Belfast - katolicy kontra protestanci

Posępny Belfast

Jeśli chodzi o Irlandię to byłem już w przyjemnym, choć zimnym Dublinie. Teraz czas na to drugie miasto. Zawsze wydawało mi się ono bardziej posępne, między innymi ze względu na swoją dramatyczną historię podziału między katolików i protestantów. Nie jest to jakaś sprawa z przeszłości. Ukryty konflikt nadal się tli i pojechałem tam właśnie po to, żeby zobaczyć jak to wygląda w rzeczywistości. Murale na ścianach, mur między dzielnicami protestanckimi i katolickimi. Belfast jest podzielony jak dawniej Berlin. Chcę zrozumieć dlaczego tak jest?

 

DZIEŃ PIERWSZY

 

W tą zimną majową noc

Lot z Londynu do Belfastu mam na 8AM. Ma to swoje zalety i wady. Po wylądowaniu ma się pełen dzień i można od razu zwiedzać w świetle dnia. Wadą jest to, że rano najbardziej chce mi się spać.

 

Wychodzę z domu po pierwszej w nocy. Piechotą idę do nocnego autobusu. Mieszkam w raczej bezpiecznej dzielnicy, nie żadnym gettcie, nie koło High Street czy obok osiedla ‚councilowskiego’ gdzie się strzelają i handlują narkotykami. Mimo tego spotykam jakichś podejrzanych typków. Jeden jechał na rowerze i na mój widok przełazi na moją stronę ulicy. Niech spada. Nie tyle się ich boję co mnie irytują.

 

Właśnie jest koniec maja. A zimno jak wczesną wiosną. Na dodatek jadę na północ, w jeszcze zimniejsze rejony, gdzie lata praktycznie nie ma. Poprzedniego dnia wstałem z rana. Potem w dzień chciałem spać i nie mogłem. A teraz znów położyłbym się, odpoczywał albo zamulał patrząc na Majora S. jak psznie je, ale niestety-stety lot wykupiony, hostel zabukowany i trzeba ruszać w drogę. No, bo kiedy?

 

W nocnym autobusie śpię prawie całą drogę. No, ale świadomie, nie przesypiam mojego przystanku. Z Hyde Park Corner idę jak zwykle piechotą do Victoria Coach Station. Mijam śpiących bezdomnych. No ale w sumie co mają robić? Noc jest.

 

Z Victorii jadę wcześniej opłaconym coachem National Express na lotnisko. Bilet na lotnisko Stansted £1.99. Taka sama cena jak do Luton, ale trochę dalej. Lepiej. Wyśpię się.

 

Darmowa whisky przed lotem

Na Stansted jak to na lotnisku. Kupa ludzi, baranów łażących we wszystkie strony, i na dodatek z niemowlakami. Na wolnocłowej miła sytuacja. Kobieta reklamująca whisky pozwala degustować bez płacenia. Ma jej dwa rodzaje, coś mi tam opowiada, zachwala. Nie interesuje mnie to. Dawaj, bo darmo.

 

Poza tym zwyczajowo idę pochodzić między książkami w WHSmith. Porobię trochę fotek książek, żeby mi pokusa kupienia jakiejkolwiek przeszła. No i wyjątkowo wstępuje do Boots po kłódkę, taką na bagaż. Trochę się obawiam, że w hostelu jakieś złodziejstwo będzie, więc sobie użyje ją na miejscu. Mimo że to lotnisko to nawet nie jest za drogo – dwie kłódeczki za 6 funtów. Potem idę czekać na otwarcie bramki. Tak straszliwie zmęczony, że prawie nie cieszy mnie ta wyprawa. Śpię przed odlotem i potem jeszcze w samolocie.

 

W samolocie stary angielski buc nie chciał mi ustąpić miejsca koło okna. Grzecznie go spytałem, bo widzę, że i tak w okno patrzyć nie zamierza. Niestety nic nie wskórałem. Ostatnio jakiś ‚wkurw’ mnie bierze na Anglików, za długo tu mieszkam. I przeszedł mi cały ten idealizm, który miałem zaraz po przyjeździe do Londynu.

 

Belfast - pierwsze wrażenia, czyli fajne lotnisko

Niecała godzina lotu i jestem w Bagdadzie…znaczy w Belfaście i nie ma co się rozczulać nad starym zgredem. Na ‚belfaskim’ porcie lotniczym wszystko pięknie zorganizowane, od razu po drodze, bez szukania pasażerowie natykają się na punkt informacyjny gdzie można sobie wziąć materiały o miejscowych atrakcjach, mapki a przede wszystkim kupić bilety na autobus do miasta. Już na samym początku robię dobry deal – kupuje bilet za 11.50 funta w tą i z powrotem. Podczas gdy dwa oddzielne kosztują po 8 funtów każdy. Przyjemnie się jedzie seledynowym piętrusem do Belfastu, dużo zieleni po drodze, znaczy deszczu tu nie brakuje. Kwestia tylko czy ludziom jest dobrze żyć w takiej nadmiernej wilgoci?

 

Dworzec Europa

Autobus lotniskowy kończy trasę na dworcu o nazwie Europa. Wysiadam, rozglądam się po budynku dworcowym szukając informacji co do biletów na przejazdy poza miasto. Ostatecznie nic nie kupuję. Dopiero przyjechałem, trzeba poznać na razie najbliższą okolicę.

 

Mam plan na te dwa dni. Pierwszy dzień – zwiedzanie miasta. Drugi dzień - zrobię prowincje. Trochę się oszukuje, że nie jest zimno, ale jednak nie jest za ciekawie. Niby świeci Słońce, ale słabe to jest. Pracując przy Virgin maratonie dostałem prezent ‚od Richarda Bransona’ – pomarańczową wiatrówkę z ich logiem. Grzeje mnie trochę, poza podkoszulkiem i jeszcze bluzą. Koniec maja jest, dla przypomnienia.

 

Nieprzyjazny hostel

Po 'wylądowaniu' w mieście najpierw idę do hostelu, żeby wieczorem po ciemku nie błądzić. Mój nocleg znajduje się w dzielnicy lojalistów, czyli ludzi którzy są za tym, żeby Irlandia Północna pozostała częścią Zjednoczonego Królestwa. Na recepcji melduje się u skrajnego formalisty. Nie możesz się zameldować bez zostawienia na czas pobytu ID – dowodu lub paszportu. Nie okazania, nie spisania, ale powtarzam zostawienia u nich. Wynająłem tu sobie łóżko w pokoju zbiorczym tylko dlatego, że kosztowało mnie to 14 funtów za noc. Nigdzie indziej nie mogłem znaleźć nic tańszego od tego, a Belfast nocą jest za zimny, żeby spać gdzieś na ulicy bez płacenia. Zostawiłem ten dowód, gość schował to gdzieś do jakiejś szufladki.

 

Ja jestem współpracujący, więc i ja poprosiłem go o pomoc w wydrukowaniu karty pokładowej na powrót jutrzejszy do Londynu, bo coś mi w telefonie nie chciało działać. Byłem gotów zapłacić, miałem to na wszelki wypadek wgrane na pendrivie, mógł też mi to wydrukować z emaila jak się bał wirusów. Dziad jeden mi odpowiada, że prawo mu zabrania robić takie rzeczy. Nadgorliwość gorsza od faszyzmu. Prawo będzie ci zabraniać uratowania umierającego na ulicy, to go ominiesz, niech zdycha. Empatia. Ten recepcjonista wyglądał na byłego bojownika albo żołnierza proUlsterowskiego. Nie jestem jakimś anarcholewakiem co to nie lubi armii, państwa a nawet czasem rządów silnej ręki, ale facet wygląda mi na emerytowanego mordercę, co to zawsze kieruje się literą prawa, oczywiście.

 

I tak w ogóle, przyjechałem tu z raczej neutralnym nastawieniem dla konfliktu, otwartym umysłem i zwyczajną ciekawością wobec tego, co tu się rozgrywa, ale te kilka zwykłych spięć przechyla szalę mojego podejścia do tego. Jawni lojaliści, których spotkałem (poza może jedną osobą, o której później) to pieprzone buce i jak dla mnie to albo zdrajcy sprawy irlandzkiej, albo farbowani Szkoci i Anglicy okupujący ten teren. Ale o tym więcej później. No, ale przyjechałem tu zwiedzać, a nie denerwować się. Aplikacja w telefonie w końcu zadziałała, więc już spokojniejszy po załatwieniu sobie spania idę na miasto.

 

Supermarket z darmową herbatą

Po stresie w hostelu idę do supermarketu. Kupuję sobie jakieś najtańsze pączki, sok ananasowy i tu jeden miły moment – za darmo dostępna jest gorąca woda i jednorazowe kubki. Super. Z domu sobie wziąłem saszetki herbaty, więc w ten sposób oszczędzę na płaceniu za gorące napoje. Mniej wydajesz, krócej będziesz musiał na to pracować z przygłupami w jakimś syfie, w ‚zgranym teamie’. Patrzę też gdzie tu potem zjeść jakiś możliwie najtańszy gorący obiad. Niestety Belfast to smutna dziura również pod tym względem. Nie widzę żadnych imigrantów z Pakistanu. Wszystko w życiu ma swoje zalety i wady. Ulice może mniej zaśmiecone i nie walą curry, ale tanio się tu nie najesz.

 

Sandy Row, czyli pierwsze murale

Idę ulicą Sandy Row, która jest jedną z dwóch głównych ulic-symboli (oprócz Shankill Road) dla miejscowych protestantów. Niedaleko urodził się słynny piłkarz George Best - playboy, bohater piosenki U2 ‚gdzie to wszystko zeszło na psy’. To tu mieści się siedziba organizacji Oranżystów, czegoś w rodzaju loży masońskiej. Corocznie organizują marsze paradne, które na złość katolikom lubią przechodzić również przez ich sektory.

 

Marsze te są przede wszystkim upamiętnieniem zwycięskiej bitwy protestanta przybyłego z Holandii – Williama Orańskiego z katolickim władcą Anglii Jakubem II. William po pokonaniu Jakuba sam został sobie królem. Co ciekawe po stronie Orańskiego walczyli również Polacy co jest upamiętnione na pięknym muralu ku czci tego wydarzenia.

 

Zielona ulica

Kończy się Sandy Rów, skręcam w lewo i docieram do serca sektora katolików, zwolenników Irlandii, czyli ulicy o nazwie The Falls. Krajobraz się zmienia. Tak jak przedtem co krok natykałem się na brytyjską flagę Union Jack lub wyglądającą na kiepską podróbę flagi Anglii - północnoirlandzką, to tu jest mała Irlandia. Poczynając od zielonych skrzynek pocztowych, wiat przystankowych, flag Irlandii, a kończąc na plakatach chwalących partię Sinn Fein, która jest polityczną reprezentacją Irlandzkiej Armii Republikańskiej, a także naklejkach, które nawołują do nieposłuszeństwa wobec miejscowej policji i wojska.

 

Agitka na murach nawołuje też do zjednoczeniowego referendum. No i w związku z Brexitem pojawiły się banery winiące torysów, partie unionistów za groźbę powrotu do ’twardej granicy’ między podzieloną Irlandią. Według mnie dwie rzeczy sprawiły, że w Irlandii Północnej aktualnie nie wybuchają bomby – pierwszy to porozumienie wielkopiątkowe. Dwie frakcje republikańska, katolicka dogadały się w końcu z protestancką, probrytyjską. Republikanom obiecano, że kiedyś tam zrobi się im referendum zjednoczeniowe, a lojalistom, że nic się właściwie nie zmieni. Obie frakcje będą mogły współrządzić regionem, stworzyć rząd koalicyjny i zasiadać razem w parlamencie.

 

Bracia socjaliści i separatyści

Docieram do imponującej ściany wymalowanej politycznymi muralami. Zwraca uwagę poparcie Irlandczyków dla innych małych terenów spornych, nacji które będąc częścią większego państwa chcą niezależności od niego. Poza tym jest tu też zauważalne skrzywienie lewackie. Walka wyzwoleńcza kojarzy im się z wyzwoleniem klasowym. Biedni nie mają świadomości czym kończy się komunizm. Ale żeby to zrozumieć trzeba żyć pod sowiecką sferą wpływów, albo w jakimkolwiek państwie socjalistycznym.

 

Natykam się na tu bardzo miłą starszą panią. Spytałem się jej jak dojść do słynnego punktu kontrolnego między katolicką częścią, a protestancką. Z uśmiechem wskazała mi drogę, jeszcze mnie poklepała po plecach za to, że się interesuję tematem.

 

Dawny punkt kontrolny

Znajduje się na Northumberland Road – najsłynniejszej linii podziału między dwoma skłóconymi stronami. Zaczęło się to w 1969, skończyło w 1998. Teraz samochody mogą sobie swobodnie jeździć. Kiedyś tu stało policja, wojsko, a dziś jeżdżą wycieczki. Turystów oprowadzają przewodnicy z obu stron konfliktu, a nawet przekazują sobie ludzi w punkcie kontrolnym.

 

Hołd dla polskich lotników

Zabawna sprawa. Po jednej stronie granicy mural za Palestyną, kilkanaście metrów dalej wychwalanie Izraela. I jest jeszcze coś – akcent polski, czyli hołd dla polskich lotników. Całkiem ładnie zrobiona laminowana tablica z informacją po angielsku i po polsku. Nawet na wypasie jak na odległy Belfast. W Londynie chyba się nie doczekamy tego planowanego pomnika w centrum. Wszystkie kolonie upamiętnione za udział w wojnie poza wkładem Polaków.

 

Shankill Road – pierwsze podejście

Shankill Road – serce części protestanckiej. Co krok flagi brytyjskie, malunki ku czci brytyjskich bitew, szczególnie z okresu I Wojny Światowej, Królowa pokazana prawie jak święta. Poparciem też cieszy się UKIP – czyli pro-Brexitowa partia znana z tego, że jej liderem był pyskaty Nigel Farage.

 

No i przede wszystkim murale z bojownikami protestanckimi oraz ogrody pamięci ku czci ofiar IRA. Jeszcze dwie ulice dalej widać plakaty, że Sinn Fein – polityczna nadbudówka IRA to dobrzy ludzie, gwaranci wszystkiego co dobre dla tego rejonu. A tu pokazani są jako najgorsi zbrodniarze.

 

Zgłodniałem trochę. W Icelandzie kupiłem 2 litrową, najtańszą ‚wiśniolade’ i jakieś pączki, ale trzeba coś zjeść ciepłego. Z bankomatu wyciągam gotówkę, bo kartą w ‚take-away’ach’ rzadko da się zapłacić. Dostałem jakieś dziwne banknoty. Nie ma na nich wizerunku Królowej, żeby nie denerwować katolickich mieszkańców Irlandii Północnej. Staram się je szybko zbyć.

 

Szukam barów z angielskim, znaczy z północnoirlandzkim śniadaniem, który jest lekką i biedniejszą wariacją tego, co lubię jeść w Londynie. W jednym barze pustki i mimo że jest wczesne popołudnie to właściciele nie za bardzo mają ochotę mnie obsłużyć. Idę do drugiej miejscówki, śmierdzącej już od wejścia, że spora liczbą lokalsów. Chciałem zamówić set, który jest w promocyjnej cenie. Okazało się jednak, że promocja była do 12 tej, a jest 13 i w ogóle danie wyszło. Formalista reguł nie nagnie.

 

Dawne więzienie

Odpuszczam jedzenie jak na razie, bo pomimo dobrych chęci do płacenia nie da się tu zjeść i idę do kolejnej planowanej i bardzo ważnej atrakcji jaką jest więzienie-muzeum ‚Cromlin Jail’ albo po irlandzku ‚Crumlin Gaol’. Na miejscu jest opcja zniżki studenckiej, więc korzystam. Bilet w tej opcji to 10 funtów. Oprowadzanie tylko z przewodnikiem.

 

Szczęśliwie udało mi się dotrzeć na ostatnie oprowadzanie przed zamknięciem. Zwiedzający zbierają się w dawnej przebieralni dla więźniów. Na jednej ze ścian dostrzegam ślad, że ‚nasi tu byli’. Jacyś troglodyci. Jedyne co potrafili wydrapać to ‚Irlandia kurwa’.

 

Przewodnik mojej grupy przedstawił się jako Francis. Gość z fizjonomii i maniery przypomina mi trochę Harveya Keitela, szczególnie z jego roli w ‚Pulp Fiction’. No więc jest dobrze. Facet bardzo ciekawie opowiada, naprawdę ma charyzmę. Nie jest jakimś nudziarzem lub co gorsza nudziarą co to każe ludziom się rozczulać i zamiast mówić na temat to gra na emocjach.

 

Blog czy vlog

W mowie wstępnej Francis mówi, żeby robić ile się chce zdjęć ale żeby go nie filmować. Nawet gdyby jakoś bym się z tym przemycił, to jednoczesne gadanie z przewodnikiem...bez sensu. Samemu chodzić nie wolno. W tym momencie zarzuciłem projekt robienia vloga z tej wyprawy. Wziąłem ze sobą kamerkę do Belfastu i nawet nagrałem parę fajnych monologów. Ciągle jednak mnie zniechęca to, że u vlogerów, których oglądam na Youtube więcej widzę ich fizjonomii niż miejsc, w których są. A ja podróżuję przede wszystkim dla siebie i nie wiem, czy jeszcze wrócę w dane miejsce, więc robię bardzo dużo zdjęć. Pożyjemy, zobaczymy. Może w przyszłości jakoś pogodzę filmowanie z foceniem. W każdym razie z Belfastu będzie blog, z którego osobiście jestem dumny.

 

Selfie z pętlą

Gdy byłem w Dublinie, w tamtejszym dawnym więzieniu to tam było więcej martyrologii, opowieści o męczeństwu Irlandczyków. W Irlandii Północnej tak nie wolno. Tutejsza sytuacja jest nadal delikatna i nie wiadomo kto co usłyszy. Przewodnik wtedy może mieć problemy za sympatyzowanie z jednymi lub drugimi. Tak więc w tym, co tu się mówi jest więcej informacji praktycznych, co i jak działało. Ale nawet wtedy nie musi to być jakaś sucha gadka jak ze starego przewodnika po pałacu w Nieborowie. W więzieniu Crumlin nie było łatwo. Stosowano kary fizyczne, aż do lat 60 tych XX wieku. Więziono tu również dzieci, no ale kiedyś nie było to nic wyjątkowego.

 

Najciekawszą ‚atrakcja’ tego miejsca jest miejsce egzekucji z oryginalną szubienicą. Przewodnik Francis w bardzo ciekawy sposób pokazał ten temat. Skazany przed egzekucją był trzymany w dość niepozornej celi. Gdy nadeszła chwila wykonania wyroku nie był jak to się widzi w ‚Dekalogu’ Kieślowskiego wywlekany z celi i prowadzony gdzieś na drugi koniec oddziału. Wystarczyło odsunąć niepozorny…kredens, za którym było ukryte pomieszczenie do wieszania. Chodziło o szybkość i zaskoczenie. U prawie każdego człowieka w takiej sytuacji uruchamia się zwierzę walczące o życie, tak że nawet chuchro potrafi walczyć z kilkunastoma osiłkami. Tu skazaniec w parę sekund stał pod pętlą, odczytano mu wyrok, jakieś tam ostatnie życzenie, namaszczenie od księdza i fru w otchłań. Egzekucje wykonywał tu słynny kat Pierrepoint, którego gipsowa maska pośmiertna również znajduje się na tutejszej wystawie.

 

Interesuje mnie taka tematyka, ale nie jestem aż tak głupi, żeby sobie zrobić selfie z pętlą, które zrobił sobie facet obok mnie. Nie wyglądał na głupiego nastolatka. Stary 30-40-letni chłop, facepalm.

 

Co do skazanych nie zabijano tu jak w Dublinie więźniów za wzniecanie powstania. Wszyscy powieszeni w Crumlin to mordercy, czy to z pobudek czysto kryminalnych czy politycznych.

 

Pochowani pod asfaltem

Po egzekucji ciała chowano na niepoświęconej ziemi, pod płotem, w nieoznaczonych miejscach. Dzisiaj na tym terenie wylany jest asfalt. Niektórzy strażnicy związali się emocjonalnie ze skazańcami i żeby ich upamiętnić wydrapywali na murze inicjały więźniów. Poza jednym przypadkiem ekshumacji i pochówku na cmentarzu wszystkie szczątki nadal tu się znajdują.

 

Ciemny tunel i zrujnowany sąd

Naprzeciwko więzienia znajduje się budynek sądu. Więźniów na rozprawy przeprowadzano tunelem pod ulicą. W tunelu zawsze było bardzo gorąco i wilgotno jak w saunie, podłoga była śliska. Był też niedoświetlony. Zdarzalo się, że przestępcy którzy tu przechodzili odrywali kawałki bruku i potem rzucali tym w sędziów.

 

Budynek sądu nadal robi wrażenie fasadą i to pomimo faktu, że dziś jest pięknym urbexem, czyli ruiną. Pytam się przewodnika czemu nie został odrestaurowany i nie przeznaczony do jakichś innych celów. Dostałem odpowiedź, że ten okazały budynek miał być przerobiony na hotel, ale nowy właściciel zbankrutował i się historia pokomplikowała i jest jak jest.

 

Wycieczka po więzieniu kończy się koło starego helikoptera, swoistego symbolu brytyjskich ‚żelaznych’ rządów nad tymi terenami. Naprawdę warto było wydać tu te 10 funtów.

 

W drodze na wzgórze zamkowe

Dobra, w końcu muszę coś zjeść. Niestety muszę się wykosztować i idę na ‚Subwaya. No, ale chociaż te kanapki tu mają duże i bardzo smaczne, warzywa świeże. Zawsze proszę o sosy sweet chilli i barbecue.

 

Chce teraz zwiedzić sobie zamek o bardzo wyszukanej nazwie, czyli…Belfast Castle. Prowadzi do niego Antrim Road. Trochę mniej ponura niż Shanklin Road. Mijam całkiem przyjemny park. Jednak sielankę burzy kolejny już plakat dla potencjalnych samobójców, co by się nie załamywali i dzwonili po pomoc do tzw. Samarytan. Nigdzie gdzie byłem w Anglii nie widziałem tylu informacji tego rodzaju. Belfast musi być bardzo depresyjnym miejscem do życia.

 

Forteca policyjna

W Irlandii Północnej zwykli ludzie walczyli z policją i była-jest to formacja znienawidzona przez katolicką społeczność. Po rozejmie wielkopiątkowym w 1998 roku przekształcono znienawidzoną Royal Ulster Constabulary w coś o bardziej neutralnej nazwie Police Service Of Northern Ireland.

 

Mijam bardzo silnie ufortyfikowany ‚zwykły’ posterunek policji. Nie więzienie o zaostrzonym rygorze, nawet nie jednostkę wojskową. Kilkumetrowy mur, jakieś zasieki. Widać, że bywało tu bardzo gorąco.

 

Landrynkowy zameczek

Trochę już dysząc docieram na szczyt wzniesienia gdzie znajduje się niewielki, trochę bajkowy zameczek. Obok mini ogródek z fontanną oraz mały pomnik kota. Ludzie tu urządzają wesela i inne tego rodzaju imprezy gdzie liczy się ładna lokalizacja.

 

Powrót do miasta i opustoszałe centrum

Mam już dość łażenia na piechtę i oszczędzania na autobusie. Do centrum Belfastu wracam komunikacją miejską. Koszt biletu 2 funty, ale jak mi powiedział uprzejmy kierowca z racji tego, że jest już po 17tej mogę na tym jednym bilecie jeździć sobie wszystkimi autobusami, aż do północy. Może skorzystam. Belfast wczesnym wieczorem sprawia przygnębiające wrażenie. Wiatr jak żyleta wieje na opustoszałych ulicach.

 

Lenin – patronem gejów

Pierwszego dnia chcę jeszcze dojść w stronę nadbrzeża. Po drodze mijam miejscowy uniwersytet, a przede wszystkim dziwne zjawisko, klub o nazwie ‚Kremlin’. Obok statuetki Lenina powiewa tęczowa flaga LGBT. No, bo kto by pomyślał, że przywódca rewolucji był takim luzakiem, lubił gejów, lesbijki i w ogóle pewno był demokratą i swojskim chłopem. Głupi ludzie, którzy takie coś tu stworzyli.

 

Podrabiany Big Ben – imienia Alberta

Bliżej doków znajduje się tzw. Custom House, czyli Urząd Skarbowy. Na placu przed tym budynkiem jest pomnik faceta, który do czegoś nawołuje. Może do rewolucji albo walki o niepodległość? To Anthony Trollope – pisarz i pracownik poczty. Niczego nie obalił, książki pisał.

 

Aha. Nie to tu jest najciekawsze. Swoistą ozdobą placu jest podróbka Big Bena, czyli wieża zegarowa imienia Alberta. Konstrukcja ta jest krzywa i pochyla się w bok jak ta w Pizie. Tak zwana Provisional IRA wysadziła to coś w 1992 roku, ale nawet po odbudowie nie udało się zupełnie zniwelować lekkiego skrzywienia budynku.

 

Port i muzeum Titanica

Późno już, więc nie będę chodzić do jakiś muzeów, ale chcę chociaż z zewnątrz zobaczyć słynne w mieście muzeum Titanica. To właśnie w Belfaście zbudowano ten ‚niezatapialny’ statek. Okolica jest zrewitalizowana i nowocześnie sterylna. Przy wejściu wita pomnik wielkiej ryby, potem jakieś malunki z ‚Gry o Tron’, żaglowiec, a na końcu imponujący budynek muzeum Titanica, którego i tak nie mam ochoty zwiedzać. Nawet gdyby wstęp tu był darmowy to trochę szkoda mi było czasu na to miejsce.

 

A tuż obok bardzo ładne apartamentowce. I co z tego, że ładne i na pewno nie tak drogie jak w Londynie. Nie chciałbym tu mieszkać, bo Belfast jest zadupiem i pogoda tu przez cały rok byle jaka. Cały rok siedzieć w mieszkaniu albo czekać na okazje, żeby stąd wyjechać do jakiś ciepłych stron. Nie nadaje się tutaj. Wolałbym mieszkać w skromniejszym domku, ale w ciepłym kraju albo przynajmniej takim gdzie jest normalne lato. Bo co po luksusach jak za drzwiami ciagle zimno, prawie wcale nie ma Słońca a deszcz pada kilka razy dziennie.

 

Powrót do hostelu

Intensywny pierwszy dzień kończę podziwiając zachód Słońca i wracam do hostelu spać. Jacyś idioci robią niedaleko mnie zamieszanie, dra ryje jeżdżąc rowerami albo chodząc. Pewno alkoholicy albo narkomani, naćpali się trawy i im odwala. Wracając do hostelu idę koło podobno słynnego bazarku St. George. Pustki naokoło. Bezpiecznie, ale depresyjnie.

 

W hostelu robię sobie mini-kolacje. Mam wzięta z Londynu kluskową zupkę ‚Bombay Bad Boy’. Angielskie jedzenie w porównaniu z polskim jest kiepskie, ale jeśli chodzi o wszelkie ostre zupki chińskie czy tajskie robione ‚w Radomiu’ to nie to.

 

Ciekawą rzeczą w takich hostelach jest to, że ci, co tu spali zostawiają jedzenie na specjalnym regale. Można za darmo się najeść. Wyprosiłem na recepcji plastikową łyżkę i zrobiłem sobie jeszcze w mikrofali bardzo dobry ryż ‚Uncle Bens’.

 

W pokoju, w którym mam spać są 4 łóżka, czyli dwie piętrowe prycze. Bez niespodzianek. Jednak nie ma pełnego obłożenia i oprócz mnie jest tylko jedna osoba. Chyba przeżyje i mnie nie okradnie. Mimo tego zostawiłem telefon na dole w recepcji, do podładowania, co o dziwo było błędem. Już po powrocie do Londynu odkryłem, że na recepcji lubią się mylić, ale wyłącznie na niekorzyść klienta i nie oddali mi kabla i wtyczki.

 

DZIEŃ DRUGI

 

Rozmowa z lojalistą

Po obudzeniu się w pokoju gdzie spałem pogadałem sobie z inteligentnym gościem, który przyjechał do Belfastu w interesach. Wypytałem się go co nieco jak sprawy się mają. Powiedział mi, że generalnie cała sytuacja, tak zwane ‚Kłopoty’ są przez to, że Anglicy chcący kolonizować Irlandię nasprowadzali osiedleńców: swoich, Szkotów. Plus kwestia dwóch odłamów tej samej religii i dlatego jest jak jest. Pytam się, więc czemu w Republice Irlandii jest teraz spokój i nie budują kilkumetrowych murów. On na to, że jak Republika powstała to wielu lojalistów uciekło do Ulsteru.

 

Bogatych niespecjalnie obchodzą te podziały. Gdy wybuchnie znów konflikt to sobie najzwyczajniej w świecie wyjadą. Katolicy do USA, lojaliści pewno do UK. Przede wszystkim to biedni ludzie są tak zakręceni w temacie ‚znaków terytorialnych’. Powiedziałem też lojaliście, że ‚zieloni’ są jacyś bardziej otwarci na obcych, A ‚niebiesko-czerwoni’ są jakby naburmuszeni i zamknięci w swoim świecie. On na to, że jest tak, bo ci drudzy czują się tymi złymi w konflikcie, jako ‚chłopcy do bicia’, a katolicy czuja się lepiej ze sobą, więc są jacy są.

 

Klarowałem go też w tematach polskich. On mi mówi, że w Polsce faszyzm się rodzi. Wyjaśniłem mu, że nie chodzi, że są faszyści i drudzy, którzy dzielnie z nimi walczą, ale w rzeczywistości są dwie frakcje – patriotyczna i post-komunistyczna. Post-komuniści, dzieci dawnych dygnitarzy partyjnych albo funkcjonariuszy tajnej policji chcą utrzymać swoje wpływy. A ci drudzy chcą popsuć im ich antypolską działalność. A jeszcze prościej - ludzie bez koneksji chcą po prostu mieć sensowną pracę i jakąś drogę rozwoju. A post-komunistyczny układ im to ogranicza. Ludzie układów krzyczą, żeby zamaskować swoje złe intencje coś o ‚konstytucji’, ‚wolności’ i ‚demokracji’. Ot cała historia.

 

Na koniec pytam lojalistę o pogodę czy tu cały rok jest tak byle jak. On na to, że tak. No trudno, na szczęście przyjechałem tu tylko gościnnie na 2 dni. Lubię ciepło i duże miasta. Wiadomo że czasem lubię się wyciszyć, ale potem chcę mieć niedaleko do miejsc gdzie codziennie coś się dzieje.

 

Bombay Street i sklep Sinn Fein

Gdy zszedłem do recepcji hostelu akurat właśnie zbierali ludzi na wyjazd za miasto, do tych bazaltowych skał, mostu nad wzburzonym morzem. Bym pojechał, ale odlot do Londynu mam dziś wieczorem, a z tego, co się dowiedziałem wracają po 21 wszej. W takim razie postaram się pojechać sam ‚Ulster Busem’. No i mam jeszcze od odwiedzenia parę miejsc w samym Belfaście. Zapomniałem wczoraj dotrzeć do Bombay Street, chyba najsłynniejszej lokalizacji walk w całym mieście. W sumie bardziej przyjechałem tu ze względu na murale, współczesną historię i politykę niż oglądanie widoczków w deszczu i zimnie.

 

Pierwszy dzień był w miarę słoneczny, drugi jest już paskudny. Przez cały czas pochmurno i co parę minut pada deszcz. Idę znów Sandy Row, potem nieco bokami przez osiedle Divis i do The Falls Road. W czasach nasilonego konfliktu katolicko-protestanckiego dwa ostatnie piętra wieżowca mieszkalnego Divis Tower były używane jako punkt obserwacyjny dla Armii Brytyjskiej. Miejscowi tak bardzo nienawidzili regularnego wojska, że jedyny dostęp był helikopterem.

 

Sklep Sinn Fein

Na Falls Road odwiedzam sklep republikański sklep Sinn Fein. Ledwo wszedłem. I cokolwiek się odezwałem, a kobieta tam pracująca sama z siebie pyta mnie czy nie chce lepszej siatki, bo ta co mam mi pęka. Dostałem siatkę z ‚Icelandu’. Taki drobny gest, warty 5 pensów, a gęba sama mi się cieszyła. Ludzka życzliwość bardzo zmienia postrzeganie.

 

Pogadałem trochę o asortymencie i o tym, że chce jechać za miasto nad morze.

Sprzedawczyni na to, że tam dzisiaj jest straszliwie zimno i, żebym sobie pojechał przy innej okazji jak będzie cieplej. I tak ostatecznie zrobię. Nie będę próbować za wszelką cenę dziś tam dotrzeć. Daleko, zimno, deszcz pada, odległości między atrakcjami po 10 km. Łazić tam na piechotę i jeszcze płacić kupę kasy na wejściówki. Szkoda fatygi. Samo wejście na drobny mostek kosztuje z 8 funtów, zdzierstwo. Do bazaltów podobno można wejść jakoś od dupy strony i wtedy się nie płaci. No, ale potem chciałem dotrzeć do tamtejszego zamku i tych słynnych pochylonych drzew. Z tego, co wynika z mapy wszystko na odludziach. Wrócę tu kiedyś, chętnie, ale jako zblazowany turysta, w klimatyzowanym autokarze. Wyjdę na chwilę, zrobię parę zdjęć i do widzenia, uciekam do ciepłych krajów.

 

Ogród pamięci i kościół w strefie wojny

Po zwiedzeniu republikańskiego sklepu, w strugach deszczu idę zobaczyć ogród pamięci ku czci zabitych członków IRA. Następnie mijam mural ku czci Bobby’ego Sandsa, który brał udział w przygotowaniach do zamachu na cywilów pracujących w fabryce mebli. Złapany, zmarł w więzieniu w wyniku strajku głodowego. Po śmierci stał się męczennikiem. W Teheranie Persowie na złość Anglikom przerobili ulice koło ambasady brytyjskiej na Bobby’ego Sandsa.

 

Wstępuje do kościoła Clonard Monastery, tak żeby się zwyczajowo pomodlić i podziękować Panu Bogu za to, że jestem zdrowy i mogę sobie zwiedzać Belfast. Dawniej ten kościół był miejscem schronienia dla katolików po walkach na pobliskiej ‚granicznej’ Bombay Street. Ciekawie wygląda położony obok dom kultury dla młodzieży. Wejście jest zagrodzone jakąś klatką. Dyskoteki w podrzędnych dzielnicach nie mają takich zabezpieczeń jak tutaj.

 

Bombay Street, czyli na linii frontu

No i jestem na Bombay Street. Teraz jest tu spokojnie. Grupka turystów jest oprowadzana po miejscowym Clonard Martyrs Memorial Garden – kolejnym miejscu pamięci. Bombay Street jest blisko sektora protestanckiego, więc walki tu były ostre, ludzie ginęli, domy płonęły.

 

Mur pokoju

Spokój w okolicy jest utrzymany przede wszystkim dzięki okolicznemu ‚murowi pokoju’. Konstrukcja ma z 10 metrów, więc nawet cegłówkę tu ciężko przerzucić. Chyba że mając katapultę. Czytałem, że są plany, żeby zlikwidować te bariery, które dzielą cały Belfast do 2023 roku. Gdybym tu mieszkał to raczej bym wolał, żeby to wszystko zostało jak jest. To nie jest taka sytuacja jak w Berlinie gdzie gdy komuna upadła to i mur nie miał dalej sensu. Północnoirlandzki katolik czy protestant jak chce może sobie przecież przejść na drugą stronę bez ograniczeń.

 

Póki co zamachów nie ma, ale ten rozejm zawsze może się skończyć. I to nawet nie z powodów narodowościowo-religijnych, ale ekonomicznych. Brexit w końcu dojdzie do skutku, przywrócą ‚twardą granicę’ z Irlandią, pogorszy się sytuacja z pracą, mieszkaniami i ludzie znów rzucą się sobie do gardeł.

 

‚Ulster fry’, czyli bar szybkiej obsługi w kiosku z gazetami

Nie najadłem się u protestantów, więc najem się u katolików. ‚Ulster fry’, czyli jak już wspominałem miejscowe ‚angielskie’ śniadanie to to co szukam. Na kiosku z gazetami dostrzegłem informacje, że ‚ulstera’ też tu mają. Niedrogie to jedzenie, bo kosztuje £1.50. Kioskarka przyrządza posiłki w mini-kuchni na zapleczu. Na to tradycyjne miejscowe danie składa się: bekon, kiełbaska, jajo sadzone, chlebek sodowy – jak sama nazwa świadczy zrobiony na sodzie oczyszczanej i sos brązowy do smaku. Z racji, że nigdzie nie ma stolików jem ten mini-obiad stojąc na ulicy przy skrzynce od prądu.

 

Śmierć dilerom narkotyków

Niedaleko widzę chyba historyczny malunek na murze ‚IRA – dilerzy narkotyków będą zastrzeleni’. Katolicy nie tolerowali policji na swoim terenie, więc po swojemu rozwiązywali problem przestępczości pospolitej. Dilerów narkotyków zabijano, złodziei kaleczono. Jak to pokazali w filmie ‚W Imię Ojca’ przestępcy sami musieli się zgłaszać w celu poddania się karze.

Polubiłem tutejszych katolików i podoba mi się, że ta kobieta w kiosku ze mnie nie zdarła, więc tak trochę z wdzięczności kupiłem u niej jeszcze miodowe orzeszki za 59p.

 

I powrót do protestantów

Po prawej mam znów mur, jednak jest on do przejścia. W niektórych miejscach znajdują się bramy otwierane na dzień, a zamykane na noc. Nic nadzwyczajnego. Jak jakieś zwyczajne wejście na osiedle. Wspinam się na wzgórze Springhill. Tu już mieszkają protestanci. Znów docieram do Shankill Road. Zwiedzam sobie cmentarz weteranów wojennych. Normalnie na cmentarzach są jakieś figurki Jezusa, Matki Boskiej. Tu zastąpiono ja Królową Victorią.

 

Potem jeszcze trochę włóczę się po głównej ulicy i bocznych przyległych ulicach. Mijam puby gdzie zmawiały się lojalistyczne grupy jak UVF czy UDA, które nie były lepsze od niesławnej IRA. I jedne i drugie frakcje określone są jako ugrupowania terrorystyczne. Poza walką między sobą mordowali niewinnych cywili.

 

Tu też na tych ulicach sformowała się grupka morderców, która określiła się jako ‚Shankill Butchers’. Byli to rzeźnicy, tacy od zwierząt. Mieli sprzęt z pracy i z jego pomocą mordowali, porywali, torturowali katolików, a czasem i protestantów czy to z powodu osobistych konfliktów lub przez pomyłkę.

 

Na Percy Street mała odmiana od wszechobecnych ‚The Troubles’. Tym razem mural upamiętnia ofiary jednego z kilku nalotów niemieckiej Luftwaffe. Właśnie bardzo dobrze rozwinięty przemysł w Irlandii Północnej był przyczyną tych nalotów. Również to jest powód, że Anglicy nie chcieli oddać tego rejonu Irlandii ze stolicą w Dublinie.

 

Po miłej wizycie w sklepie Sinn Fein chciałem dla porównania zobaczyć sobie podobny sklep, ale z lojalistycznymi gadżetami. Jak wszedłem to sprzedawcy nawet nie zwrócili na mnie uwagi. Nie lubię jak ktoś od wejścia mnie wypytuje czego szukam, ale też irytuje mnie totalna olewka. A nic. Niech sobie tu tak żyją, w tej swojej zamkniętej społeczności, w tym deszczu.

 

Centrum miasta

Już prawie na sam koniec przechadzam się po całkiem urokliwym centrum, dokładniej w okolicach Victoria Square. Wchodzę w jakiś zaułek z klubem ‚Jailhouse’ z nowoczesnymi malunkami, Piccassem i rowerzystami na murze. Jeśli czyta to jakiś fan zespołu Snow Patrol to niech wie, że właśnie tu grali oni swój pierwszy koncert. Poza tym sklep na sklepie. Jest i ‚Dr Martens’ co dał nam siłę, łatwiej z nim przez życie iść, gardła zakrapiane piwem, skinhead walczy nie od dziś – jak to śpiewał słynny Legion.

 

Trochę chodzę po Victoria Shopping Centre. Można niby wjechać tu na jakiś taras widokowy, ale nie chce mi się już w sumie. Mijając mewę właśnie mordującą gołębia idę do sklepiku koło ratusza kupić jakieś pamiątki.

 

Ogród botaniczny i pomnik z elektronicznych śmieci

Ostatnią atrakcją w Belfaście, którą obleciałem jest tutejszy Ogród Botaniczny. Dojść do niego można przez mini-dzielnicę studencką. Da się odczuć tu lżejszy, mniej polityczny, bardziej kosmopolityczny klimat. Nie ma tu jakichś politycznych podziałów. Zamiast murali z flagami jednymi albo drugimi natknąć się można na malunki z Georgem Michaelem albo Princem.

 

Do szklarni, pomarańczarni czy jak to się tutaj zwie nie wchodziłem, bo botanikiem nie jestem. Zapamiętam to miejsce przede wszystkim z pomników zbudowanych z elektronicznych śmieci. Magnetowidy i inne tego rodzaju akcesoria zanurzone są w czymś co wygląda jak glina. Z zewnątrz obejrzałem sobie też toporny, brutalistyczny budynek Ulster Museum. Potem idę jeszcze na pożegnalną kanapkę z Subwaya i zawijam do autobusu.

 

Nieodwiedzone

Przede wszystkim nie wyjechałem za miasto i nie odwiedziłem drogo kosztującego mostku Carrick-a-Rede, Giant Causeway, czyli bazaltów, mrocznych drzew The Dark Hedges, a także podobno dramatycznych ruin zamku Dunluce.

 

W samym Belfaście zostało mi jedno interesujące miejsce – lokalny parlament, czyli Stormont.

Zostało mi już niewiele czasu do wyjazdu na lotnisko, więc bałem się oddalać zbyt daleko od dworca autobusowego i odpuściłem podejście tam. Dziwnie usytuowali tutejszą władzę ustawodawczą. Normalnie takie instytucje znajdują się gdzieś w sercu miasta, a tu wypchnęli ją gdzieś na przedmieścia, około 5 km od ścisłego centrum. To świadczy jaki Stormont ma znaczenie – praktycznie żadne. Mogą sobie decydować gdzie kwiatki posadzić, a gdy tylko tworzą się jakieś frakcje, szczególnie dążące do integracji z Irlandią, to wtedy Anglicy wkraczają do akcji i zawieszają całą zabawę. Demokracja, ale kontrolowana.

 

Rozmawiałem o tym na ulicy z gościem od ‚Hop Busów’ i w sumie przyznał mi rację, że im tu parlament nie jest do niczego potrzebny. Mimo tego takie rozwiązywanie ‚bo tak’, to rzecz nie do pomyślenia w innych ‚krajach związkowych’ UK – w Walii czy tym bardziej w Szkocji. Tyle że w Szkocji i Walii nie było ostatnio otwartej wojny. Są grzeczniejsi to mają więcej autonomii.

 

A tożsamość północnoirlandzka? A dajcie spokój. Jedni chcą być bardziej angielscy od Anglików, zapatrzeni w Westminster. Nawet ich flaga to nieco przerobiony angielski czerwony krzyż na białym tle. Drudzy znów jak najszybciej chcieliby przyłączyć się do Republiki. A ich kraj to Irlandia.

 

Powrót na lotnisko przez jakąś wiochę

Cieszę się, że akurat jak doszedłem na dworzec Europa to czekał autobus lotniskowy. Akurat znów zaczął padać deszcz i w sumie z ulgą się już stąd ewakuuję. W autobusie przez moment poczułem dyskomfort, bo przede mną usiadł stary dziad, któremu tak straszliwie waliło z paszczy, że można zemdleć, a ja jakoś bardzo wrażliwy nie jestem. Na szczęście wysiadł dość szybko we wsi po drodze o nazwie Templepatrick i już, aż do lotniska miałem spokój. Jego oddech – piekielny odlot. Nawet niektórzy pachowodupni w warszawskiej komunikacji – to nie było to.

 

Lotnisko i powrót

Tu już niewiele się wydarzyło. Bardzo gładkie przejście przez strefę wolnocłową. Bariery bezpieczeństwa gdzie skanują torby są prawie przy wejściu do budynku. Deszcz pada coraz większy. Fajnie być pod dachem.

 

Transport publiczny

‚MZK’ w Belfaście to autobusy. Oryginalnym wynalazkiem jest tzw. ‚Glider’ – autobus, który wygląda jak tramwaj na kołach. Są też różowe piętrusy. System ten nie jest za drogi, bo i miasto nie jest rozległe i można go przejść na piechotę albo rowerowo. Za miasto jeżdżą ‚Ulster Busy’, choć do tych turystycznych miejsc poza Belfastem chyba najlepiej wybrać się z wycieczką ‚fakultatywną’.

 

Podsumowanie

Bardzo się cieszę z tej wyprawy, ale też doceniam fakt, że nie muszę mieszkać w Belfaście. Urodziłem się w Warszawie, ‚Metropolis’ jest dżunglą którą znam i czuję. Lubię duże miasta i gdy coś się dzieje. A nie jak tu wieczorami pustki na ulicach jakby była jakaś godzina policyjna. Poza tym, tutejszy klimat jest koszmarny. Jak im w lipcu dobije do 20 stopni to jest szczyt. Jeszcze mniej słonecznych dni niż w Londynie. Jak juz wcześniej wspominałem jest to dobre dla roślinek, bo je deszczyk ciągle podlewa, ale ja nie jestem cholernym krzakiem czy drzewem. Z ulgą wylądowałem na pod-londyńskim Stansted. Tu też akurat padało, ale nawet te kilka stopni więcej robi dużą różnicę.

 

Główną atrakcją miasta jest cały ten konflikt – murale, mury, no i dość ciekawe więzienie-muzeum. Miejscowi już wyczuli koniunkturę i zachęcają turystów właśnie tą tematyką. Belfast bez tego aspektu jest nudną, prowincjonalną mieściną która kiedyś była przemysłowym zagłębiem. Anglicy trzymają się tutaj chyba tylko z przyzwyczajenia i poczucia dumy. W Belfaście mieszkają obok siebie dwa nienawidzące się plemiona, co ja mówię, dwa odrębne światy, których przedzielono murem dla ich własnego dobra. Nie umiem sobie wyobrazić, żeby po tym wszystkim co widać na budynkach umieli się pogodzić i żyć razem długo i szczęśliwie.

 

Anglicy zajmując te ziemie stworzyli tutejszy konflikt. Tak to jest gdy najeżdża się kraj, tępi finansowo i fizycznie jego mieszkańców, a potem próbuje się wmuszać współistnienie w jednym miejscu dwóch różnych nacji, o nierównych proporcjach jeśli chodzi o potencjał ekonomiczny i militarny. To są dwie rożne mentalności i w sumie nie rozumiem czemu Pan Bóg rzucił Irlandczyków tak daleko na górę mapy, bo nie ma w nich tego chłodu i przesadnego uporządkowania ‚ludzi północy’. No, ale nie wszystko na tym świecie da się ogarnąć logiką.

 

Nie było mnie w Londynie dwa dni, a mam wrażenie jakbym wrócił po miesiącu. No, ale jak to ja zwiedzałem bardzo intensywnie i w przyszłości mnie raczej nie będzie ciągło w rejony Irlandii Północnej. Tak więc wykorzystałem mój wyjazd tak maksymalnie jak mogłem.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Pan Buczybór 06.06.2020
    Jest nieco błędów, ale ogólnie bardzo dobrze się czyta. Dobre, szybkie opisy, odpowiednio obiektywne opisy i interesujący sposób przedstawienia miejsca.
  • kigja 20.10.2020
    Zapowiada się ciekawie?

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania