Pokaż listęUkryj listę

Biblioteka Marvela | Akwamarynowa Tajemnica - seria 01. epizod 01.

Pół roku wcześniej.

 

Elizabeth czuła jak Ziemię opuszcza magia. Dzień po dniu, tydzień po tygodniu, jej prawdziwy dom stawał się pozbawiony potężnych jednostek mogących stanąć do walki z siłami ciemności, kiedy nadszedłby odpowiedni czas i miejsce. We wszechświecie kryło się wiele zła, które tylko czekało na odpowiedni moment, by uderzyć, niszczyć i wchłaniać wszystko na swojej drodze. Jeszcze do niedawna, jednym z tych mrocznych zagrożeń była ona. Wiedziała doskonale jak to jest posiadać niezwykle potężną i obezwładniającą duszę moc, nad którą nie jest się w stanie zapanować. Powoli stawać się potworem. Zdolności z jakimi się urodziła były jej przekleństwem, zagrożeniem życia dla bliskich jej osób, dlatego kilka lat temu, poprosiła o pomoc w uśpieniu drzemiącej w niej magii Przedwieczną. Nie miała jednak gwarancji jak długo moc pozostanie w uśpieniu i czy, któregoś dnia zaklęcie nie zwróci się przeciwko niej.

 

Pomimo skomplikowanego zaklęcia składającego się z kilku poziomów, Elizabeth nadal wyczuwała silne wibracje magii wstrząsające jej ciałem, gdy tylko stykała się z silnymi artefaktami należącymi do zmarłych czarnoksiężników. Starała się omijać te miejsca szerokim łukiem, kiedy pulsująca żyła energii docierała do niej z wyprzedzeniem, lecz wszechobecnych przedmiotów było zbyt wiele, a magia została głęboko wszczepiona w jej duszę, bez możliwości jej całkowitego usunięcia. Dodatkowa wrażliwość na znikających sprzymierzeńców utrudniała jej skupienie się na bliskich i czerpaniu radości z codziennego życia. Na Ziemi działy się złe rzeczy, każda część jej ciała aż wrzeszczała od nadmiaru złej energii, ale Ziemia miała Najwyższą Czarodziejkę, która chroniła planetę przed czyhającymi niebezpieczeństwami.

 

„Mamusiu” cichutki głosik dochodzący z głębi pokoju natychmiast wyrwał Elizabeth z własnych myśli. Odwróciła się, by spojrzeć na córkę, która jeszcze parę minut temu drzemała w łóżku.

 

„Cześć kochanie” odparła miękko z lekkim uśmiechem na karmazynowych ustach i ruszyła w stronę łóżka, w którym leżała dziewczynka. Kiedy usiadła obok, jej dłoń przeczesała czoło i włosy córeczki, a wzrok zatrzymał się na akwamarynowych oczach dziewczynki. „Dlaczego już nie śpisz?”

 

Dziewczynka westchnęła nie odrywając oczu od matki. Wydawało się przez moment, że chcę coś powiedzieć, ale nagle zwątpiła, wyczołgała się spod jedwabnej pościeli i mocno przytuliła do matki.

 

Elizabeth pociągnęła dziewczynkę bliżej siebie tak, aby mogła swobodnie usiąść jej na kolanach. Była czymś wyraźnie przejęta, a może nawet wystraszona, ale wyraźnie nie chciała jeszcze o tym mówić. Czyżby znów nawiedzały ją nocne koszmary? Elizabeth nie chciała naciskać. Christine zawsze mówiła jej wszystko w odpowiednim czasie, dlatego cierpliwie czekała, aż dziewczynka podejmie decyzję o rozmowie, masując uspokajająco jej plecy.

 

„Myślę, że coś się wydarzy. Coś bardzo złego” głos Christine zadrżał, gdy dzieliła się z matką swoim koszmarem. Wtuliła się w nią jeszcze mocniej zaciskając powieki spod, których popłynęło kilka słonych łez.

 

Serce Elizabeth waliło jak rozszalały dzwon obijając się z wyraźną siłą o jej żebra. Oblał ją dziki strach i instynktownie przysunęła córkę bliżej ciała starając się ją chronić przed wszelkim złem. Dziewczynka nie protestowała, owinęła zmarznięte nóżki wokół talii matki i zaszlochała w zagięcie jej szyi.

 

Poranny wiatr wpadł do wewnątrz sypialni niosąc wraz ze sobą obrzydliwy odór spalonego, ludzkiego mięsa. Długie zasłony zakołysały się, a okna rąbnęły z ogromną siłą o ścianę. Jej malutka córeczka miała rację, coś się miało wydarzyć, a właściwie już się działo.

 

„Mamusiu. Mamusiu, bardzo się boje.” piskliwy głosik odezwał się nagle przecinając szalejący wiatr. Słyszała dźwięki dochodzące z korytarza. Ludzie rozbiegali się i uciekali przed niebezpieczeństwem. Elizabeth również je poczuła. Zagrożenie wpełzło jej w żyły i rozlało się po całym ciele jak trucizna, ale wokół nich było coś jeszcze. Znajome uczucie, znajome wibracje. Magia.

 

Przyszli po nią, a to oznaczało, że Przedwieczna nie żyje. Bariera, która miała chronić przede wszystkim Elizabeth i jej rodzinę nie istniała. Teraz była zdana na siebie.

 

„Christtie, posłuchaj mnie maleńka.” Elizabeth objęła twarz córki w dłonie, by ta mogła śledzić jej oczy. „Musimy się stąd wydostać i znaleźć tatusia, dobrze?” dziewczynka kiwnęła niepewnie głową. Zuch dziewczynka. A teraz zamknij oczy i nie otwieraj ich dopóki ci nie powiem.”

 

Miała tylko jedną szansę, aby wydostać stąd rodzinę i nie zamierzała się poddać.

 

* * *

 

Budynek nowojorskiego Sanktuarium zawibrował od nadmiaru silnej energii, jednak nie zwróciło to szczególnej uwagi jego mieszkańców. Czasami działy się tu różne rzeczy, mniej lub bardziej wytłumaczalne, które nie były specjalnie interesujące dla przebywających w Sanctum mistrzów. Po chwili ściany ponownie zaczęły wibrować i trząść się, jakby miało dojść do trzęsienia ziemi, a to już było coś nowego. Strange podniósł wzrok znad tekstu czytanej książki, ugryzł kawałek jabłka i przyjrzał się podejrzliwie zabudowie Sanktuarium. Niespełna minutę później u podnóża schodów pojawiła się obca, kobieca postać.

 

„Wong?” Strange krzyknął głośno nawołując swojego przyjaciela, który od jakiegoś bliżej nieokreślonego czasu, przemierzał korytarze nowojorskiego Sanctum. „Spodziewasz się gości?” zapytał przyglądając się interesująco damskiej postaci i po chwili dodał pod nosem. „Całkiem zgrabnego gościa.”

 

Czarnoksiężnik odłożył książkę i połowę zjedzonego jabłka na stolik, bo coś wyraźnie wydawało mu się dziwne w całej tej sytuacji. Tajemnicza postać nadal nie odwróciła się w jego stronę, aby przeprosić za nieoczekiwane przybycie oraz najzwyczajniej w świecie, po prostu się przedstawić. Nie atakowała, więc nie powinna mieć złych zamiarów, dla pewności jednak sprawdził czy ma przy sobie swój pierścień.

 

Poderwał się z wygodnego fotela, w którym miał zamiar spędzić cały dzisiejszy dzień popijając ciepłą herbatę i skierował się w stronę kobiety przygotowany na ewentualny atak.

 

„Wybacz mi moją ciekawość, ale pojawiasz się z hukiem w moim domu, a Wong nie wspominał nic o twojej wizycie, więc…” odchrząknął, schodząc niżej. „czy ty i Wong… czy wy… nieważne, zapomnij. Kim właściwie je…” Strange nie dokończył. Jego oczom ukazał się makabryczny widok krwawiącej kobiety, łykającej z trudem każdy haust powietrza. Natychmiast rzucił się do jej boku i otoczył ramieniem. „ Boże! Kto ci to zrobił? Wong!”

 

„Cholera” Elizabeth przeklęła i położyła własną dłoń na dłoni nieznajomego spoczywającej na jej prawym boku, a drugą trzymała na magicznym przedmiocie wbitym w jej brzuch. „Chyba… Chyba nie wygląda to najlepiej.”

 

„Zdecydowanie nie. Nic nie mów. To ci może tylko zaszkodzić.” Strange położył nieznajomą na plecach na płaskiej podłodze. Rzucił się do klamry pasa, który spoczywał wokół jego talii.

 

„Co ty.. robisz?” zapytała zdezorientowana zachowaniem nieznajomego mężczyzny.

 

„A co ci to przypomina?” odparł kąśliwie. ”Muszę zatamować krwawienie zanim trafisz do szpitala.”

 

„Nie błagam. Żadnych szpitali.” powiedziała, a gdy granatowa szata przylgnęła do jej ciała i została owinięta wokół przedmiotu z gardła Elizabeth wydobył bolesny jęk.

 

„Postradałaś rozum?” warknął pracując przy tamowaniu krwi. „ Nie wiem czy zauważyłaś, ale właśnie zostałaś dźgnięta cholerną magiczną bronią…” Strange zamarł na moment. „Kim ty właściwie jesteś, co? I dlaczego znalazłaś się właśnie tutaj?” Jego wzrok padł w końcu na twarz nieznajomej kobiety i po raz pierwszy od pojawienia się jej w Sanctum, Strange napotkał jej hipnotyzujące oczy.

 

„Elizabeth…” – powiedziała wolno drżąc na rękach czarnoksiężnikowi. „Wong mnie zna. To miejsce jest mi.. bliskie, ale ty… jesteś nowy.”

 

Jedno spojrzenie na Elizabeth było największym, nieświadomie popełnionym błędem przez Stephen’a w całym jego życiu. Wyglądała oszałamiająco nawet z rozciętym łukiem brwiowym i wargą, a także śladami brudu na całej twarzy, ale najbardziej przyciągały go jej akwamarynowe oczy, w których aż chciało się utonąć. Niezależnie skąd przybyła i kim była, nie wydarzyło się na tam nic dobrego, a jej obrażenia mogły być tego świetnym dowodem.

 

Wong pojawił się zupełnie znikąd. Padł na kolana obok drobnej kobiety biorąc jej dłoń w swoje własne i całując czule jej wierzch. Ona uśmiechnęła się z trudem przekazując mu ciche „Nie przejmuj się.”. Na twarzy Wonga, Strange zobaczył żal, smutek i gniew. Emocję, które wcześniej były mu zupełnie obce u tego człowieka. Elizabeth miała rację, znali się, a sądząc po czułym zachowaniu, od dość dawna. Nie zamierzał na razie pytać jakie jeszcze tajemnice czekają go w tym miejscu, nie w obliczu tragedii jaka działa się na jego oczach. Był lekarzem i nie zamierzał patrzeć jak ta dziewczyna umiera na jego rękach, dlatego odepchnął Wonga i z niesamowitą ostrożnością tak, aby nie zrobić jej krzywdy, podniósł Elizabeth do góry i zaniósł ją do jego sypialni.

 

„Strange!” Wong ryknął wściekle zaraz za czarnoksiężnikiem, ale on tylko go zignorował. Podążył za przyjacielem w to samo miejsce.

 

„Zupełnie nie mam pojęcia, dlaczego nie chcesz znaleźć się w szpitalu…” Strange położył Elizabeth na twardym stole, wcześniej zrzucając z niego wszystkie zbędne rzeczy. Zostawił ją tylko na moment, by sięgnąć do szuflady, której zawartość zdobył jakiś czas temu od Christine na wszelki wypadek. „Ale zamierzam się dowiedzieć, gdy już uratuje ci życie.” Kontynuował swoją wypowiedź wkłuwając jej wenflon potrzebny do podłączenia kroplówki.

 

Elizabeth śledziła ostrożnie każdy jego ruch. Mężczyzna, którego imienia nawet nie znała, przejął się jej stanem i próbował uratować życie, które wisiało na włosku. Oddychała bardzo szybko i z trudem. Pulsujący ból w miejscu, gdzie znajdowało się magiczne ostrze, był ogromnie bolesny, lecz nie mógł się równać z bólem, który odczuwała w sercu.

 

„Strange, przyjrzyj się. Została dźgnięta tym samym ostrzem co ty, gdy walczyłeś z Kaeciliusem.” Skomentował Wong przyglądając się z czułością Elizabeth. „Myślisz, ze ludzie nie zadawaliby pytań?”

 

„Christine ma dziś dyżur.” Odgryzł się niemal natychmiast podpinając kardiomonitor do swojej pacjentki. Pierwszej od czasu wypadku. „Zrozumiałaby…”

 

„To nie jest wytłumaczenie.”

 

„…powagę sytuacji.” Dokończył wywracając oczami i podał Elizabeth sporą dawkę morfiny. „Nie wiem czy dam radę Wong. Moje dłonie nadal nie są sprawne. Ona może umrzeć tu na tym stole przeze mnie. „

 

Obydwoje spojrzeli na odpływającą Elizabeth. Morfina musiała zadziałać i ulżyć jej w cierpieniu.

 

„Gdybyś nie był pewien zabrałbyś ją do szpitala mimo jej protestów. Wszyscy wiemy jak wysokie jest twoje ego, Strange.”

Czarnoksiężnik rzucił przyjacielowi ostatnie spojrzenie.

 

„Pilnuj tego monitora, gdyby coś się zmieniało od razu daj mi znać, rozumiesz?” Wong nie odpowiedział, nie musiał.

Strange wiedział, że jego słowa były wyraźne, a bibliotekarz nie potrzebował dalszych wskazówek.

 

* * *

 

Stephen Strange miał ten dzień spędzić spokojnie w fotelu, czytając kolejny tom Astroprojekcji z ulubioną filiżanką świeżo zaparzonej herbaty. Skończył się operacją nieznanej dziewczyny, która pojawiła się znikąd w nowojorskim Sanctum przy 177A Bleecker Street i nocnym czuwaniem przy jej, a właściwie jego łóżku, gdy Wong musiał udać się do Kamar-Taj. Obiecał oczywiście, że pojawi się najszybciej jak to możliwe, ale obaj dobrze wiedzieli, że szkolenie młodych studentów wymagało czasu zwłaszcza po śmierci Przedwiecznej i odejściu Mordo. Strange wiedział, że Wong zjawi się najprawdopodobniej dopiero rano.

 

Przerwany wcześniej tom o Astroprojekcji, który znalazł w korytarzu, wylądował w dłoniach doktora po godzinie bezczynnego monitorowania parametrów życiowych Elizabeth na kardiomonitorze. Szybko przygotował sobie kubek gorącej kawy jak za dawnych lat, kiedy pracował w szpitalu i wyrzucił w połowie zjedzone jabłko, które nie nadawało się już do niczego. Zajął miejsce na wygodnym łóżku w stopach jak domowy pupil opierając się o belkę łącząca się z baldachimem. Zamierzał nadrobić stracony czas i poświęcić się lekturze, ale nie dotrwał nawet do końca zaczętego rozdziału, bo jego głowę zakrzątały myśli o nieprzytomnej dziewczynie, odpoczywającej w jego łóżku po pięciogodzinnej operacji. O ile można było to nazwać operacją.

 

„Kim jesteś?” zastanawiał się głośno nie odrywając oczu od Elizabeth, przeczesując palcami swoją bródkę.

Wong nie był zbyt rozmowny. Nie odpowiadał na zadawane przez Strange’a ciekawskie pytania, a kiedy cierpliwość doktora sięgnęła niebezpiecznej granicy odparł w końcu, że Elizabeth powinna sama zdecydować czy chcę mówić o sobie, czy woli to zachować dla siebie.

 

Frustracja rosła w nim z każdą chwilą, ale za jej sprawą cofnął się do swoich pierwszych dni w Kamar-Taj w poszukiwaniu odpowiedzi. Poszukiwania nie przyniosły rezultatów. Przedwieczna nigdy nie wspominała o innej uczennicy, która podobnie jak Kaecilius odeszła, by zgładzić świat. Mordo również nie wymówił imienia Elizabeth. Nikt tutaj nie wspominał imienia Elizabeth, a jednak musieli znać tą dziewczynę. Była zagadką, którą miał zamiar rozwiązać.

 

Przyglądanie się tej nieznajomej kobiecie miało swoje plusy. Mógł poznać najdrobniejsze szczegóły jej twarzy, chociaż to, co najbardziej przyciągało jego ciekawskie spojrzenie było jak na razie niedostępne. Akwamarynowe oczy. Cholernie hipnotyzujące akwamarynowe oczy. Miał nadzieję, że nie spieprzył niczego podczas tej operacji przez ręce i będzie mu dane zobaczyć je raz jeszcze. W swoim życiu nie spotkał kobiety o tak magnetycznych i przyciągających tęczówkach.

Elizabeth bez dwóch zdań była przepiękną kobietą. Miała pociągłą, szczupłą twarz o bladym odcieniu z wyraźnie zaznaczonymi kośćmi policzkowymi. Z początku sądził, że to tylko makijaż, ale w momencie, gdy Wong obmył ją z resztek brudu i zaschniętej krwi nic się nie zmieniło. Dzięki ciemnym brwiom i długim rzęsą właściwie nie musiała się dodatkowo upiększać. Pełne, karmazynowe usta samym wyglądem błagały o pocałunek, a zgrabny nos był najsłodszą rzeczą jaką kiedykolwiek widział. Strange zastanawiał się przez chwilę nad skradnięciem pocałunku nieznajomej, ale niemal natychmiast w jego głowię pojawił się obraz Christine. Nie widzieli się od dawna, bardzo dawna, a jednak nadal znał jej grafik.

 

„Cześć?” głos Elizabeth był impulsem, który sprowadził go na ziemię. Jego oczy rzuciły się do tej kobiety z ciekawością, a także lekką obawą czy, aby wszystko z nią w porządku. Uśmiechnęła się, jej usta rozciągnęły się w cudownie szczerym uśmiechu, który stał się lekiem na jego serce.

 

Żyła, a to znaczyło, że niczego nie schrzanił.

Odwzajemnił jej uśmiech niemal tak szybko jak jej zbladł.

 

„Cześć” odpowiedział po dłuższej chwili milczenia.

 

„Jesteś tym gościem, który uratował mi życie.” Strange uniósł chytrze kąciki ust do góry, próbując ukryć dumę krzycząca: „tak, to ja.”. Usiadł bliżej swojej pacjentki, ale nie zamierzał badać jej przenikliwych oczu mimo iż bardzo chciał.

 

„Dziękuje. Również za to, że uszanowałeś moje zdanie. Żadnych szpitali.”

 

„To był bardzo głupi sprzeciw pacjentko.” Stwierdził niemiło, ale zaraz roześmiał się. „Masz szczęście, że trafiłaś akurat na mnie. Wong jest raczej koszmarny w sprawach medycznych.”

 

„Zdecydowanie nie należy do grona lekarzy.”

 

Zapadła niewygodna cisza przerywana pojedynczymi odgłosami wydawanymi przez kardiomonitor umieszczony obok łóżka. Morfina, którą wcześniej zaaplikował jej Strange powoli przestawała działać, a potęgujący się ból dawał jej wyraźnie w kość. Stephen dostrzegł jej kwaśną minę i od razu domyślił się o co chodzi. Był przygotowany na taką sytuację. Strzykawka z lekiem leżała na komodzie wraz z dodatkową kroplówką na zmianę. Doktor sięgnął po nią i wstrzyknął wolno narkotyk starając się jak najbardziej uśmierzyć ból kobiecie.

 

„Za chwile powinnaś poczuć się lepiej.” Powiedział odkładając pustą strzykawkę na bok. „I jeżeli to możliwe nie wstawaj w ogóle.”

„Co jeśli będę musiała skorzystać z łazienki?” zapytała.

 

„Możesz zawołać mnie.” – odpowiedział uprzejmie rozkładając ręce. Elizabeth uniosła brwi do góry sugerując w ten sposób, że nie ma takiej opcji. „Oczywiście nie wejdę z tobą do środka, po prostu pomogę ci tam dojść.” Uratował się szybko.

 

„Chyba poradzę sobie sama.” Mruknęła i uśmiechnęła się krzywo.

 

Ich wzajemną wymianę spojrzeń i krótką, niezręczną rozmowę przerwało pukanie do drzwi. Cała uwaga Elizabeth przeniosła się ze Stephena na osobę stojącą w nich. To był Wong. Strange przyjrzał się dokładnie dziwnemu zachowaniu swojej pacjentki. Całe ciało Elizabeth napięło się, gdy ta usłyszała pusty dźwięk, zaraz potem zadrżała, a w jej oczach pojawił się potężny strach. Nie był psychologiem, ale doskonale wiedział, że trauma, którą ta kobieta przeżyła będzie się ciągnąć za nią jeszcze długi czas.

 

„To może ja zostawię was samych.” Ciekawość Stephena przegrała ze zdrowym rozsądkiem. Nie chciał, by Elizabeth czuła się nie komfortowo, dlatego wstał z miejsca, sięgnął po zużytą strzykawkę i udał się w kierunku drzwi, chcąc opuścić sypialnie, z której na razie musiał zrezygnować. „Gdybyś czegoś potrzebowała będę nie daleko.”

 

„Poczekaj.” - krzyknęła słabo. Stephen zatrzymał się i odwrócił w jej stronę. Wielkie, akwamarynowe oczy znów uderzyły w niego bez ostrzeżenia, a on poczuł jak krew odpływa mu z twarzy. „Czy mogę poznać twoje imię?”

 

„Stephen Strange.” - odparł uśmiechając się lekko w stronę kobiety, odwzajemniła smutno jego uśmiech dziękując skinieniem głowy.

 

Wong przyglądał się tej parze z zafascynowanie. Wyczuwał między nimi sporą chemię, a co za tym idzie potężne kłopoty. Strange miał ego wielkości Mount Everestu. Był uparty, arogancki i ambitny, wielokrotnie udowodnił, że nie liczy się ze zdaniem innych, ale przebywając w Kamar-Taj nauczył się również powściągliwości. Nie można było mu odmówić także czystej dobroci serca i niesamowitego oddania dla najbliższych. Elizabeth była do niego niesamowicie podobna, a przy tym czarująca i zabójczo piękna, a uroda sama w sobie piętrzyła góry kłopotów.

 

Stephen odchodząc rzucił zaczepne spojrzenie przyjacielowi. Wiedział jak Wong tego nie lubi, a jednak nie mógł się powstrzymać, by dogryźć bibliotekarzowi.

 

„Ona nie żyje.” Odległy głos Elizabeth odwrócił uwagę Wonga od czarnoksiężnika. Domyślał się o co może chodzić dziewczynie, a raczej o kogo, a jej stwierdzenie było tylko potwierdzeniem tego, dlaczego jeszcze nie zjawiła się w tej sypialni.

 

„Lisbeth” Wong podszedł trzy kroki do przodu, chciał usiąść obok kasztanowłosej kobiety, ale zrezygnował, gdy szloch rozszedł się po pomieszczeniu. „Kaecilius.” Odparł krótko i westchnął.

 

„Nie wiem, dlaczego, ale wraz z jej śmiercią jedno zaklęcie złamało się. Bariera miała nas chronić przed nimi Wong.

 

Znaleźli nas” szlochała coraz głośniej, a jej smutek zaczynał przenikać ściany Sanktuarium. „Zabili moją małą córeczkę, a ja nic nie mogłam zrobić.”

 

Tama, która trzymała jej emocję na wodzy pękła, a kolejny szloch wstrząsnął niekontrolowanie jej ciałem. Wong chwycił drobne ciało kobiety i porwał w ramiona. Elizabeth zignorowała ciągnący ból świeżych szwów. Pomimo tych sześciu miesięcy jej roztrzaskane serce nadal obficie krwawiło, a wspomnienia wracały ze zdwojoną siłą.

 

Wong kołysał wrażliwe ciało Elizabeth starając się dać jej tyle wsparcia ile nie zdołał dać zaraz po śmierci jej bliskich. Był pewien, że zaklęcie nałożone przez Przedwieczną było wystarczająco silne. Nawet Elisabeth w to wierzyła w końcu założyła rodzinę. Miała córkę, o której nie miał zielonego pojęcia, a teraz ją straciła. Nie potrafił sobie wyobrazić co w tym momencie czuła, ale jej tragiczny płacz odbijający się od ścian, docierający w najdrobniejsze zakamarki Sanctum, zdawał się mówić bardzo wiele. To był szloch matki, która straciła dziecko.

 

Strange zjawił się w pokoju zaraz po tym jak głos Elizabeth dotarł do jego uszu. Zachowywał się wystarczająco cicho, by nieznajoma piękność nie zauważyła jego obecności. Był zdruzgotany słysząc każde słowo jakie wymieniła z Wongiem i nie mógł pojąć kto posuwa się do tak ohydnych czynów, by zabijać niewinne dziecko. Twarz czarnoksiężnika wyrażała pustkę, gdy spotkał się w krzyżowym ogniu ze wzrokiem przyjaciela tulącego kruchą postać Lisbeth. Niemo potwierdzili swoją gotowość do ochrony tej kobiety i pomoc w pokonaniu jej demonów.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania