Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Brasiński

Brasinski lubił desery chociaż rzadko było go na nie stać. Tym razem jednak mógł sobie pozwolić na małe co nieco, bo właśnie odebrał niewielką wygraną za trójkę w totka. Za jedną dziesiątą kupił dwa bilety autobusowe, a resztę miał zamiar przeznaczyć na deser dnia w cukierni Mitaszek i spółka. Cukiernia ta mieściła się dwa kilometry od jego domu, w prestiżowej galerii handlowej Bursztynowe Tarasy i słynęła z najlepszych i najdroższych ciast, lodów i deserów w mieście.

Musiał się spieszyć, bo chciał tam trafić w porze przedpołudniowej, kiedy, jak myślał, nie będzie jeszcze tłumów. Nie znosił zgiełku i trudno mu było odnaleźć się w gąszczu obcych ludzi. Jednak pragnienie doznania cukierniczej rozkoszy było silniejsze od lekkiej odmiany agorafobii, zdiagnozowanej u niego parę lat temu przy okazji niegroźnego załamania nerwowego.

Ubrał najlepszą parę kraciastych skarpetek, gdzie tylko jedna miała zaczątek dziury na dużym palcu. Na stopy nasunął też najlepsze buty z brązowej sztucznej skóry, jeszcze nie popękanej z uwagi na okazyjne użytkowanie. Szare, niemodne spodnie w kant, z nogawkami kończącymi się na wysokości kostki zacisnął na obłym brzuchu czarnym parcianym paskiem szerokości dwóch kciuków. Wcześniej jednak włożył w nie ciemnoniebieską rozpinaną koszulę made in china, a następnie nasunął przyciasną brązową bawełnianą marynarkę z czasów, gdy był kawalerem. Gdyby miał na sobie nowoczesny, dobrze skrojony garnitur i eleganckie buty, wyglądałby co najmniej jak były marynarz wypoczywający na przyzwoitej emeryturze. Jako, że w porze letniej całymi dniami pracował w swoim ulubionym ogródku działkowym, był mocno opalony i wyglądał krzepko. Był niewysoki, miał szeroki tors i grube, mięsiste ręce – pozostałości po podnoszeniu ciężarów w latach młodości.

W słoneczny, ciepły dzień, kwadrans przed jedenastą stał przed obrotowymi drzwiami do galerii, niczym zanęcony zapachem słodkolubny owad przed ogromnym kawałkiem tortu. Przetarł spocone czoło flanelową chustką i z lekkim kołataniem serca ruszył przed siebie.

Gdy dotarł na piętro, był już poważnie zmęczony. Pechowo tego dnia zasilanie ruchomych schodów i wind uległo awarii. Bywał tu bardzo rzadko, do tej pory może dwa lub trzy razy, dlatego chwilę zajęło mu wybranie odpowiedniej drogi prowadzącej do celu. W końcu w oddali zobaczył charakterystyczne brązowe umeblowanie. Stoliki wychodzące na główny hall wołały, aby wejść do środka.

Kalkulacja, że o tej porze nie będzie tłumów, okazała się słuszna. Naliczył cztery osoby przy stolikach: dwie nastolatki – „siksy śmiejące się ciągle nie wiadomo z czego”, faceta około czterdziestki – „siedzi jak pedzio i pewnie czeka na drugiego pedzia” i elegancką, puszystą trzydziestolatkę w jasnym żakiecie – „dorodne cycki, duże pupsko”.

Zamówił i usiadł. Marynarkę przewiesił przez oparcie krzesła. W tle grała muzyka o brzmieniu jak z dziecinnego radyjka. Za ladą młoda dziewczyna komponowała dla niego wiśniowy puchar z przysmakiem z wysp wielkanocnych: kawałki kiwi zatopione w bitej śmietanie, na wierzchu migdały polane gorzką czekoladą. Trzynaście pięćdziesiąt.

Jadł z apetytem. Co chwila pochylał się nad pucharkiem i prostował, sztuczne światło lamp odbijał raz łyżeczką, raz łysiną. W końcu odsłonił dno pucharku. Skończył. Było pyszne. Teraz kawa.

Zamówił cappuccino, założył okulary w oprawkach koloru złotego i sięgnął po jedno z czasopism wepchniętych w wiszący na ścianie prostokątny koszyk w stylu retro. Przyjemny chłód klimatyzacji owiewał jego krótki, opalony kark, a on przeglądał celebrytów, ich samochody i tragedie w związkach.

Po wnętrzu zaczął się rozchodzić zapach świeżo parzonej kawy. Do stolików dosiadało się coraz więcej osób i do Brasińskiego powoli docierało, że już nie chce tu być. Jednak gdy usłyszał trzask filiżanki o granitową podłogę zaplecza zrozumiał, że mimo woli będzie musiał zostać trochę dłużej. Po chwili ekspres z jego capucciono zaczął syczeć na nowo, a zza stylowej lodówki z kolorowymi lodami widać było tylko plecy kelnerki sprzątającej rozbitą porcelanę.

Brasiński starał się nie myśleć o coraz większym tłoku wokół siebie. Przez lata wypracował sobie mechanizmy, które pozwalały mu przetrwać w podobnych okolicznościach. Nie mógł powstrzymać nagłego poczucia gorąca i wzmagającego się pocenia, ponieważ chorobliwy strach przed większymi skupiskami ludzi był w nim zbyt głęboko zakorzeniony. Potrafił jednak tak pokierować myślami, by możliwie najbardziej zmniejszyć swoje cierpienia. Nigdy nie przychodziło mu to łatwo, zawsze mocował się z sobą ponad siły, by chociaż trochę poczuć się naturalnie.

Przybrał więc pozę bardzo zaczytanego, próbując mocniej zagłębić się w miałką treść pstrokatego brukowca. Nagle zaczęła go interesować sprawa botoxu w ustach jednej z rodzimych gwiazd, która domagała się ogromnego odszkodowania od najlepszego warszawskiego chirurga plastycznego. „Faktycznie” – powiedział do siebie w myślach, gdy zobaczył na drugiej stronie jej zdjęcie. Następnie jego uwagę zwrócił przypadek sponiewieranego przez warszawkę jurora z talent show, którego stolica wpędziła w nałóg narkotykowy oraz problem uczestnika tegoż programu, który wpadł w alkoholizm, ponieważ tamten nie przepuścił go do następnego etapu. Im głębiej Brasiński brnął w te oderwane od jego codzienności historie, wzbudziły się w nim złe myśli, by wszystkich z pierwszych stron gazet poddać co najmniej publicznej chłoście, a najlepiej jakby przez Europę przetoczyła się trzecia wojna światowa, która najpewniej spowodowałaby odrodzenie się upadłych obyczajów. Niepostrzeżenie, na moment skutecznie odwrócił uwagę od swojej przypadłości.

W pewnym momencie rozmyślania te przerwało krótkie ukłucie w okolicy podbrzusza. Brasiński aż podskoczył i zmarszczył czoło z bólu, po czym nerwowo rozglądnął się dookoła, czy nikt nie zauważył jego dziwnego zachowania. Szczęśliwie, nie było przykrych spojrzeń, ani jednej osoby, która by się w niego wpatrywała. Kontynuował czytanie, lecz chwilę później ukłucie powtórzyło się i poczuł omdlewający skurcz wnętrzności. Jego wzrok zastygł na którejś linijce kolejnego newsa. Nagle zapomniał o czym było ostatnie zdanie i czekał tylko, aż ból ustąpi. „Jansa cholera, mam nadzieję, że to tylko zatrucie” – pomyślał panicznie. Gdy skurcz zniknął, Brasiński zaczął rozglądać się za kelnerką, by jak najszybciej uregulować rachunek - „bez czekania na te przeklętą kawę”.

Gdy kelnerka pchnęła bujane drzwiczki lady, niosąc napar w białej filiżance, Brasińskiego już nie było. Na stoliku zastała pieniądze odliczone co do grosza bez napiwku i wymiętą gazetę na wygniecionym siedzisku fotela.

Lekko zgięty przez pulsujące skurcze jelit, zmierzał w kierunku toalet i w końcu dotarł do pierwszych drzwi, za którymi był długi, jasny korytarz. Szybko znalazł kolejne wejście do „męskiego”, minął przedsionek z umywalkami i pisuarami i wszedł do pomieszczenia z rzędem kabin. Wszystkie były puste, o czym świadczyły białe wskaźniki na zamknięciach. Nie mogło być lepiej – świadomość, że w tak osobistej chwili ktoś jest obok, bardzo by Brasińskiemu przeszkadzała. Wszedł do najdalszej kabiny na końcu pomieszczenia i zamknął się od środka. Wskaźnik zmienił barwę na czerwony. Z głośników rozmieszczonych pod sufitem grała spokojnie ta sama muzyka, co przed chwilą w cukierni. Poczuł ulgę.

W miarę, jak ból ustępował, Brasiński wyzbywał się strachu o swoje życie. Jeszcze kilka minut temu bał się, że w końcu nastała chwila, gdy skutki wydarzeń sprzed lat dadzą o sobie znać. Pamiętał rozmowę z lekarzem, wskazówki, by od tamtej pory na siebie uważał i przestrogę, że jeśli nie będzie się pilnował, może marnie skończyć.

Dwadzieścia kilka lat wcześniej, gdzieś w Polsce, trzydziestoletni Brasiński przyczaił się za węgłem jakiegoś obskurnego budynku. Był ubrany na czarno, w pełnym rynsztunku, w dłoniach trzymał krótki bojowy karabinek, miał kask i kamizelkę kuloodporną. U pasa wisiała kabura z czarnym, błyszczącym pistoletem. Wysportowany chłopak, wraz z innymi wysportowanymi chłopakami z grupy szturmowej wydziału do walki z terrorem urządzili zasadzkę na bandytów. Nie było czasu na planowanie, bo tamci zjawili się niespodziewanie w zapyziałym pubie na rubieżach miasta i nieopatrznie, w jakiś sposób zdradzili swoją obecność.

Brasiński i kumple improwizowali. Było pewne, że tamci mają broń automatyczną. Ale w ostatniej chwili dotarła też wiadomość, że mogą mieć granatniki. Oficjalny rozkaz brzmiał: „zneutralizować zagrożenie bronią, doprowadzić podejrzanych do aresztu”. Nieoficjalny rozkaz brzmiał: „zneutralizować to ścierwo”. Ścierwo, które od lat, jak toczeń toczyło pół kraju.

Czekali w skupieniu, aż para policjantów ubranych po cywilnemu, udających zakręconych zakochanych, wyjdzie z pubu i da znak, że nie ma osób postronnych. Gdyby były, trzeba by zmienić taktykę, ale nie było, co zapowiadało rąbankę.

Wszyscy, ostrożnie i po cichu, jakby z namaszczeniem, zbliżyli się do pubu i zajęli pozycje. Brasiński pamięta ostatnie chwile przed szturmem, a potem obraz się zamazuje. Na pewno jednego ubił, chyba strzałem w szyję, potem głuchy huk i sroga cisza. Obudził się w szpitalu, z dziurą wielkości pięści w podbrzuszu. Jak zwykle w takich sytuacjach usłyszał, że mało brakowało. Usłyszał też, że do końca życia nici z zabawy w policjantów i złodziei. A słodycze, jeśli lubi, może włożyć między bajki.

Gdy tak siedział ze swoimi wspomnieniami, nagle usłyszał, że do toalety ktoś wszedł. Miał nadzieję, że zostanie w części z pisuarami, ale narastające odgłosy kroków zapowiadały co innego i zdawało się, że pochodzą przynajmniej od dwóch osób. Wstrzymał oddech, sądząc naiwnie, że ukryje swoją obecność.

Dwie osoby weszły do środka, ale zatrzymały się przed kabinami. Brasiński ani drgnął.

-Nikogo nie ma ? - zagrzmiał głęboki, barytonowy głos mężczyzny. W wyobraźni Brasińskiemu zarysował się facet z nadwagą, sądząc po leniwym stylu wypowiedzi pewnie jakiś prezes w czarnym garniturze.

- Nie, wszystkie puste – drugi męski głos był piskliwy, mówił prędko na wpół szeptem i przywodził na myśl wystraszonego, chudego szczurka z wąsikiem. Brasiński pomyślał, że to dziwne, że tamten nie zauważył czerwonego znaczka na jego drzwiach, ale być może był mało spostrzegawczy albo patrzył pod złym kątem?

- No dobrze panie Pawełku, tutaj jest moja walizka, a pan mi da swoją – powiedział spokojnie „prezes”. - Kolejne trzy banieczki będą po klepnięciu ustawy.

Słychać było szelest przekazywania z rąk do rąk.

- Ustawa przejdzie w nocy, z piątku na sobotę – powiedział „szczurek”. -Dla niepoznaki pójdzie z tą dużą. Czy pasuje panu spotkać się tutaj w niedzielę o tej samej porze? - zapytał, przy czym czy to od ciężaru torby, czy z przejęcia, mówił coraz ciszej, jakby zdławionym głosem.

- Dobrze panie Pawełku. Niech będzie tutaj, ale następnym razem proszę wybierać jakieś inne miejsca. - Słychać było jak „prezes” wciąga i z niesmakiem wypuszcza z nozdrzy powietrze, na co drugi zareagował krótkim, uciętym śmiechem przypominającym szczeknięcie ratlerka.

- I niech pan pozdrowi ode mnie ministra – rzucił „prezes” i dało się słyszeć klapnięcie dłoni o dłoń. Obaj wyszli nic już nie mówiąc, pozostawiając po sobie echo zamykanych drzwi.

Brasiński jeszcze przez chwilę się nie ruszał. Zaczął się zbierać, gdy nabrał pewności, że z drugiego pomieszczenia łazienki nie dobiegają odgłosy obecności któregoś z tamtych dwóch. Nie był głupcem i miał świadomość, że stał się mimowolnym świadkiem wręczania łapówki za załatwienie politycznej sprawy. Kto wie, kim oni byli. Gdyby odkryli jego obecność, mógłby mieć duże kłopoty.

„Trzy banieczki, klepnięcie ustawy, pozdrowienia dla ministra” - te słowa jak mantra krążyły pod jego czaszką w drodze powrotnej autobusem do domu. „Kurwa mać, nic się nie zmieniło!” - krzyczał w myślach do siebie. Towarzyszyło mu uczucie zdziwienia i zażenowania, że w jego ojczyźnie kształty ustaw ustala się w publicznym kiblu. „Kurwa!”.

Wysiadł na przystanku niedaleko swojego wieżowca. Dzień był nadal piękny i słoneczny, ale na osiedlu panowała pustka: żadnych ludzi, bawiących się dzieci, nawet nędznego ujadania psa. Nic. Tylko kolorowe ściany świeżo ocieplonych budynków i rozgrzany do granic możliwości asfalt. Skierował się w stronę klatki schodowej i już miał wejść do środka, gdy nagle go olśniło. Niedoczekanie! – warknął przez zaciśnięte szczęki. W kieszeni miał jeszcze parę złotych, a w głowie szaloną myśl, którą od tej chwili zamierzał realizować. Nie zważając na wzmagający się upał i zalewający go pot, postanowił, że dzisiaj nie wróci do domu. Godzinę później siedział w autokarze, który wiózł go w dawne rodzinne strony, do wsi, w której dawno temu pozostawił jakże potrzebną mu teraz rzecz.

*

Lato 1979 roku. Nastoletni Jacek Brasiński spędza wakacje u wujostwa w jednej z pomorskich wsi zapomnianych przez świat. Poznaje tam swoją przyszłą żonę Joannę, która również jest na wakacjach u swoich dziadków i jak się okaże, mieszka w tym samym mieście co on, dwa osiedla dalej. Ich małżeństwo będzie piękne ale bezdzietne i krótkie. Piętnaście lat później Joanna umrze na raka, a dekadę później Brasiński dowie się, że podobne przypadki są z sukcesem leczone od dwudziestu lat za miedzą, w Niemczech. „Na takiego raka umiera się rzadko, tzn. nie tu w Polsce, tylko na zachodzie. Nie wiedział Pan o tym?”.Te słowa od tamtej pory będą go męczyć regularnie, spowodują, że będzie płakał po nocach i w końcu zapadnie na depresję.

Tymczasem jest najpiękniejsze w życiu lato ‘79. Jacek z Asią wchodzą na poddasze poniemieckiego chlewiku w obejściu jego ciotki. Asia tryska miłością, jest piękna i delikatna i niesie ze sobą wzorzysty kocyk. Ma mleczną cerę, piegi i rude włosy przycięte w boba lat 20-stych. W Jacku buzują chłopięce żądze. Delikatnie całuje jej nabrzmiałe piersi, a ona go instruuje i spycha między nogi. Tę chwilę będzie wspominał do końca życia.

Gdy jest już po wszystkim leżą na kocu i Asia muska go delikatnie po twarzy. Jacek jest w niebie.

W pewnym momencie słyszą nawoływanie ciotki. Jacek chce złapać się jednej z drewnianych krokwi, aby szybko wstać. Ale czuje, że na belce coś leży. Najpierw pomaga wstać Asi, a potem sięga raz jeszcze na krokiew. Po chwili ściąga z niej ciężkie zawiniątko. Ciotka nawołuje i klnie jak zwykle na krnąbrnego chłopaka, ale on już nie słucha, bo zajęty jest rozwijaniem znaleziska.

Po chwili trzyma w ręku poniemieckie Parabellum, a obok leżą cztery magazynki po osiem nabojów każdy.

Potem wielokrotnie będzie chodził z Asią do starej żwirowni dwa kilometry od wsi, by między ćwiczeniem strzelania pieścić jej delikatne piersi. Przy końcu wakacji znalezisko umieszczą w starej kance na mleko i zakopią pół metra pod ziemią, nieopodal żwirowni. Gdy pół roku później ciotka Jacka umrze, wuj sprzeda gospodarstwo, a Jacek nie będzie miał po co tam wracać. Kanka pozostanie w ziemi na długie lata.

*

Krótko po siedemnastej autokar wjechał w małą żużlową zatoczkę. Przystanek stał przy asfaltowej szosie, otoczony zewsząd żółtymi uprawami rzepaku. Od lat w tym samym miejscu, z tym samym falowanym daszkiem i wiecznie połamaną ławką. Do wsi należało pójść brukowaną ścieżyną, prawie już niewidoczną spod kęp spalonej słońcem trawy. Brasiński ruszył przed siebie.

 

c.d.n.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • fiskars 13.08.2018
    nieźle, nieźle, ale gdzie tu kryminał? Czekam na dalszy ciąg. Ogólnie 5 za styl

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania