Bitwa Składu Oceniającego#1 Profetorium

Profetorium

Nie dalej niż pół dnia drogi od stolicy, stał dębowy las. Pełen światła, bo każdy z dębów kocha przestrzeń. Dąbrowa miała również specyficzną, niemal szmaragdową trawę, bo tylko taką dęby tolerują u swoich korzeni. Na środku, leżącej w centrum polany, drzemały dwa wielkie głazy, naprzeciw których, nad świętym źródłem, trwało pochylone pół wierzby, ocalałe z jakiejś katastrofy. Ta reszta pnia odrodziła się, tworząc z wiotkich gałęzi, sięgającą ziemi, wiedźmią fryzurę. Obok, niby żwawy przewodnik, trwała, równie wiekowa, lipa. Za nimi, w maleńkiej chatce, mieszkało dwoje ludzi; wieszczka i jej następczyni.

Widząca, Oiame dobiegała setki, lecz mimo lat jej ciało ciągle było posłuszne woli kobiety. Mogłoby się wydawać, że ślęczenie nad pergaminami i księgami pozbawi ją sprawności, było jednak inaczej. Dni jej życia od pięćdziesięciu lat, wypełniały trzy zadania. Pierwszym była uprawa maleńkiego pola, które dostarczało żywności. Drugim biblioteka, a trzecim przekazywanie wiedzy. Lerimę, jej następczynię, czekał podobny los; ćwierć wieku przygotowania, i kolejne ćwierć, by wiedzę przekazać.

Staruszka stanęła w otwartych drzwiach i czystym głosem krzyknęła do adeptki pochylonej nad grządką:

— Idę do Profetorium. Dołącz do mnie za chwilę. — Nie czekając na odpowiedź, odwróciła się i weszła z powrotem do wnętrza. Równym krokiem przemierzyła niewielką izdebkę zostawiając za sobą piec, dwie prycze, stół, dwa krzesła i dwie skrzynie. Stanęła pod ścianą, na której wisiał tkany obraz przedstawiający bogato zdobione, uchylone odrzwia. Na polepie, stanowiącej podłogę pod obrazem, stał dzban z wodą ze źródła. Oiame zwilżyła dłonie wodą, dotknęła obrazu i zrobiła kolejny krok, by zniknąć z izdebki i pojawić się w ogromnej sali.

Kiedy przed laty, po raz pierwszy, została wprowadzona do tego sanktuarium, stała długi czas, by pojąć, co widzi. Niemal okrągłe pomieszczenie nie miało stropu, zaś dwie biegnące ku sobie, łukami, ściany wyglądały jak olbrzymie arkady. Zamknięciem okręgu tej ażurowej konstrukcji były stojące naprzeciw siebie po obu stronach sali wielkie, pełne ksiąg i pergaminów, stoły. Za kolumnami, z jednej strony, zaglądał do środka słoneczny dzień, zaś z drugiej wygwieżdżona noc z księżycem w pełni. Powtórne spojrzenie uświadomiło jej, że stoi wewnątrz obrazu doby. Początek łuku przy stole porannym miał kolor świtu, kolejny prześwit pokazywał słoneczne południe, koniec natomiast barwy nieba tuż po zachodzie słońca. Także nocna strona zaczynała się kontynuacją zmierzchu i nocy, by na końcu łuku przejść w szarość nadchodzącego brzasku.

Wrażenie było tak teatralnie sztuczne, że, po chwili osłupienia, spróbowała podejść do nocnej ściany, by dotknąć, jak wtedy sądziła, dekoracji. W miarę oddalania się od środka do ściany, mrok gęstniał, a ją coraz mocniej wypełniał chłód i niepokój. Widziała też coraz więcej szczegółów. Z ciemności zaczynały się wyłaniać zarysy wyrwanej z zawiasów bramy, wiszącej pochylonym skrzydłem, nad końskim zezwłokiem, ruiny chłopskiej chaty i zamarłej w księżycowej poświacie, spleconej w śmiertelnym uścisku grupy trupów. Z łomoczącym z przerażenia sercem cofnęła się pospiesznie na środek sali i wrażenie ustąpiło.

Mimo upływu lat pamiętała ten wstrząs i za każdym razem, gdy musiała podejść do ciemnej ściany, odczuwała wewnętrzny sprzeciw. Taki jednak był los każdego widzącego - poszukiwanie odpowiedzi mimo wewnętrznego sprzeciwu przed często makabrycznymi wizjami. Dzień po dniu, na sali, której środek wyznaczał pulpit, zapraszający pergaminem do zanotowanie kolejnej przepowiedni, wchodziła najpierw na ciemną, a potem na jasną stronę sali. Przez wszystkie lata nie zdarzyło się jednak, by na którejś ze ścian powtórzył się poprzedni krajobraz lub znaleziona informacja. Teraz, czekając na Lerimę, podeszła do wieczornego stołu, gdzie leżała otwarta Pierwsza Księga, napisana przez widzącego, który dał początek wieszczącym. Oiame, zgodnie z otrzymanym wczoraj, na jasnej stronie, poleceniem otwarła księgę na stronie „Następca”. Znała treść tej strony od czterdziestu lat. Wiedziała, że każdy dzień jej życia zbliża ją do tego momentu, gdy Profetorium poleci jej otworzyć księgę na tej właśnie karcie.

Pogryzając dorodną, co dopiero zerwaną śliwę, na środku sali pojawiła się Lerima. Podeszła do staruszki, która milcząco kościstym palcem wskazała na otwarty tom.

— W dniu wskazanym otrzymasz ostatnie dwie wiadomości — adeptka zaczęła czytanie spokojnym, niemal uroczystym tonem — pierwsza dotyczy końca twojej powinności, druga zaś, choć to męczące, spełnić się może we dwa miesiące. Nim wejdziesz na ścieżkę nocy przekaż następcy Dzban

Reszta strony pozostała niezapisana. Oiame nie musiała słuchać. Znała treść od wczoraj. Taki był jednak rytuał. Treść pojawiała się, gdy starszy Widzący był sam i musiała być odczytana następnego dnia w obecności jego ucznia.

— Chodźmy Lerimo. Nie ma co odwlekać tego, co pewne. Patrz szczególnie uważnie i zapamiętuj, aby żaden szczegół nam nie umknął. To nasza ostatnia wspólna droga przez nocną i dzienną stronę. — Podniosła z podłogi, stojący tuż przy stole niewielki dzbanek. Wylała sobie i swojej uczennicy po odrobinie źródlanej wody na dłonie, po czym obie zostawiły na krawędzi stołu mokre odciski swoich dłoni. Potem z milczącym ukłonem podała naczynie Lerimie, która, chyląc głowę, powiedziała:

— Niech stanie się, co stać się musi — i odstawiła naczynie na ziemię po drugiej stronie stołu.

Ruszyły, jak co dnia, od stołu wieczornego, podążając w wizję nocy. Z każdym ich krokiem niebo ciemniało i zapełniało się gwiazdami. Do wschodu księżyca było jeszcze trochę czasu. Szły nad obrazem śpiącej stolicy. Na dole poruszały się maleńkie figurki rzezimieszków oprawiających swoje ofiary, a one, przesiewając oczami pojedyncze tragedie i tryumfy, płynęły nad zdarzeniami i przestrzenią. Obraz stolicy odsunął się i nim doszły do rozjaśnionej pełnią północy, miały przed oczami cały kraj. Nigdzie jednak nie pojawił się ciemno-purpurowy pulsujący wewnętrznym żarem znak czegoś nadzwyczajnego. Dopiero, gdy w wędrówce przez nocne godziny, dotarły do ledwie zaznaczonej szarości, oznaczającej słabnięcie nocy, daleko, na morzu pojawił się sygnał. Krwisto-czerwony błysk unoszący się nad płynącym pękatym, handlowym statkiem. Jak zawsze obraz powiększył się i idące mogły dostrzec szczegóły. Statek przegrywał ze sztormem. Zwalony maszt i co rusz zalewany, pusty pokład. Wewnątrz, w śmiertelnym przerażeniu mały człowiek z katarynką i małpką wczepioną rozpaczliwie w opiekuna.

— Kataryniarz, początek zdarzenia. Pierwsze sztormy, zapowiedź jesieni na Morzu Zachodnim — powiedziała, półgłosem Lerima.

— Tak. To stanie się niebawem i stanowi początek. Ruszajmy dalej. W wizji świtu, powinnyśmy zobaczyć, co wydarzy się dalej.

Po niewielu krokach niebo nad nimi przeszło w perłową szarość, a daleki horyzont wyraźnie zwiastował nadejście dnia. Obserwowany wcześniej wrak, zagnany sztormem w pobliże portu, został dostrzeżony. Cztery szalupy mozolnie wciągały zrujnowany kadłub z jedynymi ocalałymi – starym kataryniarzem i jego małpką.

Lerimę, mimo lat ciągle zaskakiwało raptowne przejście z wizji do realności i co jakiś czas zdarzało się jej wpaść na stół Poranka zaznaczający przejście od nocnej do dziennej strony. Tym razem jednak tłumiony strach i żal, związane z tym, co musiało nadejść, uchroniły ją od kolejnego siniaka. Obie widzące zatrzymały się przy krawędzi stołu powtarzając poprzedni rytuał. Teraz ślady ich mokrych dłoni zwilżyły obie krawędzie stołu.

— To już ostatni etap naszego wspólnego życia. Zostajesz na kawał czasu sama Lerimo. Potem pojawi się twoja uczennica, lub uczeń i życzę ci, aby była dla ciebie tak dobra, jak ty byłaś dla mnie. Dziękuję za cierpliwość i wyrozumiałość. Gdybym marzyła o idealnej córce, to taką właśnie miałaby by ona być.

— I ja ci dziękuję Oiame. Gdy straciłam rodziców, myślałam, że tej straty nic nie wyrówna. Prowadzona Przeznaczeniem dotarłam tutaj i, dzięki tobie, pogodziłam się z przeszłością.

— Widać Profetorium wybiera swoich mieszkańców spośród pokrzywdzonych. Ruszajmy.

Weszły w wizje. Świat pod jasnym niebem trwał w porannym nabożeństwie narodzin słońca. Wszędzie działo się dobrze. Nim doszły do południa, z pól zwieziono plony, a targowiska zapełniły się handlującymi. Zielony rozbłysk na królewskim dworem i zbliżenie komnaty z parą niemowląt, dziewczynką i chłopcem.

— To pierwszy dzień jesieni. Trzeba będzie wysłać gołębia do pałacu — zamruczała staruszka — pamiętasz Lerimo, z jaką nitką?

— „Narodziny - nić zielona, gdy następca - złotą dodaj, gdy królewna - dodaj białą, bierz gołębia i wiąż śmiało. Tyle nici ile dzieci niech wiadomość szybko leci” — z uśmiechem zacytowała zapytana.

Nagle obie zauważyły słup czerwieni. Potężny, ciemniejący po bokach niemal do czerni, a w środku pulsujący jak wolno wypływająca z rany krew. Znak wyrastał ze świątyni. Wizjonerki zobaczyły mroczne, dostojne wnętrze i zawieszony na srebrzyście lśniącym łańcuchu kryształową, szmaragdowo prześwitującą kulę.

— Na bogów! To dzień po urodzinach, a świątynia... — niemal krzyknęła Lerima

— To świątynia Zwycięzcy w stolicy — dokończyła Oiame.

Nie widziały dlaczego, ale zobaczyły, jak kryształowa kula spada na kamienną posadzkę, rozpada się w kaskadzie srebrnych odłamków uwalniając ze środka szmaragdowy sześcian, który pęka wysypując powoli ze swego wnętrza popiół. Szary stożek leży przez chwilę wśród srebrzystych i szmaragdowych skorup. Potem, od wewnątrz zaczyna się powolny ruch, a na zewnątrz delikatny podmuch podnosi mgiełkę. Wir zaczyna się kręcić i podnosi w górę całą migoczącą stertę. Powoli formuje się demoniczny kształt. Na monstrualnym tygrysim tułowiu wiszą małpiodługie ręce, nad którymi migocze w obrotach twarz ludzka i nieludzka zarazem.

— Na bogów! To Spopielony. Odradza się. Idźmy dalej — odezwała się postarzałym nagle głosem Oiame.

Pod nimi kraj miotał się w paroksyzmach. Pożary pustoszyły osady. Przy drogach, co rusz pojawiały się kolejne trupy słabszych, pozostawione na pastwę wilków i kruków przez tych, którym zdawało się, że są silniejsi. Im bliżej były wieczornego stołu i końca wizji, tym obraz był bardziej ponury. Zrujnowane miasta i wioski, niepogrzebane zwłoki, noce rozświetlone pożogami, małe dzieci umazane krwią i spalenizną, siedzące w błocie i już tylko czasem szlochające.

Wyrwały się, wraz zachodzącym słońcem, z tego pandemonium obrazów do krawędzi stołu. Oiame blada jak niezliczone, widziane przed chwilą trupy, i ciężko dysząca, Lerima równie jak druga wieszczka, rozdygotana. Młodsza szybko przeszła na drugą stronę stołu i wróciła niosąc dzban. Zwilżyła dłonie.

— Pamiętaj Lerimo, pod nićmi narodzin dodaj czarną i wiadomość — wychrypiała rozpaczliwie czepiająca się stołu staruszka.

Adeptka resztę wody wylała powoli na głowę dygocącej. Ta zamarła na chwilę w bezruchu, po czym osunęła się na ziemię obok stołu. Jej ciało zaczęło się kurczyć i jaśnieć. Lerima uklękła i patrzyła, mimo cieknącego z jej oczu strumienia łez, na dokonującą się przemianę.

Niebawem na ziemi, obok stołu, leżała karta pergaminu z iluminowanym nagłówkiem; „Żywot XXV Widzącej Oiame”. Nowa widząca z wielką ostrożnością i delikatnością podniosła to, co stanowiło treść jej życia przez ostatnie ćwierć wieku, i położyła na stole zapełnionym podobnymi kartami.

***

Dzień później gołąb z wiadomością z Profetorium wylądował wczesnym popołudniem, w pałacu. Zrządzeniem losu Ptasznik leżał ledwo żywy po ubiegło wieczornym spotkaniu w słynnej gospodzie „Pod Cycem Winodajnej”. Faktycznie Winodajna Oivos musiała dbać o karczmę, bo nie było takiego rodzaju wina na świecie, którego by tam nie można było skosztować. Za przyjemność trzeba płacić i to właśnie czynił Ptasznik mając w gębie żółć wymiocin, a we łbie tętniący młotem bólu, łoskot własnego rozkołatanego serca. Tak więc jego obowiązki przejął młody, niedoświadczony Podsypywacz, którego dotychczasowe zajęcie sprowadzało się do sprzątania guana, wymiany miski z wodą i podsypywania ziarna w królewskim gołębniku. Był właśnie w trakcie codziennego sprzątania, gdy ptak z Profetorium wylądował. Chłopak natychmiast zauważył nitki na jego nóżce i zwitek przyczepiony do drugiej. Zrobił to, co robił wcześniej Ptasznik. Odwiązał nitki i zwitek, po czym pospieszył do Kasztelana. W półmrocznym korytarzu wpadł na Żupnika, który niedwuznacznie próbował dobrać się do jednej z bieliźnianych. Oczywiście takie spotkanie nie mogło zakończyć się wymianą uprzejmości.

— Gdzie hultaju? Oczu nie masz gamoniu? — huknął, hamując pasję Żupnik, na zamarłego w pół ruchu.

— A...Bo właśnie gołąb przyleciał z wiadomością... Do Kasztelana biegłem jaśnie panie... — Wydukał nieszczęśnik przeczuwając tyłkiem kopniak, a policzkiem dłoń karzącą jego nikczemne ciało.

Nic takiego jednak, ku wielkiej uldze, nie nastąpiło.

— Aa... Wiadomość powiadasz? No to pokaż no mi ten zwitek!

Chłopię posłusznie podało Żupnikowi maleńki rulonik.

„Strzeżcie się kataryniarza w jesieni dwojęta i Spopielony”

Możny zamarł. „Trzeba szybko podnieść cenę soli. Wszak będzie zamęt, a sól to podstawa. A ja z rodziną zaraz na wyspy – tam Spopielony nie dotrze” — przemknęło mu przez głowę.

— Masz chłopcze i biegnij do Kasztelana. To ważna wiadomość.

Sam zaś, zapominając o półobnażonej dziewce, ruszył pospiesznie do domu wydać stosowne polecenia. Jednak po trzech krokach zmienił zamiar. „Wcześniej pójdę do brata. Jego władza może pomóc w rejteradzie.” Szybko przeszedł zamkowy korytarz, schody i kolejny korytarz. Przy drzwiach do brata, jak zwykle trzymali straż wartownicy.

— Witajcie panie. Żupan akurat pożegnał Łowczego. Wejdźcie. — odezwał się starszy, rozpoznając przybyłego i usłużnie otwierając skrzydło.

— Co cię sprowadza? — spytał siedzący za stołem zastępca króla.

Żupnik szeptem wyjawił bratu treść poznanej, co dopiero, przepowiedni. Szybko i cicho ustalili szczegóły ucieczki. W ciągu miesiąca, na jedną z wysp stanowiących własność Żupana, pojadą obie rodziny. Potem, po kolejnym miesiącu Żupnik. Gdy zacznie się powszechne zamieszanie, ruszy za nimi Żupan.

 

Tymczasem, niesiona przez chłopca, wiadomość dotarła do Kasztelana, który bez chwili zwłoki pognał z nią do króla. Ten siedział akurat w swoim gabinecie, kończąc czytać raport z budowy nowego zamku. Trwały jeszcze prace wykończeniowe, ale zamek można było już zasiedlić. Pragnienie króla spełniało się. Od lat chciał przenieść stolicę do centrum kraju. Miał dość zapachu butwiejącego drewna, którym drewniany gród był przesiąknięty. Miał dość wąskich, błotnistych, pełnych nieczystości ulic, drewnianych ostrokołów, które byle ogr mógł rozwalić, smrodu z targu rybnego i fetoru z zaułka garbarzy. Miał dość całego miasta.

Brat jego królewskiej mości władający sąsiednią, górzystą krainą, nieświadomie pomógł mu lata temu, zapraszając wtedy jeszcze następcę tronu, do siebie. Kamienne mury tamtej stolicy, miasto bez drewna, zamek z bloków skalnych - nie do zdobycia. To było to, co stało się marzeniem i pasją przyszłego władcy. A teraz, jego nowa stolica była gotowa. No może nie do końca, bo mury obronne nie zostały dokończone, a fosy nie napełniono wodą, ale Główny Budowniczy zapewniał, że nim miną dwa miesiące, prace zostaną ukończone.

Wpuszczony do komnaty Kasztelan stał i czekał, aż jego królewska mość raczy go zauważyć.

— No, co tam Ygrenie? — raczył zapytać król.

— Gołąb z Profetorium Panie. Cztery nici; zielona, złota, biała i czarna oraz wiadomość. — odpowiedział Kasztelan podając maleńki rulon wraz z nićmi.

— Zwołaj mi tu Rady! Czekaj! Nie zwołuj!... Poślij po Biaura i wróćcie tu obaj.

Ygren ukłonił się i wyszedł z gabinetu. Chwilę później jeden z dwu służących stojących na zewnątrz przy drzwiach ruszył biegiem do wieży maga. Niebawem Biaur, jak zwykle w poplamionym i pełnym wypalonych dziur, kiedyś być może szafirowym płaszczu, wysłuchał od Kasztelana szeptanej wiadomości. Treść dyskretnej rozmowy pod drzwiami nie umknęła jednak uwadze Igario, słynącego z bystrego słuchu, drugiego ze służących.

Szepcząc nadal, nachyleni ku sobie Mag z Kasztelanem weszli do pokoju, w którym, nadal nad planami nowej stolicy, ślęczał król.

— Ygren przekazał ci już, co przyniósł gołąb z Profetorium? — bardziej stwierdził niż zapytał monarcha. — użyj swej mocy, by sprawdzić te nowiny, a potem podejmiemy decyzję. — dodał, a widząc wahanie czarodzieja dodał: — Tu i teraz!

Mag skłonił się w milczeniu i wydostaną z kieszeni kredą nakreślił dwa ukośnie nałożone na siebie kwadraty. Wszedł w obręb powstałej ośmioramiennej gwiazdy. Usiadł na środku. Wyjął jadowicie zielone trzy świece. Umieścił je na wierzchołkach trójkąta, wewnątrz którego było jego ciało. Gestem zapalił, co dopiero ustawione, a te rozbłysły przeraźliwie i zaczęły wydzielać równie jak one, zielony dym, który natychmiast uformował wewnątrz gwiazdy kulę kryjąca maga. W zapadłej ciszy rozległ się gardłowy i niezbyt ludzki głos mówiący tylko jeden niezrozumiały wyraz, po czym dym i świece zniknęły. Mag podniósł się z posadzki.

— Wiadomości są pewne Królu. Będziesz miał dwojęta, a zaraz po jego urodzinach odrodzi się Spopielony.

— Szmaragdowy sześcian z popiołami potwora zamknięty w kryształowej kuli wisi w świątyni Zwycięzcy. Wezwać arcykapłana — zdecydował natychmiast monarcha.

Kasztelan powtórnie podszedł do drzwi i wydał polecenie stojącym za nimi, a król z czarodziejem pochyleni nad planami zaczęli rozmowę:

— Zamierzamy przenieść naszą stolice do Beiven. Zamek jest gotowy. Twoja wieża Biaurze ma wielki taras, na którym zaprojektowałem herbarium. Mamy nadzieję, że twoje badania nad eliksirem tężyzny i młodości nabiorą wreszcie właściwego tempa.

— Łaska waszej królewskiej mości jest równie wielka jak jego rozsądek. Gdyby jeszcze udało się wybudować stosowne laboratorium do badań nad substancjami burzącymi...

Tu król i mag pogrążyli się w intelektualnym pojedynku na argumenty, co i kiedy jest ważniejsze, nie ujawniając oczywiście, iż istotą ich niekończącej się dyskusji było zawsze to samo; faktyczna impotencja człowieka zwanego magiem, i nie wiadomo skąd wzięte przeświadczenie króla, o możliwościach czarodzieja. Biaur korzystając z erystyki opanowanej na pierwszym roku studiów w Akademii walczył o swój byt, a król, nieświadom potęgi sztuki zwanej retoryką, ciągle miał nadzieję na konkretne efekty.

Tymczasem przybył wezwany arcykapłan. Wzrostu bardziej niż wysokiego, jak zawsze ubrany w strój przypominający zbroję Artarka-Zwycięzcy wydawać się mógł półolbrzymem. Błekitno-szary kaftan z imitacją metalowych wzmocnień, metalowe karwasze na przedramionach, długa spódnica z metalowych pasków połączonych klinami tkaniny i wysoki stożkowaty hełm. Wśród wiernych panowało przekonanie, że Artark wskazuje swoich następców i powoduje, iż rosną oni ponad ludzka miarę. Prozaiczna prawda byłą jednak o wiele prostsza; dokonywano wyboru z pośród szczególnie wysokich pretendentów, a po objęciu urzędu arcykapłan chodził najpierw na stopniowo podwyższanych koturnach, a gdy nabrał wprawy, na specjalnie skonstruowanych szczudłach. Oczywiście powodowało to, że chód namaszczonego cechowało szczególne dostojeństwo. Gdy otwarto drzwi by wpuścić przybyłego, poprzedził go kadzidlany zapach, uzupełniający aurę pełną duchowości.

— Wasza królewska mość – tu nastąpił ukłon arcykapłana w stronę króla. — Panie magu – tu wyważone skinienie głową. — Panie kasztelanie – tu następca Zwycięzcy łaskawie wyciągnął tłustawą, upierścienioną dłoń do ucałowania w stronę pozdrawianego, poczym zwracając się z powrotem do króla zapytał;

— Czym Zwycięzca może pomóc Waszej Królewskiej mości?

— Mamy tu problemik kapłanie. Z Profetorium nadeszło ostrzeżenie, którego autentyczność tu obecny Biaur potwierdził. Na jesieni odrodzi się strzeżony w twojej świątyni Spopielony. Chcielibyśmy więc wiedzieć, co mówią na ten temat kroniki, a przede wszystkim co można uczynić by rzeczonego Spopielonego unicestwić. Tylko bez tych wszystkich bajeczek dla maluczkich, bo rady nam trzeba a nie bajań.

— Ze smutkiem muszę powiedzieć, że wedle naszej wiedzy zniszczenie Spopielonego jest sprawą niesłychanie trudną. Gdy za czasów prapradziada pradziada waszej królewskiej mości ten potwór pojawił był się w królestwie, zapisano skrzętnie zebrane w ościennych królestwach rady i pomysły. Żaden jednak, poza spaleniem świętym ogniem, skutku nie odniósł. Kronikarze nie przekazali niestety, czym ów święty ogień był i jak go znaleziono.

— Mamy się więc poddać bestii? — Retorycznie zapytał król

Zapadła długa cisza, choć w czterech niedaleko do siebie usytuowanych głowach szalały huragany myśli, oraz przewalały się burze emocji i pomysłów. Stary Biaur najprędzej ze wszystkich zdołał uporządkować wewnętrzną zawieruchę i zaproponował:

— Jak wspomniałem waszej królewskiej mości, pracuję nad substancjami burzącymi. Nie wnikając w ich istotę powiem, że mam niesłychanie uzdolnionego ucznia. Moim zastępcą w tej dziedzinie jest Destor, który wykazuje nadzwyczajną zmyślność, niestety brak...

— A co ty nam tu, Biaurze, teraz o laboratorium próbujesz znowu marudzić?

— Ależ nie śmiałbym. Suponuję jeno, że może upatrywać nadziej w takiej przeciwko potworowi broni...

— Działaj, działaj, a gdybyś co potrzebował, poza nowymi budowlami, możesz liczyć na naszą łaskawą uwagę. — i patrząc na pozostałych król dodał: — mamy jeszcze dużo pracy, a zaczynamy być znużeni. Szukajcie rozwiązania nadciągającego niebezpieczeństwa, a znalazłszy nie zwlekając powiadamiajcie. Kasztelanie zostań jeszcze na słówko.

Odprawieni pokornie opuścili królewski gabinet, zaś król rozkazawszy Kasztelanowi przygotować przeniesienie dworu do nowej stolicy, udał się na zasłużony spoczynek, bo też i noc za oknem zaczęła się w gwiazdy stroić.

Igario, korzystając z nieobecności monarchy, pozostawił na warcie swojego kompana, a sam powędrował do pałacowej kuchni by powieczerzać. Nie mógł narzekać na złe wyżywienie. Jedna z podkuchennych była jego żoną. Siadł więc za stołem, który co dopiero wyszorowano i ze smakiem zajadał potrawkę z zajęcy półgłosem przekazując żonie podsłuchaną wiadomość.

— Spopielony? I bliźnięta? Trza nam się sposobić i bieżać lebo na wyspy, lebo w góry, aby dalej.

— Nale też bezumuna jesteś babo. Król jegomość cosi wymyśli. Nie lza nam nika bieżać. Kasztelan musi dostał jakieś nakazy, bo wyleciał jakby mu w rzyć ogień wsadzili. Niebawem będzie wiadomo co i jak.

 

W tej samej godzinie Herold szedł przez miasto i jak co wieczór krzyczał;

— Gasić ognie gospodarze, na ulicach są już straże. — Robił tak od lat. Gdy w czasie powojennej tułaczki dotarł do tego grodu, zakochał się w nim od pierwszego wejrzenia. Miłość tą podsyciła jeszcze Dia, która nie bacząc na jego sztywnego kulasa i brak jednego oka, nie dość, że dała pierwszy, a potem następne noclegi, ale, po roku obdarzyła go największym, większym nawet niż miasto skarbem jego życia - sobą. Nie cieszył się długo szczęściem. Suchoty zabrały Dię po dwu latach zostawiając go samotnym w niewielkim domku na podgrodziu. Gdy wieczorami wychodził, by przypominać mieszkańcom o gaszeniu ogni, wspominał szczęśliwe chwile i świąteczne długie spacery z ukochaną po ulicach pachnących każda inaczej, choć wszystkie z zacną nutą drewna w tle. To było najpiękniejsze z miast, które widział, a widział ich wiele. Tylko tutaj ludzie, nawet, gdy wadzili się między sobą, uśmiechali się z minami mówiącymi „wybacz, ale mam inne zdanie”. Wydawać by się mogło, że również zwierzęta i domy są do siebie przyjaźnie i ze zrozumieniem nastawione. Znał tu każdy zaułek, każdego z kilku ledwie rzezimieszków, którzy wyczekiwali na przyjezdnych, bo z zasady „swoich” nie okradali żyjąc bardziej z datków otrzymanych za dnia, niż z rzadkiej i całkowicie przypadkowej nocnej okazji złupienia zapijaczonego podróżnika. Szedł więc, utykając i patrząc jak miasto powoli pogrążą się w śnie.

Poranek wstał z niebem głęboko błękitnym, jakby to nie był koniec, a początek lata. Na królewskim dworze widać było nadzwyczajny ruch. Dwór rozpoczął przygotowania do przenosin. Igario stojący przy królewskim gabinecie, dowiedział się o przeprowadzce jak cała królewska służba. Na szczęście dla niego, jego ten rozgardiasz nie dotyczył. Za to inni wpadli w piekielny wir zapełniania dobrami skrzyń, glinianych wielkich dzbanów, koszy, a potem taszczenia tego na wozy, które wyjeżdżały w daleką drogę. Lokaj wyobrażał sobie jak wściekła i spocona musi być jego połowica. Ona tymczasem zdążyła rano szepnąć praczce nowiny, a teraz podnosiła z podłogi kolejny połeć słoniny, który wyślizgnął się przed chwilą ze zmęczonych rąk, i nie bacząc na przyklejone do niego paprochy z trudem wciskała sadło do wielkiego, niemal pełnego wędlin kotła. --- „Przeklęta spyrka i przeklęte te całe przenosiny” --- myślała drapiąc się świecącą od smalcu ręką po obfitym siedzeniu i człapiąc po kolejną porcję pakowanych zapasów.

W tym samym niemal czasie obdarowana przez nią przepowiednią praczka tłukąc zawzięcie kijanką jakąś szlachecką koszulę na rzecznej kładce praczek, zawzięcie tłumaczyła swojej kumie:

— Król bedzie miał dwojęta, a razem z nimi łodrodzi się Spopielony. Jakby nie było tych dziecisków to i potwór by sie z popiołu w żywe nie łobrucił. To je kara bogów za to, że królowa bez miary się gzi z kiem popadnie, a wim, bo przecie łobleczenie łoża pierę.

— To co my tera? --- zacukała się kuma

— Dwór cały na dniach kasi bieży. Ino wyjadom jegomość król, to jo za niemi nale w góry, bo ta piekielna maszkara do gór nie łazi.

Delikatny podmuch wiatru poruszył zeschłe liście. Kolejny, nieco mocniejszy, podźwignął, co lżejsze i przeniósł kawałek, porzucając przy krzewach. Następny poruszył drobne gałązki i zburzył rzeczną gładź. Wiatr tężał z każdym podmuchem jakby naśladował wieść, która rosła i rozwijała skrzydła krążąc od ust do ust.

***

Do pierwszego dnia jesieni zostały trzy noce, gdy ostatnie wozy z królewskim dobytkiem w towarzystwie resztki dworzan i pilnujących dóbr wojów, opuściły, wyznaczoną wiekową palisadą, starą stolicę. Na królewskim zamku pozostał jedynie uczeń maga, Destor. Od zaprzyjaźnionego strażnika dowiedział się, że w świątyni Zwycięzcy nie ma już arcykapłana, który wraz z akolitami udał się do miejsca narodzin Zwycięzcy, by tam stoczyć ostateczny bój z potworem. Do obrony świątyni pozostało trzech kapłańskich strażników, którzy mieli bronić przed intruzami świątynię, a przede wszystkim przed zapowiedzianym przepowiednią kataryniarzem. Uczeń maga, zgodnie z poleceniem Biaura i zgodą króla miał zniszczyć Spopielonego przy pomocy wynalezionej mieszaniny. Udało mu się wreszcie ustalić właściwe proporcje, zawzięcie, więc odważał ilości składników, ucierał ile można było zmieścić w moździerzu i wsypywał do wielkiego dzbana.

Wędrujący, od cudownego ocalenia Kataryniarz tymczasem, wędrował przez krainę unikając dziwnym trafem szerzącej się, paniki. W dniu narodzin królewskich potomków znalazł się w dębowym lesie otaczającym Profetorium. Zapadała noc, gdy zaczerpnął wody ze świętego źródła, napił się i znużony ruszył do widniejącej nieopodal chatki Widzących. Drzwi zastał zamknięte, ale nikt mu nie otwarł. Lerima, zgodnie z wolą Profetorium wyruszyła dwa dni wcześniej do położonego o tydzień drogi nowego zamku Króla. Mimo pierwszego dnia jesieni noc była ciepła, a kataryniarz przywykły do spania gdzie popadnie. Nie mniej nad ranem zbudził go chłód, ruszył więc dalej ledwo widoczną ścieżką, która, gdy słońce było blisko zenitu doprowadziła go do drewnianych umocnień dawnej stolicy.

Przekroczył otwartą na oścież i nie pilnowaną bramę. Przed nim ciągnęła się ulica zabudowana drewnianymi bogato zdobionymi domami. Na krańcu majaczyła wolna przestrzeń, a za nią wyniosła drewniana budowla z wielkim posągiem przed nią. Małpka niecierpliwie szarpała za sznur trzymany ręką starego człowieka. Była równie jak jej właściciel głodna. Miasto jednak wydawało się być wymarłe. Na ulicach jeszcze nie tak dawno pełnych ludzi i wzajemnej życzliwości, zapanowała wrogość, podejrzliwość, pazerność i przemoc, a gdy zabrakło obywateli uciekli z miasta również i przestępcy.

W podgrodziu, jako jedyny przedstawiciel miejskiej władzy, trwał Herold. Wszyscy inni chyłkiem lub jawnie gród opuścili. Kulawy zaś, patrząc z rozpaczą na wydarzenia, nie mógł i nie chciał opuścić ukochanego miasta. Zresztą nawet gdyby mógł i chciał, to nie miał dokąd odejść. Nie obchodziła go przepowiednia, mimo, że jako jedyny w mieście za sprawą proroczego snu wiedział, że odrodzenie się potwora spowoduje niezliczone ofiary i doprowadzi do ruiny całe królestwo. Miał za sobą prawie czterdzieści lat życia, z tego piętnaście na wojennej tułaczce i, jak sam mówił, przeżył, co miał przeżyć.

Zbliżało się południe. Do wielkiej sali w świątyni wszedł jeden ze strażników pomagając zasapanemu i zmęczonemu dźwiganiem wielkiego dzbana Destorowi. Doszli do połowy sali i postawili naczynie. Uczeń maga otarł brudnym rękawem zroszone czoło i odetchnął. Potem rozejrzał się dookoła. Sięgający stropu posąg Zwycięzcy trzymał w wyciągniętej ręce srebrzysty łańcuch na końcu którego wisiała kryształowa kula. Wzdłuż drewnianych ścian stały posągi kolejnych następców Artarka, a przed nimi, na stojakach z metalu, zatknięto pochodnie rozświetlające mroczne wnętrze i pozwalające zobaczyć wyrytą w drewnie historię życia i wielkiego triumfu Zwycięzcy. Uczeń maga, zaintrygowany jakimś kryjącym się w cieniu fragmentem, wyjął z uchwytu pochodnię i z zachwytem oglądał dzieło snycerza.

Kataryniarz doszedł właśnie do świątyni, i dostrzeżony przez świątynne cerbery został natychmiast zaatakowany. Stary człowiek upadł na progu po pierwszych ciosach wypuszczając z ręki sznur. Przerażona małpka ruszyła w głąb sali, skacząc po drewnianych, świętych głowach. W przerażeniu piszcząc wielkimi skokami dotarła do miejsca gdzie stał Destor. Tu, wzniesiona przez niego pochodnia, spowodowała zmianę kierunku i koczkodan rozpaczliwym susem skoczył na święty łańcuch z kulą. Któreś z ogniw pękło i święty artefakt zaczął spadać. Małpiszon, czując co się dzieje, skoczył z powrotem na pomocnika maga. Ten zaskoczony próbował się opędzić od zwierzęcia, co małpkę doprowadziło do szaleństwa.

Na świątynnej posadzce zaczął formować się wir, wewnątrz którego powstawała makabryczna mara. Trzej świątynni i półprzytomny kataryniarz z przerażeniem obserwowali jak ze srebrzystych resztek kuli szmaragdowych sześcianu i szarego popiołu powstaje potworna postać i ledwo zauważali miotającego się z pochodnią i małpą Destora. Walka między człowiekiem i zwierzęciem zakończyła się w chwili, gdy koczkodan ugryzł magika. Ten rzucił z bólu pochodnię, która trafiła do dzbana. Jasnemu rozbłyskowi towarzyszył potworny huk i podmuch, który nie tylko zamieniły formującą się postać w smugę smrodliwego dymu, ale zabił wszystkich wewnątrz świątyni. Ogień błyskawicznie zaczął trawić wyschnięte drewno i po niedługim czasie cały gród płonął jak wielki stos ofiarny po Spopielonym.

Żar szybko dotarł do podgrodzia. Herold widząc pożogę pokuśtykał pospiesznie za palisadę i z pobliskiego pagórka patrzył na dogorywającą dawną stolicę. Potem posłyszał głos:

--- Idź do żródła w dąbrowie. Napij się i czekaj na widzącą. Poznasz spokój i przyszłość. To uczciwa wymiana, za twój ból.

Wstał i nie wiedząc sam dlaczego, kuśtykając powoli w kierunku lasu, miast codziennej wieczornej rymowanki, półgłosem mówił coś, co płynęło z jego serca:

 

To było miasto w którym się kochało

Pełne miłości. Zazdrościł jej świat

Ale już dawno to poumierało

Teraz na zgliszczach panuje tu wiatr.

 

To było miasto w którym się krzyczało

Były ulice lecz umarł w nich szept

Przelotne, ptactwo parę drzew zasiało,

A zamiast życia marznie w żyłach krew.

 

Dębowy las był coraz bliżej ostatniego mieszkańca. Profetorium czekało na kolejnego adepta.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (11)

  • Lucinda 10.09.2017
    Karawanie, skąd ten pośpiech z publikacją pracy? Taka sama sytuacja była z Drżączką i Skoia zacytowała jej fragment regulaminu bitew, dlatego pozwolę sobie przytoczyć tu jej słowa:

    ,,(...)
    §4 PRZEBIEG KONKURSU


    – Czas na pisanie prac: 2-3 tygodnie z możliwością dostosowania terminu do zmiennych warunków przebiegu bitwy;
    – gotowe prace prosimy o nadesłanie na adres e-mail SO. Dzięki temu oceniający będą mogli szybciej rozpocząć ocenianie, możliwa będzie również weryfikacja edycji tekstu w serwisie Opowi.pl po publikacji – jest to warunek konieczny;
    – w wyznaczonym dniu publikacji prac wszystkie zgłoszone prace muszą zostać opublikowane przez autorów na portalu Opowi.pl;

    (...)

    Zgodnie z postem na forum, w wątku o bitwie czas bitwy (czas na pisanie prac) to 29.08 - 15.09, więc 15.09 to dzień publikacji prac :) Wcześniej mogą pojawić się na naszym e-mailu, a nie na Opowi – zgodnie z regulaminem. Chodzi o to, by prace pojawiły się oficjalnie w jednym dniu, aby uczestnicy i obserwatorzy bitw dopiero wtedy mogli je między sobą porównywać."

    Zgodnie z powyższym również powinieneś wstrzymać się jeszcze te kilka dni. Pozdrawiam :)
  • Karawan 10.09.2017
    Ano z roztargnienia Szanowny Wymiarze Sprawiedliwości. Zafiksowałem się na dziewiątce a sobota była dziewiątego i stad i moje na Forum głupkowate pytanie do reszty Piszących. Mea culpa!.Cofam z Forum ( lepiej późno niż później). Wkleję piętnastego. Dziękuje i przepraszam.
  • Pasja 10.09.2017
    No Panie Karawanie piękna opowieść o mieście, ludziach i magii. Zawarłeś tutaj kawał historii. Zawoaluowałeś przesłanie naszej polskości. Stary dąb, król, stolica i kataryniarz z małpą bez papugi. Wstrzeliłeś się w temat jak najbardziej i ten z sześcianem i ten z miastem. Śmierć i narodziny. Czyżby adeptem dla Oiame stał się Herold? Spokój za ból to sprawiedliwa wymiana. Pozdrawiam 5)
  • KarolaKorman 11.09.2017
    O! Myślałam, że coś podglądnę, a tu figa :( Coś tylko z komentarza pasji się mogę domyślić, bo miała dziewczyna szczęście przeczytać, i nic poza tym :( Czekam więc cierpliwie do 15-tego. Pozdrawiam :)
  • Karawan 11.09.2017
    To ja przepraszam za wyprzedzony napad. Coś mnie w mózg trzasło i zafiksowałem się na dziewiątego. Tekst pewnie z dwiema tonami błędów, bo stresa miałem okróótnego; pogodzić cztery warunki w tym jeden ( jak dla mnie) wyraźnie strofa zalatujący... Ech! Rzycie są jednak przyjemniejsze niż życie ;)) (mowa o płci odmiennej!)
  • KarolaKorman 16.09.2017
    A gdzie Twój tekst? Czyżbyś tyle czekał, że sen Cię zmógł i przegapiłeś północ?

    Co do rzycie, się skapnęłam :) ha, ha :)
  • Karawan 16.09.2017
    Ano padłem, bo reszta jakoś dziwnie nie kwapi się z zamieszczaniem, a wczorajszy dzień był ciut długi. Trudno. Wklejam.
  • KarolaKorman 16.09.2017
    Przeczytałam, ale też nie oceniam. Powiem tylko, że podobała mi się ta baśniowa opowieść i język, którym operowałeś. Pozdrawiam :)
  • Karawan 16.09.2017
    Dziękuję Karolo. Bardzom rad, że Ci się spodobało!! A co do ocen... już teraz widzę, że znowu tabuny rogacizny hasają w moim tekście ;,( no, ale ponoć "nie święci garnki"... i ; "nieważne ile razy padasz..." ino, że dupa boli ;( ..."jak sie nie psewrócis to sie nałucys!" Dziękuję!
  • ausek 17.09.2017
    Przeczytałam i ja. Stworzyłeś intrygujący obraz świata, w którym toczy się akcja. Praca w innym klimacie niż Karoli. Ciekawam ocen i opinii wtajemniczonych. Pozdrawiam. ;)
  • Karawan 18.09.2017
    Dziękuję. Dobre tematy - to ich zasługa. Moja sprawność zapisywania wizji ciągle słaba, co w połączeniu z wiecznym pośpiechem ('wstawiaj! Wstawiaj") daje przeciętny (a mógłby być lepszy) efekt końcowy. Dziękuję.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania