Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Bohater

Bohater

 

 

Mężczyzna w czarnym płaszczu, trzymając ręce w kieszeniach, szedł powoli do domu, jak zwykle nieco przygarbiony. Rytm kroków wyznaczały liczne dziury w chodniku. Postać sunęła powoli ulicą Zwierzyniecką, nie zwracając uwagi na otoczenie. Kilka latarni dostosowało się dosłownie do powiedzenia, gdzie tak naprawdę jest najciemniej. Jesienny deszcz w połączeniu z silnym wiatrem, skutecznie odstraszał od niepotrzebnych spacerów.

 

Nagle przez szum wiatru przedarł się krzyk:

 

- Ratun…!!! – urwany nagle.

 

Mężczyzna przystanął, uniósł głowę, nasłuchując. Przez chwilę wahał się, a potem zagłębił w boczną dróżkę, skąd, jak mu się wydawało, dobiegło wołanie o pomoc. W słabym świetle dostrzegł dwie postaci – jedną młodego mężczyzny, drugą kobiety szamoczącej się w jego uścisku.

 

- Cisza! – zasyczał napastnik, zatykając ręką usta ofiary, a drugą, niczym prestidigitator, wyczarowując nóż, który skierował w stronę nadchodzącego przechodnia.

 

– Zjeżdżaj dziadu, jeśli nie chcesz mieć flaków na wierzchu.

 

Mężczyzna nie cofnął się jednak, a nawet zrobił powolny krok w stronę pozostałej dwójki.

 

- Chcesz mi tu bohatera zgrywać?! Zjeżdżaj, bo nie będę powtarzał.

 

Przechodzień drgnął na te słowa, pochylił głowę, chwilę pozostał w bezruchu, po czym odwrócił się bez słowa…

 

 

* * *

 

 

Janek od zawsze chciał być bohaterem, takim prawdziwym, o którym się mówi i którego się podziwia. Jednak już od urodzenia mało w nim było bohaterstwa. Kiedy przeciskając się na świat, utknął w drodze, lekarz musiał kleszczami wydobyć jego ciałko z matczynego łona. Może dlatego później nie chciało ono przybywać na wadze tak jak u rówieśników. Może bało się, aby w kolejnym ważnym momencie życia, nie okazało się, że duży rozmiar może stanowić przeszkodę. Również w walce z wszelakimi bakcylami ciężko było mówić o bohaterstwie, bo kiedy tylko w przedszkolu przetaczała się fala wirusów, bakterii i wszelakich plag dzieciństwa, mały Janek niczym mięso armatnie pierwszy łapał kontakt z wrogiem. I często z pola bitwy wracał później niż koledzy. W zasadzie przerobił wszystkie typowe choroby wieku dziecięcego z opasłego tomu, którego grzbiet złotymi literami jaśniał na półce pediatry. Janek sam nie potrafił heroicznie stawić czoła takiemu na przykład mumpsowi i rzec mu - Odczep się ode mnie, ty świnko! – tylko pokornie puchł, a potem obwiązany matczyną chustką, zza okna podglądał życie toczące się na podwórku.

 

Kiedy dochodziło do kłótni albo bójki, Janek stosował szwajcarską taktykę neutralności. Wtedy dostawał w nos za bierność. Brzydził się przemocą. Wolał rozwiązywać konflikty w sposób pokojowy, przemyślany. Prawda była jednak taka, że Janek był po prostu tchórzem. Okłamywał samego siebie, ale był najzwyklejszym w świecie tchórzem.

 

Jego polem do popisu były za to szachownice, plansze do gry w tryktraka i inne zabawy wymagające planowania i strategii. Uwielbiał też liczby, zagadki logiczne i matematykę. W tych dziedzinach stawał się prawdziwym dowódcą sztabu, bijąc na głowę nie tylko swoich rówieśników. Nie przysporzyło mu to może zbyt wielu znajomych, ale ci nieliczni widzieli w nim miłego chłopaka, a potem młodego człowieka, który gładko i cicho prześlizgnął się przez cały panel edukacyjny aż do tytułu magistra. I skończył dzielnie w małym oddziale, w jarosławskim banku.

 

Nieraz jednak wyobrażał sobie bohaterskie czyny, których dokonywał on, Janek, a właściwie już Jan. W praktyce kończyło się to na przeprowadzeniu staruszki przez jezdnię, czy ściągnięciu małego kotka z drzewa.

 

W końcu, kiedy był już trzydziestodwuletnim mężczyzną, okazja sama do niego przyszła. Znalazła go za szybką nr pięć, w niewielkiej klitce, która była jego miejscem pracy.

 

 

Trzech zamaskowanych mężczyzn pojawiło się nie wiadomo skąd – w banku nie było wtedy zbyt wielu petentów. Kilka groźnych okrzyków, pistolety i w kilkanaście sekund wszyscy obecni pracownicy oraz interesanci, stłoczyli się pod ścianą. Bank został zamknięty od środka, a wywieszka widoczna z zewnątrz, ogłaszała enigmatyczną przerwę techniczną.

 

- Teraz macie być cicho, jeśli chcecie wyjść stąd żywi. A ty – zwrócił się wysoki mężczyzna w kominiarce do jednej z pracownic - dawaj kasę i bez żadnych sztuczek.

 

- Mamo, mamo ja się boję, aaa... – rozpłakała się kilkuletnia dziewczynka.

 

- Cicho Madziu, cicho – próbowała uspokoić ją matka, głaszcząc drżącą ręką po głowie i tuląc do siebie. Dziecko jednak czując, że dzieje się coś strasznego, nie potrafiło przestać łkać, a im bardziej próbowało, tym głośniejsze wydawało dźwięki.

 

Jeden z napastników, najwyraźniej tracąc cierpliwość, chwycił małą za rękę i siłą odciągnął od matki. Musiał przy tym ogłuszyć ją kuksańcem w głowę. Efekt był odwrotny do zamierzonego, dziewczynka widząc osuwającą się na podłogę matkę, zaczęła ryczeć jeszcze donośniej.

 

- Zamknij się, gówniaro! – wrzasnął zamaskowany – Pójdziesz z nami.

 

- Nieeee.. – przebudziła się matka dziewczynki, ale zanim zdążyła rzucić się za córką, drugi z napastników warknął ostrzegawczo:

 

- Jeden krok i twojemu bachorowi stanie się krzywda. Zabieramy go, a jeśli ktoś w ciągu następnych dziesięciu minut ruszy się albo uruchomi alarm, nie zobaczysz już małej. Zrozumiano?

 

Ciche potwierdzenie skinieniem głowy.

 

– To dotyczy wszystkich, jasne?

 

Kolejne potwierdzenia. Nagle jakiś niewielki człowieczek podniósł głowę.

 

- Poczekajcie, przecież to jeszcze dziecko.

 

- No i coooo? – ryknął zaskoczony napastnik.

 

- Jeśli potrzebujecie zakładnika, weźcie mnie, ale zostawcie to dziecko – w miarę jak Jan mówił, nabierał spokoju i pewności. Nie znaczy to, że strach go opuścił, przeciwnie - wypełzał z jego trzydziestodwuletniego ciała i szeptał do ucha, starając się zracjonalizować sytuację – nie rób głupstw, siadaj, zamknij się, gaduło. Ale było już za późno, Pan Bohater się przebudził.

 

Napastnicy po kilku sekundach konsternacji i porozumiewawczych spojrzeniach, podjęli decyzję. A właściwe dwóch z nich czekało na to co postanowi ten trzeci – podział ról był tu widoczny jak na dłoni.

 

- Bierzcie go i spadamy, zanim gliny siądą na ogonie.

 

Jan poczuł jak lufa pistoletu dźga go w plecy i posłusznie ruszył za mężczyzną, który oswobodził z uścisku małą Madzię. Cel został osiągnięty. Dziesięć sekund później, napastnicy i zakładnik byli już w samochodzie pędzącym w nieznanym Janowi kierunku. Zresztą, siedząc z tyłu furgonetki i tak nie widział gdzie się udają.

 

 

Stary Andrzej nie zaniepokoił się, choć tyle lat mieszkając samotnie na skraju wsi o wdzięcznej nazwie Węgierka, niejeden raz był narażony na chuligańskie wybryki miejscowej młodzieży. We wsi nazywali go X-manem, z powodu charakterystycznych koślawych kolan, które z wiekiem coraz bardziej utrudniały mu samodzielną egzystencję; ale pozostał głuchy na prośby dzieci, aby wprowadzić się do któregoś z nich. „Tutaj się urodziłem i tutaj umrę, nie dla mnie miejskie smrody” – tą prostą filozofią stanowczo ucinał dyskusje. Na szczęście, mieszkając sam w starej chałupie, gdzie nie dotarły nawet takie wygody jak toaleta wewnątrz domu, miał wysłużony i wierny alarm, w postaci dwóch wilczurów. „Nimi się zaopiekujcie gdy mnie powołają tam” – wskazywał palcem w niebo – „to moi najwierniejsi przyjaciele”. Przez tyle wspólnych lat nauczył się rozróżniać sygnały, które psy do niego kierowały – teraz również wiedział, że krótkie warknięcia oznaczają tyle, co: uwaga, obcy!

 

Powoli pokuśtykał do okna, gasząc światło po drodze, końcem laski stukając w wyłącznik. Spokojnie zerknął przez okno, które sądząc po czystości, myte było jeszcze zapewne w PRL-u i począł bacznie lustrować obejście. Nie dostrzegł żadnego światła, ale próbował wychwycić miejsce, ku któremu skierowane były psy – wydawało się, że ujrzał zarys jakiejś postaci, poczłapał więc do włącznika światła na zewnątrz, po czym ponownie wrócił do okna.

 

- O Matko Boska!!! – krzyknął, po czym najszybciej jak mógł, wypadł z domu. Przed nim stał jakiś młody mężczyzna – może stał to nieadekwatne słowo; dygotał cały z zimna, zakrywając swe przyrodzenie, a skóra w kolorze fioletowego marmuru, nie była okryta w żadnym miejscu.

 

 

Jan, leżąc w jednoosobowej sali, stał się pępkiem świata, a przynajmniej pępkiem oddziału – od rana tłumy dziennikarzy oblegały szpital, aby zdobyć choć parę informacji o najnowszym medialnym bohaterze (lub choćby bezpośrednią relację z wydarzeń wczorajszego dnia). Każdy chciał zrobić to jako pierwszy (i najlepiej jako jedyny, ale to było już w zasadzie niemożliwe). Odkąd Jan trafił w nocy do szpitala, jedynymi osobami, którym pozwolono zadać kilka pytań przemarzniętemu kasjerowi, była dwójka jarosławskich policjantów. Sprawa przedstawiała się krótko – po wsadzeniu Jana do tyłu furgonetki, wieziony przez całą wieczność (przynajmniej w jego mniemaniu) zdołał tylko ocenić, że dwóch - posługując się eufemizmem - „towarzyszących” mu mężczyzn, to raczej milczące typy, a do tego ani razu nie pozbyli się zakrywających ich twarzy kominiarek. Jan łudził się, że to dobry znak – gdyby odkryli przed nim swoje fizjonomie, pewnie nigdy nie ujrzałby już innych. A tak w końcu furgonetka zatrzymała się, napastnicy opuścili pojazd; zanim zatrzasnęli drzwi, jeden z nich powiedział:

 

– Ty tu siedzisz i nie robisz hałasu, a my za chwilę wrócimy. Zaczniesz być niegrzeczny, wrócimy natychmiast i będziemy bardziej niegrzeczni od Ciebie. Zrozumiano?

 

Jan nie był w nastroju do dyskusji, wobec tak oczywistych wytycznych. Nie potrafił podać ile czasu minęło, zanim ponownie otworzyły się drzwi, było w każdym razie całkiem ciemno. Został wywleczony na zewnątrz. Jak się okazało, znajdowali się w lesie (niestety, panie komisarzu, nie potrafię dokładnie podać szczegółów – ciemność i drzewa wszędzie wyglądają podobnie, zwłaszcza dla kogoś, kto zastanawia się czy nie zawiśnie zaraz na jednym z nich, detale przyrody jakoś wtedy umykają).

 

- Kiedy już tak stałem przed całą trójką, łącznie z kierowcą, jeden z nich, chyba szef, powiedział:

 

- A teraz się rozbieraj!

 

Popatrzyłem na niego ze strachem, zmieszanym z niedowierzaniem.

 

– Szybciej, rozbieraj się.

 

Hmm, on na pewno nie żartował, więc pomimo, że już w czasie podróży w furgonetce zmarzłem mocno, zdjąłem posłusznie marynarkę, potem buty, koszulę i spodnie, a następnie, ponaglany, pozbyłem się również skarpetek i bielizny. Przygotowany byłem na najgorsze; ku mojemu zdziwieniu, napastnicy (ciągle zamaskowani) zebrali całe moje odzienie, zabrali się z nim do samochodu i odjechali. Ja tymczasem zrobiłem to co nakazywał mi instynkt – udałem się pędem w stronę majaczącego w oddali światła. Biorąc jednak pod uwagę, że moje własne podeszwy nie były tak grube i wytrzymałe jak odebranych mi przed chwilą butów, droga zajęła mi sporo czasu, a moje nogi poranione zostały, niczym nogi fakira amatora, przebiegającego przez drut kolczasty. Do tego mięśnie, nieprzyzwyczajone do zimna, odmawiały mi precyzyjnych ruchów – zdawałem sobie sprawę, że jeśli się poddam, to zamarznę do rana. Brnąłem więc do światła, choć zmęczenie, zimno i ból nakazywały zatrzymać się, moja wola przetrwania pchała mnie do przodu. Dotarłem na skraj lasu, a potem znalazłem się na podwórzu jakiegoś domostwa – drogę zagrodziły mi psy, aczkolwiek szczekające głośno, nie atakowały mnie. Nie miałem już siły by krzyczeć, a tym bardziej walczyć z nimi – zaalarmowały one jednak właściciela, który zaprowadził mnie do środka, rozgrzał dobrym słowem i gorącą herbatą, podarował mi parę części garderoby, opatulił kocem i udał się do sąsiadów powiadomić pogotowie. Tym oto sposobem znalazłem się tutaj.

 

Policjanci zadali Janowi jeszcze kilka pytań, zanim nie zostali wyproszeni przez lekarza dyżurnego; zapowiedzieli jednak powrót rano, aby ponownie przeprowadzić śledztwo. Niestety z uzyskanych informacji, a raczej ich braku, nie udało się im do rana wpaść na trop przestępców.

 

 

Przez kilka kolejnych dni Jan czuł się jak gwiazda filmowa – od kiedy udzielił pierwszego wywiadu, jeszcze na szpitalnym łóżku, znalazł się w każdym programie informacyjnym, pojawił się w kilku mniej lub bardziej liczących się gazetach; początkowo nieśmiało opowiadał o swoich przejściach, ale w miarę jak gloryfikowano jego osobę w mediach, sam zaczął wierzyć, że jest kimś ważnym i stopniowo jego wypowiedzi nabierały pewności, lekkości i polotu. Również internet nie pozostał głuchy – pojawiły się liczne memy, filmiki na youtubie, a nawet reklamy koszulek czy kubków z jego podobizną. „Był Jan Bohatyrowicz – teraz jest Jan Bohaterowicz” głosił podpis pod jednym z memów.

 

Czwartego dnia, kiedy jego popularność była jeszcze na fali wznoszącej, otrzymał równocześnie zaproszenia od Tomasza Wilka i Kuby Powiatowego, do występu na żywo w ich programach. Dziwnym zbiegiem okoliczności, temat przewodni w jednym z nich miał brzmieć: Czy stać nas dziś, aby zostać bohaterem?

 

Jan wrócił do domu pełen wiary w siebie, w końcu dokonał czegoś o czym marzył od dzieciństwa, a na dodatek ludzie nagle zaczęli liczyć się z jego zdaniem – chwila celebryckiej chwały. Trzeba ją wykorzystać.

 

Najmilej wspominał pierwszy dzień, kiedy leżąc jeszcze obolały na szpitalnym łóżku, spotkał się z dziewczynką, którą uratował, oraz jej rodzicami. Niewiele brakowało, a kobieta zaczęłaby całować go po rękach, nawet ojciec dyskretnie pociągał nosem udając, że ma katar. Dziecko zaś, z właściwym dla swego wieku zażenowaniem, wyrecytowało podziękowanie i wyciągnęło własnoręcznie zrobioną laurkę, na której kolorowymi kredkami przedstawiło postać małej dziewczynki (przynajmniej tak sugerowały długie brązowe włosy i sukienka) oraz trzymającego ją mężczyzny, z wielkim logo supermana na piersi. „Dla mojego Bohatera” – głosił niezdarnie zrobiony napis z wielkim „Dziękuję” pod spodem. Jan zachował sobie ten podarunek; było w tym coś rozczulającego, a zarazem czystego i szczerego. Takiego uczucia radości nie dały ani liczne występy przed kamerami, ani pochwalne komentarze dziennikarzy i tak zwanych osobistości medialnych.

 

Czy on naprawdę był taki wielki? Czy to potrzeba chwili i nowy temat. odciążający na chwilę uwagę od politycznych gierek, ukształtował jego wielkość? Jan wiedział swoje – jest jednak wyjątkowy, to nie był przypadek.

 

 

Ta eksplozja sławy trwała pięć dni – piątego dnia natarczywy dzwonek do drzwi wyrwał Jana ze snu. „Dziennikarze o tej porze?” – pomyślał, jeszcze częściowo przez sen. Kiedy otworzył drzwi, ujrzał dwóch umundurowanych policjantów, z postury przypominających nieco Flipa i Flapa.

 

- Czy pan Jan Dereń? – zapytał oficjalnie i sucho Flip.

 

- Tak, to ja – odparł, zdziwiony nieco, że ktoś jeszcze go nie rozpoznaje, ale cóż, takie są pewnie procedury – słucham panów.

 

- Otóż, chcielibyśmy poinformować pana, iż tej nocy udało nam się schwytać jednego z napastników, który dwudziestego trzeciego października bieżącego roku, brał udział w czynie przestępczym z użyciem broni palnej, a następnie porwania obywatela Jana Derenia, czyli pana we własnej osobie.

 

- Rozumiem, mam rozpoznać napastnika, ale to będzie trudne, od razu mówię…

 

- Nie rozumie mnie pan, pan nie jest świadkiem w tej sprawie.

 

- Nie jestem świadkiem?... Zaraz, zaraz, to o co chodzi?

 

- Po wstępnym przesłuchaniu udało się nam zidentyfikować szefa gangu…

 

- Brawo, dobra robota - przerwał ponownie Jan

 

- Jest pan aresztowany pod zarzutem dowodzenia zorganizowaną grupą przestępczą oraz udziału w napadzie na bank z użyciem broni palnej.

 

 

W sądzie tłoczno było, jak podczas średniowiecznego jarmarku z wieszaniem złoczyńców ku uciesze tłumu. Jeśli dwa miesiące temu Jan był w centrum zainteresowania mediów, to była zaledwie uwertura do popularności jaką osiągał obecnie, spychając nawet tak ważne wydarzenia, jak nadanie przez znaną piosenkarkę (czy też aktorkę, trudno stwierdzić oba fakty) swemu synowi imienia Indiana, kolejne sekstaśmy, które same wypłynęły (o dziwo w momencie znacznego spadku zainteresowania pop gwiazdką, z dwoma prawie identycznymi hitami na koncie), czy nawet kolejnego lekarza biorącego w łapę (całe pięćdziesiąt złoty i grzybki).

 

Atmosfera na sali gęstniała z każdą chwilą, a wolnych miejsc od dawna nie było; była za to zgoda na obecność mediów – skrupulatnie wykorzystana do maksimum. Kiedy Wysoki Sąd otworzył proces, oczy wszystkich skierowały się na siedzącego z pochyloną głową Jana. W ciągu jednego dnia z piedestału, na który wyniosła go prasa, ta sama prasa zepchnęła go tak głęboko, że nawet abysal przy tym miejscu wydawał się jasny. Gwiazdy takie jak Wilk czy Powiatowy mogły odetchnąć z ulgą, że aresztowanie nastąpiło przed wystąpieniem Jana w ich programach, a jednocześnie żałowały, że teraz nie będą mogły gościć oszusta dziesięciolecia, jak już okrzyknięto błyskotliwego kasjera-gangstera. Podszyć się pod bohatera, aby w białych rękawiczkach obrabować bank i jeszcze skierować podejrzenia w innym kierunku – majstersztyk. Dawno nie było takiego zainteresowania procesem w mediach; po raz pierwszy uzyskano także zgodę na transmisję na żywo w internecie. Co by nie powiedzieć, Jan naprawdę błyszczał, ale nikt z sali nie mógł się dobrze przyjrzeć jego twarzy, ani tym bardziej zobaczyć wyrazu jego oczu; odkąd wprowadzono go na rozprawę, ani razu nie podniósł głowy.

 

Sprawa toczyła się szybko, pierwszy oskarżony odpowiadał chętnie, jakby deklamował wyuczoną formułkę. Twarz jego wyrażała poziom inteligencji średnio rozwiniętej fretki, jednak złość tłumu nie była skierowana na niego – szybko zdano sobie sprawę, że to tylko narzędzie potrzebne do osiągnięcia celu, które miało usunąć się w cień, gdy przyjdzie odebrać zasłużoną nagrodę bohatera roku (i parę worków pełnych gotówki).

 

- Czy przyznaje się pan, do popełnienia wszystkich zarzucanych panu czynów? – zakończył prokurator pytaniem prawie retorycznym.

 

- Tak Wysoki Sądzie, przyznaję się. – odparł jakby przyznawał się do ściągania na klasówce.

 

Najciekawsze jednak dopiero nastąpiło – prowadzący proces, pytaniem po pytaniu zdobywał wszystkie potrzebne informacje; od tego jak został zwerbowany przez obecnego tu Jana D. do wykonania zadania

 

- W jakich okolicznościach oskarżony poznał Jana D?

 

- Zaczepił mnie kiedyś po wyjściu z baru, ja już siedziałem parę razy, więc pewnie ktoś mu dał cynk na mój temat i dlatego zaproponował mi deal. Wcześniej nie miałem z nim do czynienia, potem zresztą też nie.

 

- A skąd pan miał broń?

 

- Zgodnie z umową, spotkaliśmy się w nocy dwa dni przed napadem, przy wejściu do ogródków działkowych, tam o tej porze roku nikt się nie kręci. Wtedy poznałem pozostałych, jeden miał ksywę Brodacz a drugi Bonzo. Na mnie mówili Czak – sam sobie tak wymyśliłem, heh. W tym miejscu „Czak”, począł opisywać pozostałych. „Niestety” – mówił – „po napadzie dostaliśmy swoje dole, wrzuciliśmy karty SIM z komórek do rzeki i to był ostatni raz kiedy ich widziałem. Oskarżonego tutaj siedzącego – wskazał kiwnięciem na Jana - ostatni raz widziałem jak rozebrał się do golasa, kazał nam zabrać swoje rzeczy i zjeżdżać. Część łupu, tak jak było umówione wcześniej, podrzuciliśmy do skrzyni na jednym z ogródków działkowych razem z gnatami.”

 

Sprawa wydawała się oczywista, adwokat Czaka niewiele miał do zdziałania, ograniczył się więc do uśmiechania do odpowiedniej kamery i poprawiania swoich włosów, żeby żaden z nich nawet na milimetr nie zmienił pozycji, którą skrupulatnie im nadał, tuż przed wkroczeniem na salę rozpraw.

 

Co prawda nie znaleziono ani pieniędzy, ani broni, ani tym bardziej pozostałych członków bandy, ale to jakoś wszystkim uciekało; najważniejsze, że mózg operacji siedział w kajdankach.

 

Kiedy do składania zeznań wezwano Jana, na sali czuć było wyraźne napięcie, szyderstwo mieszało się z podziwem, zainteresowanie było olbrzymie. Jan usiadł, nie podniósł wzroku na salę, zdawał się być tam tylko ciałem, złamany, czekający na zakończenie tej farsy.

 

Na pytania odpowiadał niezmiennie: „Jestem niewinny, nie znam tych osób, nie miałem z tym nic wspólnego, nie ukradłem żadnych pieniędzy.” Ludzie byli zawiedzeni, spodziewali się raczej pikantnych szczegółów a dostali papkę bzdetów.

 

Gdy padło ostatnie pytanie, Jan podniósł głowę i zobaczył matkę małej Madzi, ta splunęła na podłogę i udawała, że rozgniata butem takie parszywe gówienko jak on.

 

- Jestem niewinny Wysoki Sądzie – odparł.

 

- Nie mam więcej pytań.

 

 

Za przywództwo grupy przestępczej i zorganizowanie napadu z bronią, dostał łącznie wyrok dwunastu lat pozbawienia wolności – wszyscy byli usatysfakcjonowani, w końcu należało mu się, chciał przecież swoimi gierkami przechytrzyć nas, społeczeństwo, i pewnie śmiał się w kułak, gdy udzielał wywiadów jako bohater dziesięciolecia. Dobre sobie, gnój jeden – myślała większość. Po paru dniach nikt już nie pamiętał o Janie, bohaterze-gangsterze. Znanemu piłkarzowi miały się urodzić pięcioraczki – to dopiero wydarzenie. No, ba!

 

 

* * *

 

 

Mężczyzna w czarnym płaszczu zrobił gwałtowny ruch, odwracając się, wyciągnął z kieszeni płaszcza butelkę wódki, która rozbiła się z brzękiem na skroni napastnika. Tamten nie zdążył zareagować, zanim znalazł się kałuży krwi, zdzielony na wszelki wypadek jeszcze parę razy przez Jana. Nie musiał ponaglać dziewczyny do opuszczenia tego miejsca, gdyż ta czując tylko, jak uścisk zelżał, oddaliła się w tempie godnym olimpijskiego sprintera. Jan sprawdził tętno i oddech leżącego, po czym również oddalił się. Pogotowie powiadomił, korzystając z telefonu pierwszego napotkanego mężczyzny. Gdy po pięciu minutach zobaczył światła karetki, rozpłynął się. W tym czasie spora grupka zdołała już zebrać się wokół „poszkodowanego”. Tak oto Jan spełnił swoje marzenia – naprawdę zachował się jak bohater. Kiedyś ta chęć, umieściła go na siedem lat w więzieniu (za dobre sprawowanie i dobrego adwokata wyszedł wcześniej), teraz, gdy bezinteresownie ratował czyjąś cnotę a może i życie, jedyne o czym myślał, to czego się dziś wieczorem napije, przecież cała wódka stracona…

 

 

 

 

...Samochód zatrzymał się na niewielkiej polance. Z furgonetki wyskoczyło dwóch mężczyzn, trzeci wysiadł z kabiny. Jeden z nich, zanim zamknął drzwi, rzucił:

 

-Ty tu siedzisz i nie robisz hałasu, a my za chwilę wrócimy. Zaczniesz być niegrzeczny, wrócimy natychmiast i będziemy jeszcze bardziej niegrzeczni od Ciebie. Zrozumiano?

 

Po czym zatrzasnął drzwi i dokładnie zabezpieczył przed możliwością otwarcia ich od środka.

 

- Szefie, co z nim robimy?

 

Kierowca, zwany szefem, wysoki mężczyzna o krótko ostrzyżonym włosach i klatce piersiowej wielkości Arizony, zaczął głosem nie znoszącym sprzeciwu:

 

- Słuchajcie, przemyślałem sobie wszystko po drodze; możemy to jeszcze odwrócić na swoją korzyść, nie musimy nikogo zabijać. Puścimy gościa wolno.

 

- Jak to wolno?...

 

- Widzicie, tam w dole, to światło? To chata starego Jędrzeja, jakiś kilometr stąd. Damy mu szanse tam dotrzeć, ale żeby nie było za szybko, to mu to trochę utrudnimy he, he, powiedzmy, że będzie pędził bez termoizolacji, żeby się czasami nie spocił. Zmarznie trochę i tyle, nic mu nie będzie, a my oddalimy się wystarczająco daleko. Najważniejsze jest to, że to on wpadł na ten plan i to on za to odpowiada, łapiecie?

 

- Jak to on?... – synapsy pracowały na zwiększonych obrotach, w łepetynach pozostałej dwójki.

 

- No to posłuchajcie uważnie i wbijcie sobie do waszych zakutych łbów, jak to naprawdę było…

 

Po piętnastu minutach została jeszcze jedna kwestia:

 

- Naprawdę myślisz, że ktoś w to uwierzy w takie gówno?

 

- Chłopie, teraz są takie czasy, że jeśli gówno zawiniesz w papierek i zaczniesz sprzedawać jako batonik, a w telewizji jakiś matoł będzie to chwalił, to uwierz mi - znajdzie się wiele baranów, którzy jeszcze nie dość, że nie zaprzeczą, to jeszcze powiedzą, że to smaczne. Myślicie, że co jutro o nim napiszą? Bohater bla, bla, bla… Ale pomyślcie, co będzie, jeśli się okaże, że to on to wszystko wymyślił? Będzie winny zanim go jeszcze osądzą, a na takie płotki jak my, nikt nie zwróci uwagi. Pamiętajcie tylko, trzymamy się planu, napatoczyliśmy się, nie znaliśmy się, i podajemy inne rysopisy, gdyby ktoś wpadł. Jasne?

 

A teraz jedziemy, nie chcę przegapić meczu...

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Krytyk 21.04.2017
    Błędów się nie dooczyłem, akcja ciekawa... 5
  • Marian 22.04.2017
    Bardzo fajnie skonstruowany tekst. Ciekawa fabuła.
    Jest pewna niespójność czasu. Cały czas piszesz w czasie przeszłym (i to jest OK), a nagle wstawiasz kawałek w czasie teraźniejszym. To jest od "Hmm, on na pewno nie żartował, więc pomimo, że już w czasie podróży w furgonetce zmarzłem mocno, zdjąłem posłusznie marynarkę, ..." do "Tym oto sposobem znalazłem się tutaj." Chyba, że jest to wypowiedź Jana, ale wtedy trzeba to wyraźnie zaznaczyć.
  • fanthomas 22.04.2017
    Trochę za długie jak na jeden raz, ale całkiem dobrze napisane. 5
  • refluks 16.11.2017
    Dobry materiał na świetny scenariusz.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania