym wnętrzu. Odpowiedziała mu salwa obłąkańczych krzyków, która nadchodziła gdzieś z głębi budynku. Duchowny musiał opanować kolejny dreszcz, modląc się, by otworzył ktoś z tej rzeczywistości.

 

Kilka chwil później siedział w obszernym gabinecie i rozglądał się po lekko zabrudzonych ścianach. Przyprowadziła go uśmiechnięta pielęgniarka, którą uznał za promyk światła w tym ponurym miejscu. Podszedł do ściany, za potężnym, dębowym biurkiem i przyjrzał się dziesiątką fotografii. Zdjęcia przedstawiały mieszkańców zakładu zebranych przed głównym wejściem. Towarzyszył im nieuśmiechnięty personel i jedna osoba, która błyszczała. To ona zmieniała się z każdą fotografią. Obecny dyrektor zakładu.

 

- Doktor Hans Zimber, założyciel i pierwszy dyrektor tego zakładu – Mężczyzna wskazał czarno-białe zdjęcie, najbardziej nadgryzione przez wiecznie głodną bestię, czyli czas – Tysiąc osiemset siedemdziesiąty rok. Dwudziestu pacjentów, początek tej niezwykłej historii – Uśmiechnął się, wyciągając rękę w stronę duchownego – Spodziewaliśmy się ojca Benedicta.

 

- Jestem wikary Marc Maldoo, przyjechałem w zastępstwie, ponieważ ojciec Benedict zaniemógł – Uścisnął wyciągniętą dłoń.

 

- Bardzo mi przykro, mam nadzieję, że to tylko chwilowy kryzys. Gdzie moje maniery? Jestem doktor Charles Brook, aktualny dyrektor tej placówki i ordynator oddziału zamkniętego.

 

Lekarz sprawiał wrażenie odpowiedniej osoby na odpowiednim stanowisku. Lekko przyprószone siwizną, krótko ścięte włosy oraz wypielęgnowana, kozia bródka. Na końcu długiego nosa znajdowały się druciane okulary o okrągłych szkłach, za którymi kryło się bystre, wiecznie analizujące spojrzenie. Bruzdy na czole sugerowały, że często popadał w zadumę, nadając mu wyraz osoby surowej i niezadowolonej, ale zmarszczki przy ustach, które są następstwem częstego uśmiechu, łagodziły to wrażenie. Swoje szczupłe, wysokie ciało ubrał w ciemny garnitur, na który narzucił biały kitel.

 

- Proszę, niech pan siada – Wskazał krzesło, stojące naprzeciw potężnego biurka – Załatwimy wszystkie formalności, po czym siostra Madeline wskaże panu…

 

- Marc. Wystarczy Marc – uśmiechnął się wikary.

 

- Chyba się polubimy – odpowiedział dyrektor.

 

Godzinę później duchowny rozpakowywał swoje rzeczy w małym pokoju, w którym miał spędzić następne trzy miesiące. Był bardzo podekscytowany, zawsze chciał pomagać, aż w końcu nadarzyła się ta niezwykła możliwość, by zastąpić ojca Benedicta. Decyzję podjął natychmiast. Zaniesienie światła bożego do udręczonych chorobami umysłowymi ludzi, o których już nit nie chciał pamiętać. Od razu poczuł, że to jego misja, jego zadanie w służbie kościoła. Przemyślenia przerwało pukanie do drzwi. Marc otworzył i zobaczył uśmiechniętego doktora Brook’a.

 

- Zapraszam na obchód – zagadnął.

 

- Bardzo chętnie! Proszę dać mi minutkę.

 

Szybko zamknął walizkę i schował ją pod łóżkiem. Ostatni raz spojrzał na obrazek przedstawiający Matkę Bożą, obok której spoczywał różaniec wykonany z drewna drzewa oliwnego i wyszedł na korytarz.

 

- To doktor Larry Hightower – Dyrektor wskazał mężczyznę stojącego obok - ordynator oddziału…

 

- Z przypadkami lekko skrzywionymi – zaśmiał się niezwykle wysoki lekarz.

 

Wikary uznał, że nazwisko miał perfekcyjnie dobrane. Twarz wydawała się miła i przyjazna. Usta skore do uśmiechu i błysk w oku, jakby lśnienie poczucia humoru. Zaczesane do tyłu, ciemne włosy lśniły w świetle lampy oświetlającej korytarz. Nie można było liczyć na promienie słońca, one chyba nigdy nie docierały do tego, zapomnianego przez wszystkich zakładu. Z resztą gruba warstwa brudu, która osadziła się na szybach i tak, by na to nie pozwoliła.

 

- Proszę się nim nie przejmować – Brook przewrócił oczami – Jego poczucie humoru sprawia, że czasem zastanawiamy się, dlaczego nie jest jednym z pacjentów, ale nie przejmujmy się tym – Delikatnie objął plecy duchownego, chcąc skierować go w odpowiednim kierunku.

 

Marc został oprowadzony po skrzydle męskim, a tłem tej wycieczki były szczegółowe informacje o pacjentach. Doszli właśnie do ogromnych drzwi, za którymi mieściło się serce szpitala.

 

- Co tam jest? – zapytał wikary.

 

Brook uchylił drewniane skrzydło, które głośno skrzypnęło, otwierając przejście do wielkiego holu. Wszędzie stały stoliki do kawy, przy których znajdowały się po dwa głębokie fotele, a w nich schowano kilku mieszkańców zakładu, zarówno mężczyzn jak i kobiet. Niektórzy grali w warcaby, a inny po prostu patrzyli na siebie nieobecnym wzrokiem.

 

- Tu pacjenci się integrują. Oczywiście, jeżeli nie ma żadnych przeciwskazań. To bardzo skuteczna terapia…

 

- Mamy problem z pacjentem dwadzieścia jeden, Eva Willson!

 

Kobieta zbliżyła się szybkim krokiem do grupki mężczyzn, a jej fartuch rozwiewał się w rytm jej głośnego stukania obcasami.

 

- Kogoś uśmierciłaś? – zaśmiał się wysoki lekarz.

 

- Hightower! – Wymierzyła w niego wyprostowany palec – Jeszcze chwila i będziesz jednym z pacjentów!

 

- Spokojnie! – Brook dotknął ramienia lekarki.

 

Marc nie potrafił się skupić na rozmowie, ponieważ postać kobiety całkowicie go rozpraszała. Tak naprawdę zaczynał się jej bać. Pod białym kitlem znajdował się obcisły, czarny komplet, który trzymał w swych objęciach mocnej budowy ciało. Ramiona szersze niż biodra, zaciśnięte wąskie usta, na których odrysowywało się głównie niezadowolenie i pogarda do wszechrzeczy oraz świdrujące oczy sugerowały, że ma się do czynienia z wojskowym, a nie z lekarzem. Kruczoczarne włosy miała splecione w warkocz, który wił się wokół jej głowy, przypominając coś w rodzaju precla. Wikary obstawiał, że ma do czynienia z Niemką. Nie wiedział skąd wzięło się to przekonanie, ale nie uwierzyłby w żadną inną opcję.

 

- To doktor Gertrude Neubert – Dyrektor przedstawił lekarką swojemu nowemu pracownikowi.

 

Duchowny tylko uśmiechnął się w duchu.

 

- Jest odpowiedzialna za skrzydło damskie i myślę, że chętnie cię po nim oprowadzi.

 

- Widziałeś męskie? – warknęła w stronę Marca.

 

Kiwnął niepewnie głową, dając się miażdżyć jej spojrzeniu.

 

- W damskim jest dokładnie tak samo, tylko zamiast mężczyzn mamy kobiety. Koniec wycieczki – Odwróciła się do Brook’a – Dyrektorze, czy mogę prosić o konsultację w dwadzieścia jeden? Natychmiast, jeżeli można.

 

- Oczywiście! Marc, porozmawiaj z pacjentami i czuj się swobodnie. Gdybyś miał pytania, Higtower będzie niedaleko, albo pytaj pielęgniarzy. Widziałeś już wszystko.

 

Zniknęli z Gertrude za drzwiami po drugiej stronie pomieszczenia.

 

- Nie widziałem jeszcze oddziału dyrektora – szepnął sam do siebie.

 

- Nie jesteś jeszcze na to gotowy – zaśmiał się Larry, poklepując go po plecach.

 

Więcej się nie dowiedział. Pozostawiony z tą drobną tajemnicą musiał spróbować się odnaleźć.

 

Późnym wieczorem, gdy ciemności już całkowicie opanowały ponurą okolicę, Marc klęczał przy swoim łóżku, opierając łokcie na grubym materacu. Modlił się, cicho wypowiadając słowa.

 

- Mój panie, tak bardzo chcę pomóc tym biednym ludziom. Daj mi siłę, naznacz mnie swą łaską, bym mógł przelać na nich twoją miłość. Te zbłąkane dusze zostały opuszczone przez bliskich, opuszczone przez cały świat. Najbardziej ułomni, najbardziej skrzywdzeni, najbardziej nieszczęśliwi, oni wszyscy pierwsi dostąpią daru zbawienia. Dla nich otwierasz swe serce, zapraszasz swym dobrem, otulasz swą nieskończoną mądrością. Jestem tu w twoim imieniu i dzięki temu odnalazłem twoje dzieci…

 

Dodał jeszcze kilka bezdźwięcznych, prywatnych próśb, po czym skończył swą rozmowę z bogiem. Gdy wstawał, metalowa, lekko zardzewiała, rama jęknęła głośno, udowadniając wikaremu, że znajduje się w tym pokoju od początku istnienia zakładu. Otrzepał nogawki pidżamy i położył się na wiekowym łóżku. Włożył ręce pod głowę i zanurzył się w nieskończonych falach własnych myśli. Większość z nich przyjmowała kształt mężczyzny pochylonego nad okrągłym stoliczkiem. Na szklanym blacie rozłożono planszę do gry w warcaby. Biało-czarne krążki leżały w nieładzie, wlepiając swe niewidzialne oczy w bujającego się pacjenta. Jego wygięte, skulone i wciśnięte w pierś, ręce symbolizowały niewyobrażalne zagubienie, które podkreślały jasne oczy. Oczy, w których Marc nie znalazł absolutnie nic. Jakby dusza mężczyzny została skradziona, a to co można było dostrzec w tęczówce, to nic innego jak ulotne wspomnienie osobowości.

 

Nagle usiadł na łóżku. Zapalił lampkę i spojrzał na zegarek. Druga w nocy. Przez chwilę nasłuchiwał głosów ciemności, pewny, że usłyszy ulotny dźwięk, który wyrwał go ze snu. Cisza z niego drwiła, naśmiewała się z wyobrażeń jego mózgu. Już chciał opaść na poduszkę, gdy znów usłyszał ten niezwykły dźwięk. Źrenice rozszerzyły się w niespokojnym drżeniu, w które wpadło serce.

 

- Niemożliwe… – szepnął.

 

Ale to była prawda. Wśród ciemnych korytarzy ośrodka dla umysłowo chorych rozchodził się cichutki śpiew.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Okropny 09.03.2016
    Chris, Krzysiu, nie czytam - ale zostawiam komentarz, bo przeczytam jak całość zamieścisz - i wtedy Ci nakomentuję porządnie i od serca.
  • Chris 09.03.2016
    Okropny będę czekał ;) ps. Krystian, nie Krzysiu ;)
  • Okropny 10.03.2016
    Chris ta, wiem, ale jakoś tak mi się do Kubusia Puchatka i Krzysia nawiązało, nie wiem czemu ;)
  • ausek 09.03.2016
    Toś mnie zaciekawił. Z niecierpliwością czekam na drugą część. :) 5
  • KarolaKorman 09.03.2016
    Cieszę się, że spełniłeś moją prośbę :) Opowiadanie od pierwszych słów mnie zaskoczyło. Zupełnie nie spodziewałam się opowiadania o wikarym, a tym bardziej o takim miejscu. Czytałam z wielkim zainteresowanie, a teraz z niecierpliwością będę czekać na kolejną część,bo już jestem ciekawa, co skrywa ten ponury budynek. Zostawiam 5 :)
  • Nazareth 11.03.2016
    Zaczyna się bardzo ciekawie. Zastanawiam się w która stronę z tym pójdziesz. Czekam na kolejna cześć

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania