Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Brzask Kotów (Prolog + Rozdział: 1)

Prolog

 

Sztych. Pchnąłem od dołu, mocno. Byłem smutny. Klinga puginału przeszła przez żuchwę, zatrzymując się na jelcu. Rdzawo-czerwona maź spłynęła na mą dłoń. Kropelki w stałym rytmie stukały o posadzkę. Kap. Kap. Byłem smutny. Poczekałem chwilę, aż bezwładne ciało osunie się na ziemię i zastygnie w bezruchu. W życiu nikogo bardziej nie kochałem niż ją. Kap. Kap. Byłem smutny.

Zawiał zimny, grudniowy wiatr.

Chwilę przed tym wydarzeniem, no nie wiem, kilka minut, może z pięć – zakołatałem do drzwi. Zatrzeszczało. Ujrzałem dobrze znaną mi twarz.

- Czego tu chcesz?! - warknęła kobieta, opatulona delikatnym światłem z wnętrza izby. W nozdrza zakuł mnie zapach potrawki. Prawdopodobnie wieprzowa. Było czuć świnią w powietrzu.

- Chciałem się tylko pożegnać – odpowiedziałem bez cienia uczuć. - Widzimy się po raz ostatni.

- Ty? Pożegnać? - zadrwiła. - Nie bądź śmieszny. Nie jesteś ani moim przyjacielem, ani znajomym, ani nikim innym kogo chciałabym znać. Jesteś zapijaczonym skurwielem, podłym kłamcą i prawdopodobnie szaleńcem opuszczonym przez Pana!

Stałem wpatrzony w nią jak w obraz. I oto majestat mojej grozy w swej pełnej krasie – skrzące się oczy, cienie pod oczami i nieład we włosach. I tylko słuchałem. Po prostu słuchałem. Lubię słuchać. Pod nosem tlił mi się niemal niewidoczny półuśmiech.

- Nie udało ci się ze mną, toć to uradziłeś spieprzyć mi życie, tak?! - ciągnęła wrzeszcząc. - Mam wyłącznie wiarę, że to wino, które rąbnąłeś stanie ci gwintem w gardle, gdyż to ostatnia rzecz jaka nas łączy! (W sumie to ja za to wino zapłaciłem i na wychodne wziąłem to, co moje). I powiadaj sobie co i komu chcesz. Inteligentni i tak wiedzą swoje!

 

Następnie poczułem smutek.

I zawiał zimny, grudniowy wiatr.

 

 

 

Przypowieść I:

Powicie Potępionych

 

I oto zstąpił Pan z Nieboskłonu - stary ślepiec w zniszczonej szacie. Zrzucił przenoszony kaptur.

Wten załkał po raz pierwszy: albowiem jego oczy, ongiś niewidome, właśnie zobaczyły.

Wten załkał po raz drugi: albowiem zobaczył owce swe, jedne ledwie zwiedzone, drugie już zbłądzone.

Wten załkał po raz trzeci: albowiem ujrzał Bestię o dziewięciu rogach, a nań dziewięciu błyszczących koronach.

A owce poiły się krwią bestii, boć krwawica dawała i siłę, i młodość, i zaspokojenie ciała, lecz uciszała duszę.

Natenczas pasterz zarżnął własne zagubione owce.

I lico na powrót zakrył kapturem.

 

Trzynastu ludzi niedraśniętych chachmętem, przygarnął i przytulił do łona swego. By następnie z mieczem w prawej ręce, a pochodnią w lewej, wspólnie nastąpić Bestię.

Wojaż trwał tysiąc dni i tysiąc nocy. Wówczas, Jibrahil, jeden z trzynastu apostołów, widząc niemoc swą i Pana swego, rzekł: „Nie czynię tego przeciw Tobie, a czynię to ku chwale Twej.” I spożył krew Bestii, a powieki jego zaszły mgłą. Wtedy Pan odrzekł: „Bramy Niebieskie sam przed sobą zawarłeś, albowiem sam siebie potępiłeś na wieczne trwanie.” Jibrahil jeno skinął głową i naszedł Bestię samotnie, raniąc ją straszliwie. Wtenczas dwunastu jego braci tudzież skosztowało zepsutej posoki. Trzynaście kling zabłyszczało - błyszczało, aż Bestia padła. I Pan rzekł: „Samiście na siebie tę zgubę ściągnęli, samiście się swych dusz wyzbyli.” I wten Bestia zawyła i zgasła w ciemnościach przestworzy.

Pan ozwał się na powrót: „Niechaj przyświeca światło nad waszymi udręczonymi duszami, albowiem zaświadczam, że nadejdzie czas Sądu Ostatecznego, wówczas i Wy zostaniecie osądzeni. Wten owa Bestia zostanie zgładzona, a grzechy wasze zostaną wam przebaczone. W ten czas jesteście potępieni, w imię chwały mej i łaski, którą na was zsyłam.”

 

Lecz nikt nie zna ni dnia, ni godziny…

 

Apokalipsa Ojca Chaosu

 

Bursztyn i labrador

Rozdział 1: Patrizia

 

Wilgoć. Wszędobylska wilgoć. Aż niedobrze się robi.

Rozejrzałem się po sali. W długich, drewnianych ławach siedzieli (w większości) młodzi adepci, chcący w przyszłości zostać rycerzami Zakonu Potępienia Pańskiego. Gdy patrzyłem na te nic nieświadome mordy, to z jednej strony chciało mi się śmiać, zaś z drugiej: niektórych z nich było mi żal. Niewielu przybyło tutaj z własnej, nieprzymuszonej woli, tylko po, aby oddać swoje życie oraz dusze Naszej Sprawie. Większa część tych ludzi to byli złodzieje, oszuści, szulerzy, co poniektórzy gwałciciele i mordercy. Zapewne zdawało im się, iżli wywdzięczą się na Wieczne Potępienie, by posmakować Woni Żaru Piekielnego oraz Smagania Płomiennych Języków, wżdy na Sądzie Ostatecznym wszystko zostanie im wybaczone. I tak głosi Pismo Ojca Chaosu: „Albowiem Ci, którzy [własnymi rękoma] oddają swą duszę, na wieczne pokutowanie, by nieść Słowo Pana, będą cierpieć wiekuiste katusze, by u kresu Świata, zrzucić męczeńskie jarzmo i stanąć przed Sądem Bożym, by tam doczekać się łaski Stwórcy Wszechrzeczy – Wszystkowidzącego Oka.” Gdyby tylko byli świadomi, tego co ich naprawdę czeka, to żaden, ale to żaden z nich, nie siedziałby tutaj z własnej, nieprzymusowej woli. Jedynie ludzie szaleni pragną iść drogą pokuty i Potępienia. Zapewne nielicha ilość wręcz nie zradzi sobie z wymogami naszej Alma Mater. Pozostałość się znudzi, zaćpa, zabije albo zostanie zabita. A na samym końcu czeka ich Ostatni I Najważniejszy Egzamin - i też nie wszyscy go przeżyją. Świeć Panie nad ich duszami, boć sami sobie zgotowali swój los. Jam jeno młotem, oni zaś kowalem i kuć mą eksperiencją, będą ścieżki swe.

- ”W Sądny Dzień zstąpią Legiony Anielskie wprost w Padoły Piekielne, aby je przeczesać, odszukując skazanych na Potępienie, ażeby koniec końców doświadczyli łaski Pana.” - zwróciłem się patetycznie, przerywając ciszę w sali.

- Jest to cytat z „Księgi Wyzwolenia Pańskiego” - ciągnąłem, zauważając, że nikt nie ma zamiaru się odezwać. - A pochodzi ona z, jak wcześniej wspomniałem, z Pisma Ojca Chaosu, o czym doskonale powinniście wiedzieć.

Czułem na sobie ciężki wzrok kilkudziesięciu osób. Widzieli we mnie obłąkańca, ale takiego obłąkańca, na którego można patrzeć z podziwem. Biedne owieczki, jam pasterzem waszym i powiadam wam: jeśliś nie macie w sobie ni krzty szaleństwa, to nie macie tutaj czego szukać.

- Nazywam się Delir Artgelier i od teraz będę waszym preceptorem - przedstawiłem się i delikatnie skłoniłem. Nie za nisko. - Możecie się do mnie zwracać: „Mistrzu Artgelierze” - powiedziałem, z duży naciskiem na słowo: „możecie”. - Jeżeli ktoś nie zrozumiał co oznacza: „możecie”, to zaklinam na swą Potępioną Duszę, że szybko dozna łaski Pana.

Cisza. Zza okna słychać jedynie cichy szmer wiatru i szelest liści. Nikt nie odpowiedział. Tylko na mnie patrzyli tymi swoimi małymi oczkami. Nieznacznie się uśmiechnąłem. Wiedziałem co siedzi w ich pustych główkach. Stoi przed nimi kurdupel, mający pięć i jakieś ¾ stopy wzrostu, nie za szeroki w barkach, w nawet nie średnim wieku. I każe do siebie mówić: „mistrzu!”. Idzie skonać ze śmiechu. Dosłownie.

- Więc dobrze, nic nieznaczące śmiecie – zacząłem zuchwale, niech wiedzą z kim mają do czynienia. - Dołączyliście do wspaniałej, jak nie najwspanialszej Alma Mater wszystkich zakonów zajmujących się zwalczaniem wszelakich następstw Skażenia. Nie mój problem, co was do tego skłoniło. Wiedzcie jedynie, że od teraz wasze życie się zmieni diametralnie. Na gorsze. Tyle słowem wstępu. Ja się już wam przedstawiłem, teraz wasza kolej.

Ech, nie wierzyłem w to wszystko. Ja sam dopiero parę lat temu ukończyłem Alma Mater Zakonu Potępienia Pańskiego i wiem jaki jest to ciężki kawałek spleśniałego chleba. Zęby idzie skruszyć, połamać lub nawet stracić, a na koniec dostać sraczki. Ja także nie byłem święty przed wstąpieniem w szeregi Zakonu, ale dziewięćdziesiąt procent tych ludzi było warte tylko tyle, aby porzucić ich truchło w rynsztoku. Chociaż szczury i głodne kundle by się najadły.

Dowiedziałem się od nich tyle, że Biff zamordował żonę, bo ta chędożyła się z jego bratem. Czuł się winny. Oskar zgwałcił dwunastoletnią dziewczynę. Przy okazji, w trakcie zabawy, stracił oko. Wbiła mu leżącą niedaleko gałąź, wprost w gałkę oczną. Też czuł się winny. Jozef, zaś próbował okraść hierofanta naszego miasta. Wstąpienie do Alma Mater uratowało jego bez wartości życie. On natomiast nie czuł się winny. Od razu urzekł mnie jego zapał w oczach, ta nienawiść do klech, do ludzi wierzchem rewerendy pobożni, spodem zaś – zgnili i zepsuci. Może coś z niego będzie.

Reszta tutaj obecnych także opowiedziała swoje historie i już byłem (prawie) pewien, że wiem, który z nich coś z sobą reprezentuje, a który po prostu chciał uniknąć kary. Jak to powiadają: „Oddziel ziarno od plew”. A ja miałem zamiar jak najlepiej wykonać swoją robotę i zasiać ziarno wiary, w tych coś (choć nie dużo) wartych chłopach. Reszta idzie na zmarnowanie. Przynajmniej będę mógł wykorzystać ich w dobrym celu. Przebacz mi Panie, lecz to ku chwale Twojej.

Już miałem przedsłowie na końcu języka, gdy przerwało mi głośne walenie do drzwi. Powoli zamknąłem usta. Wszedł znany mi jegomość. Strażnik w szarym płaszczu i kaftanie z wyhaftowanym na piersi lazurowym herbem – zamkniętą powieką wpisaną w trójkąt. Kaptur miał zarzucony na lewe ramię. Na nim także widniał symbol Zakonu. Wykonał Znak Trójkąta w powietrzu i rzekł:

- Mistrzu Artgelier, ktoś do pana. Rzecze, iż jest twym bratem. Wpuścić go nań?

- Nie, nie, dziękuję ci Bern – skinąłem i odparłem - Sam po niego wyjdę.

- Służę uniżenie, panie.

Opuściłem salę bez słowa. Te malutkie, czarne oczęta za mną podążały. Obserwowały każdy mój krok. Ach, ta beztroska w nich się pałętająca, jakże ja im zazdrościłem. Ja już wiedziałem, a oni jeszcze nie. Tylko to jeszcze wprawiało mnie w dobry humor. A w tych złych czasach dobry humor był na wagę złota. A przynajmniej dzbanka dobrego wina. Lub gorzałki. Chociaż, w sumie, nawet kufelka piwa.

W korytarzu czekał człowiek, którego nazywałem bratem. Bratem rodzonym z jednej matki, bratem zrodzonym z jednej krwi. Był nieco ode mnie wyższy, o krótko przyciętych, jasnych włosach, ubrany w półzbroje z szkarłatno-srebrnym herbem miasta na pelerynie: świnię ze skrzydłami nietoperza. Doskonale wiedziałem, iż dołączył on do Straży Miejskiej. Czy to była dobra decyzja? Czy na te wybór popierałem? Tak naprawdę miałem to głęboko gdzieś. Jego życie, jego praca, jego wybór. Nie świechtaliśmy zbłoconych buciorów w swe żywoty. Kluczem było to, aby czuł się spełniony. Pomimo, że czasem miałem ochotę go zadźgać, to obiecałem sobie, że zawsze będę stał murem za nim. Nie ważne czy będzie postępował dobrze, czy też nie dobrze. Byleby kroczył uczciwie ścieżką Pana i nie wtrącał się w „Nasze” sprawy.

- Witaj bracie – usłyszałem jego głos. Niezmienny od zawsze. Wyciągnął do mnie rękę. Uścisnąłem dłoń.

- Witaj Kerdin. Jak Ci życie mija? Spokojnie?

- Tak, jest spokojnie. Na rewirze mały ruch, czasem co by tam pałą przełożę przez łeb - tedy cichoć i zgoda. - Poklepał po drewnianej pałce przypiętej do pasa.

- No dobrze. Widzę, że nadal bawisz się w Strażnika Miejskiego. A co z Błękitną Salamandrą?

- Pókim co cichosza. Mamy spokój duszy, aż do LaBealteinn. Do kilku nocy przed LaBealteinn, rozumiesz, prawda? – uściślił po chwili zawahania.

- Rozumiem. Więc co cię tutaj sprowadza, bracie?

- Sprawa takowoż prywatna, by nie rzec: przysło-rodzinna – wytłumaczył z wyszczerzoną gębą- Spotkałem pewną dziewkę. Panią - sprostował.

- A cóż to za pani, że tak spytam, mój bracie? - zapytałem zaciekawiony.

- A wiesz… - zamilkł na moment - wracałem ze służby, to wraz z kompanami-strażnikami wstąpiłem do gospody. Wiesz której? „Pod małą rybką”. Tam gdzie zazwyczaj strażnicy miejscy przesiadują. I taka mała dziewka się mi zsunęła na kolana, bękarcia mać. No to ja, bez zamysłu, ramieniem ją w pas żem objął i tak mi na kolanach zsiadła. I ani mi się myślało, bym ja ją puścił. A że ciałko ładne i cyc zacny, to mi w głowie zaswędziało: nic, tylko wychędożyć dziewkę. I tak jakoś poleciało, brat.

- Więc co, bracie? Przeleciałeś ją? - zapytałem, w sumie bez zainteresowania. Miałem przecież ważniejsze rzeczy na głowie niż to czy mój brat się spuścił czy też nie.

- I w tym problem. Jak ja żem, wyżłopał krztynę za dużo wińska, a i że druhy mieli Ae’kavirskie Ziele, tom się zawiesił niesporo i parę z ust puścił, iż mój brat jest Potępionym. Oczęta się jej rozochociły, a mnie chuć przyszła, a ta powiada, iż nie. Dupska da tylko wtedyż, jak ciebie pozna. Aj, aj, żem pokarany przeń własną tępotę.

- Prawda – przyznałem mu rację. - Poza tym, nie kopć tyle tego łajna, bo mózg sobie wypalisz do cna, jak knot we wyświechtanej świecy. Poza tym wszystkim, ludzie raczej wystrzegają się nas, a nie do nas lgną. To trochę dziwne.

- Wiem, brat, wiem, świadomym tegoż. - Spuścił głowę skruszony. - Aleś świadomyś, żeś ty mój brat. Z Wszechnicy! Sławnyś i obyty.

- Nie rób z siebie durnia. - Pokręciłem głową. - Może jakbyś mnie nie znał to, mógłbyś rzec, że jestem obyty po akademii. I to, że może co poniektórzy mnie znają, ale są to osoby zaufane. Wolałbym się nie afiszować tym kim jestem. Doskonale wiesz dlaczego. Zauważyłeś zapewne, że my zwyczajem nie obnosimy się herbownie, w oficjalnych strojach. Szczególnie przed jakimiś wieśniakami. Im mniej osób wie, tym lepiej… tym bezpieczniej. Dla wszystkich. Jak zmiarkowałeś zapewno, ludzie krzywo na nas patrzą, jak już mówiłem: boją się nas. - Nie chciało mi się już dłużej tej konwersacji prowadzić. - Do meritum, bracie. Do sedna, mam na myśli, proszę – dodałem po chwili.

- Eee… - Pogładził przedramiona, przyozdobione wypolerowanymi karwaszami. Po niewielkim przebłysku, w który dojrzałem w jego oczach; dodał: - Patrycja (a więc ma na imię Patrycja), chce cię poznać. Więc rzekłem jej, że dobra, dobra, postaram się, dopytam brata. No winc o to jestem. Napotkasz się z nią? - zapytał w głupim grymasie. Widać, że mu to nie pasowało.

Zaśmiałem się cicho. Wręcz nosowo.

- Bracie, ty mój najukochańszy. Dla ciebie, prawie wszystko. Ale za takie głupoty, to powinienem cię w łeb strzelić. - Pogroziłem mu palcem. Spojrzałem na niego z zaciśniętymi ustami. Lecz się uśmiechnąłem i w moment nadmieniłem:

- Rzecz mi tylko, gdzież mamy się spotkać, a tam się zjawię. Tylko powiedz mi proszę, czyż będziesz nam towarzyszył?

- Nie – odrzekł szybko. Powiało chłodem. - Ona chcę cię poznać na osobności. Nie mówię, iż mnie to to leży, jak powinno, brat.

- Dobrze więc, podaj miejsce i czas, bo jak żem sam widzisz, jestem teraz ociupinkę zajęty.

- Ta, jest! - odkrzyknął po żołniersku. - Ona mieszka na obrzeżach miasta, z tego co wiem, ale rzeczyła mnie, żeś spotka się z tobą o zachodzie słońca, w oberży „Pod ciekawskim wieprzem”. Wiesz, brat, gdzie…

- Tak, wiem, gdzie to jest – przerwałem. - Teraz niestety nie mam czasu, bywaj.

- Tak, rychtyk znikam. Bywaj, brat. - Odwrócił się i odszedł. Słychać było jedynie cichnący stukot butów.

Wróciłem do sali i dokończyłem skrócony wykład o Skażeńcach, Spaczeńcach, Splugawieńcach (zwanych potocznie Plugawcami) oraz Potępionych. Moi nowi uczniowie mieli niezbyt tęgie miny, jak im opowiedziałem kim są owe istoty, i jak należy z nimi postępować. Dwóch od razu opuściło salę. Jeden zarzygał posadzkę. Oczywiście kazałem mu to od razu posprzątać. Miał szczęście, że nie musiał tego jeść z podłogi.

Ech, nie na to się pisałem. Przybywając tutaj, a raczej będąc zaciągniętym, inaczej sobie wyobrażałem swoją przyszłość: straszne i tajemnicze księgi opowiadające o Malculianach, oręż dzierżony w dłoni ku chwale Pana, piękne i powabne młódki donoszące co chwila wino – o tym myślałem, by nie rzec – marzyłem, a co dostałem? Stertę papierów, inkaust, gęsie pióro do ich wypełniania i zgraję głąbów, których miałem nauczyć?… przystosować? … pokazać choć kierunek? Sam nie wiem. Zobaczymy co z tego wyniknie, ale jak już wspominałem – moje myśli względem tych ludzi raczej kierują się ku ciemniejszym barwom. I broń Boże, że ja im źle życzę! Po prostu wiem jakie jest życie. A jak nie wiem, to przynajmniej wiem jak tutaj wygląda egzystencja (w głównej mierze) z braćmi zakonnymi oraz naszymi preceptorami.

 

***

 

Mieszkałem w jednym z pokojów Alma Mater Potępienia Pańskiego. Moja izba (a raczej klitka) mieściła się na pierwszym piętrze, po lewej stronie, drugie drzwi. Nie była może za majętnie umeblowana, ale wystarczało mi to co miałem. Moim bogactwem było: łóżko i stojąca koło niego malutka komoda, na której trzymałem dzban z winem i dwa gliniane kubeczki. Do tego niewielka skrzynia na ubrania, zaraz obok mniejsza skrzyneczka z eliksirami oraz lekami, dwa drewniane krzesła z oparciami oraz stolik, na którym trzymałem mój ozdobny kaganek, pióro, inkaust i mniej lub bardziej ważne dokumenty. Przez okno wpadały ospałe, pomarańczowe promienie zachodzącego już słońca, to na zewnątrz nadal był skwar.

Ubrałem czarny płaszcz, zarzuciłem kaptur na głowę i ruszyłem do oberży. Gdy tylko przekroczyłem bramy akademii, to pot już ciurkiem spływał mi po kręgosłupie. Miała mnie oczekiwać ta dziewka, w tej podrzędnej oberży. Ech, ten mój ukochany brat zawsze musi mnie w coś wplątać. Jakby człowiek nie mógł mieć chwili dla siebie. Ale cóż, jestem jego rodzonym bratem i zawsze mu pomogę. Nie zważając na konsekwencje. Na tym nie dobrym świecie trzeba dbać o bliskich, bo tylko oni nam pozostaną w trudnych chwilach. Sunąłem po cichu, jak cień. Pomimo, iż prawie wpadałem na ludzi, idąc wśród wąskich uliczek miasta, to nikt mnie nie zauważał. Byłem nikim.

Upał, nadal upał. W połowie Aibreán!

Ruszając na ulicę Magnabellesus zawsze miałem wrażenie, że źle trafiłem. Ani to miasto nie było piękne, ani brzydkie, takie po prostu nijakie. Śmierdziało tutaj starymi żulami, szczynami, kałem, krwią i zgniłymi trupami. Widok rozkładającego się truchła pośrodku ulicy nikogo nie dziwił. Zabijanie tutaj było tak na porządku dziennym, jak defekacja. Wszyscy to robią, tylko raczej nie lubią o tym wspominać.

Wreszcie dotarłem do oberży „Pod ciekawskim wieprzem”. Była to nie duża knajpa, gdzie miało było w miarę tanio wypić i zjeść (o ile nie przeszkadzało ci wszędobylskie robactwo). W środku panował straszny rumor. Mieszczuchy siedzieli przy stołach i chlali na umór wińsko tudzież piwsko. Za szynkwasem stało grube babsko - żona właściciela. Poczułem zapach pieczonego kurczaka, właśnie podawała wałówkę tym pijusom. Kątem oka zauważyłem, że jeden z nich zlał się w gacie. Mokry ślad ciągnął się ku samej podłodze, gdzie utworzyła się niewielka, złotawa kałuża. Załatwił się przy ladzie. Przy wszystkich. Bez wstydu czy skrupułów.

- Boże Ty mój, jak można się doprowadzić do takiego stanu? - pomyślałem zniesmaczony. Westchnąłem. Głęboko.

Dobra, teraz trzeba tylko poszukać tej panienki. Żałuję, że nie zadałem bratu pytania: „Jak ona wygląda?” Nawet mi zdarza się czasem nie pomyśleć. Rozejrzałem się raz jeszcze po gospodzie. Niestety nie mogłem dostrzec żadnej dziewki. Same obszczymury. Usiadłem w rogu, przy niewielkim stoliku. Po chwili zjawił się perkaty karczmarz, miał potargane, tłuste włosy, kwadratową szczękę, ogromny, czerwony nos i zapuchnięte oczy. Ubrany był w poplamiony i lepiący się fartuch (który może z dekadę temu był koloru białego). Boże święty, jak mu waliło z pyska (a od kiedy pamiętam mam katar, zatkany nos i problemy z węchem – a ten odór czułem doskonale).

- Słucham, jaśnie pana, co podać? - zapytał z wymuszonym uśmiechem numer trzy. Dało się zauważyć resztki, spróchniałych i czarnych zębów, ledwo trzymających się przegniłych dziąseł.

- Dzban piwa – odparłem beznamiętnie. - I bez rozrzedzania mi tu! Ani innych dziwacznych ingrediencji. Bo na kopach stąd wyniosę! - zagroziłem, patrząc mu wprost w te jego pożółkłe, śmiesznie rozbiegane oczka. - A do tego pieczonego kuraka! A za nim zostanie przyrządzony to dwie pajdy chleba ze smalcem. Migiem!

Po chwili na stole już stał gliniany dzban i jeden drewniany kufel, a na talerzyku widniały dwie ogromne kromy chleba posmarowanego smalcem ze skwarkami. Nalałem sobie trunku po brzegi. Na szczęście było dosyć gęste, ładnie się pieniło, więc oberżyście się upiecze. Wypiłem duszkiem, a strużki złotego płynu spłynęły mi po kącikach ust. Następnie ze smakiem wpieprzyłem cały glon z talerza. Wlałem sobie drugi kufel. Po dziewce ni widu, ni słychu. Nie zamierzałem marnować na nią całego wieczora. Jeżeli się nie zjawi do końca dzbana, to ulatniam się stąd. Ale że dobrze mi się siedziało. I myślało o wszystkich bzdurach, o których człowiek nawet nie raczy pomyśleć w środku dnia. To zamówiłem drugi dzban piwa. Wypiję ten i znikam. Za kogo, na Boga, się ona uważa?!

 

A że przysiadł się jakiś podchmielony trubadur w śmiesznym jaskrawozielonym stroju z bufiastymi rękawami i czapeczką z dzwoneczkiem. A że ja muzykę uwielbiam, to szkoda byłoby mi jakbym go nie posłuchał. Więc jeszcze (ale ostatni!) dzban piwa zamówiłem. Grajek zabrzdąkał na swej lutni i zaśpiewał fragment jednej ze swych ballad.

 

- Czasem we swoich snach

chciałbym być złym człekiem,

czasem we swym życiu

chciałbym być samotny;

będąc złym oraz sam

nie skrzywdzisz nikogo -

poza sobą. Ale to —

jużci nie jest ważne...

 

Słuchając, zjadłem drugą pajdę chleba. Mam nadzieję, że moje mlaskanie mu nie przeszkadzało. Grajek miał klarowny, nawet wyszukany, miły dla ucha głos.

- Ładna ballada, chociaż wielce smutna, o ilem dobrze jąże zrozumiał, panie bardzie – oznajmiłem po wysłuchaniu.

Trubadur odłożył instrument, ostrożnie opierając go o nogę od stołu. Wypił soczysty łyk piwa i odparł:

- Dziękuję, mości panie. A ballada miała wywoływać żal, jeżeliś nawet nie żałość człowieczego jestestwa, panie. Takiż miałem zamiar, skrobiąc tenże poezyję.

I wten coś mi nad uchem zapiszczało.

- A może byś tak, panie, damę poczęstował winem? - usłyszałem cienki głos.

- Damę? - zaśmiałem się szyderczo w myślach, podnosząc głowę. Upadła mi na stół, więc jeszcze raz spojrzałem w górę. - Raczej nieokrzesaną osobę, bezczelna dziewko.

Stała przede mną dziewczyna, o długiej, smukłej, w miarę ładnej twarzy. Bardzo gładkiej. Na oko miała z dwadzieścia lat. Co przykuło moją uwagę, to długi, zadbany, fantazyjnie ułożony, srebrny warkocz. Włosy mieniły się, jakoby były oprószone drobinami lapis-lazuli. I obroża na szyi. Obroża! - parsknąłem z cicha. Był to zwykły pasek czarnej skóry, być może wyprawianej, nie znam się na tym, połączony złotym kółeczkiem, na którym zawieszony był przedziwny kamyk. Choć sam kamień był ciemnoszary, to mienił się metalicznym błękitno-zielonym odcieniem. Najciekawszy był sam kształt: przypominał wstążkę (o trzech oczkach) przeplatającą się sama przez siebie. Przypominał mi znak nieskończoności – tyle tylko, że potrójny.

- A ty jesteś…? - zapytałem z lekką dozą zainteresowania, zlustrowawszy ja całą.

- Patrizia. Patrizia Hammont, mistrzu – oznajmiła i się nisko skłoniła. Warkocz zmiótł kurz z podłogi.

Dopiero teraz zwróciłem uwagę (wpierw ważniejsza wtedy była dla mnie jej uroda), iż ubrana jest lnianą, błękitną tunikę, skórzane spodnie oraz skórzane buty na niewysokim obcasie. Coś mnie tutaj nie pasowało, choć może to tylko mylne przeczucie. Ale lepiej jest się mieć na baczności.

- Delir Artgelier – powiedziałem wolno, choć nie miałem zamiaru ruszać się z miejsca. - Siadaj, panienko. - Wskazałem krzesło naprzeciwko mnie. - Karczmarz, dobra butla wina. I dwa naczynia! I dawaj, zaraza, mego kuraka! Ileż można wypatrywać?! Umrę tu zaraz z głodu! Na Niebosa! A ty grajku - wypad! - wygnałem go delikatnym ruchem ręki. Popatrzył na mnie pustym, tępym wzrokiem. Wstał bez słowa i oddalił się z osowiałą miną.

- Dwa? To kogoś się jeszcze spodziewamy? - zapytała zaciekawiona, już usadowiona vis-a-vis. - A to był…? - Skinęła głową w głąb sali.

- ...nikt ważny – odparłem beznamiętnie. - I nie. Tylko my dwoje, panienko. - Wzdrygnęła się na słowo „panienka”, ale nic na ten temat nie napomknęła.

Spojrzałem na oblicze siedzące przede mną. Była to śliczna dziewczyna, a w jej bursztynowych oczach można było naprawdę zastygnąć.

- To dlaczego dwa? Masz przeca kufla.

- Nie mam zamiaru pić piwa i wina z jednej i tej samej szklanicy. Psuje to smak, chociaż który i tak zostawia wiele do życzenia, to i tak nie należy ich mieszać – wytłumaczyłem bardzo zwięźle.

- Taki z ciebie koneser, mistrzu? - Oparła łokcie na stole, a brodę na splecionych palcach. Dokładnie mi się przypatrywała.

- Nie nazwałbym siebie koneserem ani znawcą. Po prostu lubię trunki, więc bądź co bądź, trochę wiedzy nabyłem. I nie–na-zy-waj–mni–mi-strzem – wygdakałem z trudem.

- Czyli pijałeś już ze szlachtą? - spytała zaciekawiona.

- Dzisiaj piłem. I to na dzisiaj powinno ci wystarczyć – odparłem sucho.

Zdążyłem wypić kolejny kufel piwa, a oberżysty nadal nie było. Rozdrażnienie we mnie kotliło się wprost proporcjonalnie, do ubywania alkoholu w dzbanie.

- A tak w sumie, to mam do ciebie jedno pytanie. - Popatrzyłem na nią przenikliwie. Oblizałem usta i zapytałem z szelmowskim uśmiechem: - Jesteś czyjąś suką?

- Co proszę?! - Żachnęła się, że aż wstała z miejsca, widać było, że się zezłościła, cała jej twarz zalała się krwistą czerwienią.

- Obroża. - Wskazałem palcem na jej szyję.

- Co obroża? - Patrzyła na mnie ze zdziwieniem w oczach.

- Obroża – powtórzyłem. - Na twojej szyi.

- To nie jest obroża. - Westchnęła ciężko. Wskazała palcem na swą szyję. - To jest taki element ozdobny, dostałam go od… bliskiego przyjaciela, że tak ujmę. - Uśmiechnęła się szeroko, pokazując białe, równe zęby.

- Rzadki widok, takie ząbki – pomyślałem; muszę bardziej dbać o swoje. Przecież muszę coś prezentować swoją osobą. A nie ma nic gorszego niż dostojny szlachcic, który zionie odorem z przegniłej gęby.

- Tutaj to nazywają dusikiem, stamtąd skąd ta ozdoba pochodzi, mówi się na to hok-kr.

- Hok-kr – powtórzyłem. - Sprawujący pieczę. Mający nadzór.

- Znasz język paladysz? Tego się nie spodziewałam – zdumiała się. - A powinnam, jakowoż tyś człek kształcony. Cicho, ledwie słyszalnie się zaśmiała.

Chwilę siedzieliśmy w milczeniu.

- Teraz moja kolej na pytanie, panie. Można?

- Proszę cię bardzo.

Dziewczyna kręciła palcem w swych włosach.

- Farbujesz grzywę? Czerwony kolor…

- …karmazynowy – przerwałem.

- Tak, tak, przepraszam. Karmazynowy

kolor twej grzywy to farba?

- Nie – odparłem zgodnie z prawdą.

- Czyli naturalny, jak mniemam?

- Tak. - Tym razem rzekłem półprawdę, półkłamstwo.

Zgiełk w sali zakłócał naszą rozmowę. Ułożyłem głowę na stole.

- Pewnie nie tak sobie wyobrażałaś dumnego

i przerażającego Potępionego, prawda?

Kobieta nie odpowiedziała, posłała mi jedynie serdeczny uśmiech. Wielce grzał me oszronione serce.

- Jak dysputujemy już o piórach, toć przyznać muszę, że imć twoje są nad podziw urodne - wyrzuciłem z siebie komplement. - Patrizia. Patryszja? - szeptałem do siebie.

- Tak, masz rację. - Przerwała mi w rozmyślaniu. Podniosłem głowę. - Dostałam swe imię przez wzgląd na me włosy. I tak. Znam opowieści o obrośniętej już legendą – Perlistej Sokolicy. Wśród tego tedy usłyszałam o was, Potępionych, mości mistrzu. Ale to jeno było bajdurzenie, wymysły, fantasmagorie. Nikt z nas, nigdy nikogo z Zakonu nie spotkał. Oprócz mnie. Do dzisiaj.

Nic nie odparłem.

- Nie zła kabała – pomyślałem.

W powietrzu zawisł zapach gówna, a węch mam kiepski. Ale gówno zawsze wyczuję. Obym się jednak mylił…

Pies. Jakiś brunatny, brudny kundel właśnie skończył srać na środku izby. Chyba się jednak myliłem.

Myliłem się, że Patrizia wciąga mnie w jakieś łajno.

Nie myliłem się zaś, że śmierdzi gównem.

Nie jestem pijany...

Trzymałem kufel w dłoni, lepił się od piwska. Gapiłem się w otchłań złotego trunku, gdzieś tam jest dno, gdzieś tam jest koniec… koniec dobroci. Trzask! Dźwięk upadających kawałków gliny na podłogę. Uniosłem powoli głowę, powieki zrobił mi się odrobinę cięższe. W oddali widziałem tęgą kobietę trzymającą za ucho zakrwawiony, pęknięty dzban. Po podłodze tarzał się mężczyzna trzymając się obiema dłońmi za twarz. W tym gwarze i rumorze można było dosłyszeć takie słowa jak: „łajdaku”, „kurwiarzu” czy „zdechnij”. Żony...

- Jak się ten karczmarz zaraz nie pojawi z siwakiem wina, to przyrzekam, że osobiście rozbiję mu go na jego tłustej mordzie, tak jak tamta dziewka, chłopu swojemu – wymamrotałem przez zęby do towarzyszki, by następnie uśmiechnąć się paskudnie pod nosem. Ślicznotka, ta która mi dziś towarzyszyła, odwróciła się od harmideru i spojrzała na mnie. Nadal mi się dziwnie przyglądała. Widziałem, że stara się nie mrugać oraz jakby starała się coś dostrzec w moich oczach. Dzięki naukom w Alma Mater i paru innym wspomagaczom, umiałem dostrzec takie, na pierwszy rzut oka, nieistotne elementy. Domyślałem się, ba, byłem w sumie pewny, co ta dziewka chce dostrzec w moich oczach. Ale nie tędy droga, moja miła, nie tędy.

Gruby karczmarz pojawił się w ułamek sekundy, zanim zakończyłem tenże myśl. Miał niebotyczne szczęście.

- Przepraszam mistrzu, moja wina, moja wina, moja…

- Albo i nie - Nie zdołał dokończyć, gdyż mu sucho i stanowczo przerwałem:

- Nie kończ proszę. - Machnąłem ręką. - I nie przepraszaj w ten sposób – zaintonowałem na „ten” - za błahe sprawy, cny człeku.

- Tak… litości… - Skinąłem głową, z ledwo dostrzegalnym uśmiechem. - Tak, mistrzu przepraszam i dzię-dziękuję! - Oberżysta oddalił się się szybkim tempem, szurając po brudnej podłodze. Odchodząc był blady. Tak blady jak wyobrażam sobie oblicze śmierci. Uśmiechnąłem się mimowolnie (lecz delikatnie). A teraz spojrzałem na mą konfratkę - i obecnie nie miałem zamiaru się uśmiechać. Chwyciłem ją za gardło, rozlewając przy tym wino (jaka strata!) i rzuciłem o stół. Właśnie patrzyłem jej w ciemnozłote oczy, na których dopiero co pojawiały się czerwone żyłki.

- Kim ty, kurwa, jesteś?! Czegoż ode mnie chcesz?! Czego żądasz, psia mać?! A tym bardziej od mojego brata?! A wiesz doskonale kim jestem, suko! - wywrzeszczałem jej to prosto w twarz. Czułem na sobie wzrok wszystkich patałachów siedzących tutaj, ze mną, w jednej gospodzie. Kim wy, nędzarze, jesteście dla mnie? - Myśli uderzały mi o skroń. - Kim żeście dla mnie, dla rycerza Zakonu Potępionych?!

- Jak się dowiem, że ona wie za wiele, to będzie dwukrotność waszej przelanej krwi! - Ponownie wrzasnąłem, tym razem do tłumu gapiących się na ludzi. Tępy wzrok. Tępi ludzie. Tępa broń. Broń... Wyciągnąłem swój puginał zza pasa i przyłożyłem dziewce do gardła.

- Chcecie krwi, wiarołomcy Pana? - Uderzyłem jej głową o stół. - Chcecie życia, żniwiarze dusz? - Ponownie trzasnąłem o blat. - A może chcecie powrócić do Piekła, przeklęte diabły? - Tym razem rąbnąłem ją trzykrotnie. - Wiekuiste Oko jest czujne, widzi wszystko, nawet przeń swe zamknięte powieki! - Przekręciłem swoją głowę, napinając mięśnie szyjne, aż mi w karku kości strzeliły.

- Wiarołomcy! Wiarołomcy! - Trzeszczało mi w głowie. Wiarołomcy! Wiarołomcy. Wiarołomcy… - Powoli cichło. Uchodziło, dźwięki znikały w oddali, jak echo. Wiarołomcy… arołomcy… łomcyyy… cyyy…. Nie jestem pijany...

- Mistrzu Artgerlier! - Głos. Jakiś głos. A raczej czyjś głos. Rozbrzmiewał jak z głębokiej, wilgotnej jaskini. - Mistrzu! - Nawoływał mnie. Raz za razem. - Delir, kurwa, wstawaj! - Dostałem w twarz otwartej dłoni. Ocknąłem się. Przynajmniej trochę. Patrizia stała koło mnie. Pachniała czymś. Nie wiem czym. Czymś ładnym. Alkohol zabija zmysły. Przynajmniej tymczasowo. Moje oczy utkwiły wpatrzone wprost w jej. Policzek. Zostałem spoliczkowany. Ciężkie myśli. Zostałem spoliczkowany publicznie. A jak to powiadają: „Ta zniewaga krwi wymaga!”. Znów spojrzałem na Patrizię, przecież to przedstawicielka płci przeciwnej, dopowiedziałem sobie: „Ale może z tą zasadą, to kobieta się z nią zmaga?” - czy jakoś tak. Ep! Nie jestem pijany, jeszcze… Spojrzałem na nią ponownie. Chyba. Tak mi się wydaje. Zapytałem, całkowicie szczerze:

- Tak? Co się dzieje? Czy stało? - Ociężale mi to szło. Uniosłem głowę, a powieki mi opadły. Przynajmniej w trzech czwartych.

- Zasnąłeś! - Wstrzymała powietrze, pewnie jest teraz czerwona na twarzy. - Zasnął mistrz. Na chwilkę. Naprawdę!

Przetarłem oczy. Jeszcze (a może już kolejny?) raz na nią spojrzałem. Naprawdę miała śliczne oczy. Jak bursztyny święcące o poranku, w świetle letniego, południowego słońca. Zaśmiałem się sam w sobie – jak idiota. I jak mówiłem jeszcze, była delikatnie czerwona, na tej ładnej buzi. Wstydliwa! Takie lubię. No to wreszcie rzekłem, z szerokim, i naprawdę prawie nieszczerym uśmiechem:

- Nie jestem pijany, więc porozmawiajmy, cna dziewczyno.

- Na pewno wszystko jest dobrze?

- Tak – bąknąłem, a następnie solidnie beknąłem.

- Przepraszam za ten policzek – skruszyła się. Przepraszam, nie powinnam. Toć to hańba dla ciebie, mistrzu.

- Będą wybaczone winy twoje, jakoż i ja tobie wybaczam, tenże grzech. - Dłonie złożyłem w kształt trójkąta i delikatnie, na siedząco, się skłoniłem.

- Dziękuję mistrzu – odsapnęła. Nasz wzrok znów się spotkał. Wpatrywaliśmy się w siebie bez słowa.

- Powiedz żeś mi, co cię tutaj do mnie sprowaa-ddza. - Podjąłem po krótkie chwili. Głęboko wypuściłem powietrze. Ależ mam dobry humor - cicho się zaśmiałem sam do siebie. Popatrzyłem na stół: stała na nim duża butla wina, dwa gliniane kubeczki oraz pięknie zarumieniony kurczak w półmisku. No wreszcie! Ale najpierw: niech pomyślę. Pamiętam jej przyjście, pamiętam rozmowę z nią, pamiętam, że normalnie mówiłem i normalnie słuchałem. Nic nie wskazywało, że to, żem się uchlał – zaśmiałem się nosowo. - I tylko mam nadzieję, że nic nie uciekło mojej pamięci. Ta, aż za często lubi płatać mi figle.

- Ale najpierw polej – poprosiłem.

- Czy tobie, mistrzu, nadal wolno pić? - zapytała i zacisnęła usta.

- Mi nikt nie za...proni piś – wydukałem nie wyraźnie.

Głęboko westchnęła. Sięgnęła do butelki i przeczytała etykietę. Tak mi się wydaje, czasem obraz mi się delikatnie rozmazywał. Wtedy jest taki łagodny i miły, życie wydaje się prostsze, piękniejsze.

- Badylem bazgrane. Badylem bazgrane? Co to za durna nazwa dla wina? - dziwiła się, obracając zieloną butlę dłoniach. Ha! Czyli nietutejsza! A powiadają, że jak nie piję to myślę. Po pijaku, najwidoczniej, także to potrafię.

- Badylem bazgrane to taki tutejszy bełt. Mawiają tak: „Badyl jak to patyk – ma dwa końce.”

- Co to ma niby znaczyć? Jakieś głupie powiedzonko?

- Przekonasz się rano. Zapewniam. - Uniosłem kącik ust.

Patrizia otworzyła usta, lecz zaraz je zamknęła. Były wąskie, jasnoróżowe. Zacisnęła je w cieniutką kreskę. Cały czas obserwowałem ją z poziomu stołu. Był nader wygodny i prawie bez drzazg. Odszpuntowała antałek i rozlała do glinianych kubeczków.

Dziewczyna odrzuciła warkocz i można rzec: zanim spostrzegłem (mam aktualnie przyciężką reakcję), wypiła cały pucharek jednym haustem. Uderzyła garnuszkiem o ławę i wykrzyczała:

- Ale gówno! - Najpierw poczułem kropelki śliny na twarzy, a następnie usłyszałem soczyste beknięcie. - Aaa… - westchnęła. Zaśmiałem się bezgłośnie i także sięgnąłem po naczynie wypełnione bladoczerwonym trunkiem.

- Zagryź mięskiem – powiedziałem, odcinając całe udko swoim puginałem. - Twoje zdrowie, cna dziewczyno, khe, khe – odkaszlnąłem i zaraz potem opróżniłem kubek.

- Wypilim, pogadalim o błahostach, czas przejść do rzeczy, panienko. - Zacząłem temat, rozlewając po raz kolejny wino do kubków i racząc się w międzyczasie smakowitym mięskiem. Był pieczony w miodzie, czułem to swym podniebieniem, czułem jak każdy kęs się rozpływa w ustach.

- Tak, może i pora zacząć, ale to naprawdę jest, także, błahostka. - Uśmiechnęła się życzliwie. - Ja po prostu… po prostu chciałam poznać kogoś takiego jak ty, mistrzu. Prawdziwego Potępionego!

- Ciszej, proszę! -przerwałem jej ostro. - Nikt nie musi wiedzieć kim jestem.

- Ależ ty tajemniczy jesteś. Po prostu chciałabym wiedzieć, jak zostałeś… wiesz kim.

Dziewczyna poprawiła swój warkocz. Zarzuciła go przez prawe ramię.

- Moje życie potoszyło się jak po niewidzialnej nitse. Z domu na ulicę, z ulicy do rynsz… rynsztoka, z rynsztoka do Akademii. Prosta sprawa – wyjaśniłem, trochę bełkocząc. - Śliczna ta twoja kibić – dodałem półgębkiem.

- Aż tak źle było? - Zignorowała komplement i zapytała, sięgając po kubek.

- Nie powiedziałem, że było źle. Było jak było, raz źle, raz gorzej, ale niektórzy powiadają, iż jestem dzieckiem szczęścia. Posiadam więcej szczęścia niż rozumu.

Patrizia parsknęła. Widziałem, że jej jagody się delikatnie zarumieniły. Chyba ma słabą głowę. O swojej już nie wspominam, bo swoją to zostawiłem pod stołem po trzecim dzbanie tychże pomyj.

- Ależ jesteś samokrytyczny, mistrzu. - Naprawdę pięknie się uśmiechała.

- A powiedz mi... – podparła łokcie o stół, a głowę na splecionych palcach.

- Ależ mi się przygląda - pomyślałem. Coraz bardziej mi się to zaczynało podobać. Jestem prostym chłopem – myślę głową (albo główką).

- Słucham? - Zadała pytanie, mając szeroko otwarte powieki.

- Przepraszam, zamyśliłem się. - Przetarłem dłonią twarz, dłoń była zimna, a twarz rozpalona.

- Pytałam, czy to prawda, że walczycie ze Skażonymi w imię Wszystkowidzącego Pana?

Za dużo wie. To pewne. Wie za dużo. Ale jakoś, w tej, aktualnie w tej chwili, nie interesowało mnie to.

- Czuję się zmęczony. Albo pijany. - Wyznałem szczerze (bo po co kłamać w takiej chwili?) - Chodźmy gdzieś gdzie jest cisza i spokój. A jak jesteś taka ciekawa, to może pokażę ci Alma Mater od środka. Co ty na to?

Patrizia aż pisnęła z radości.

- Oczywiście, mistrzu! Jestem taka rada, że jesteś taki cny i dobrotliwy dla mnie. Nie zasłużyłam. Wypijmy! - Uniosła kubek w górę i krzyknęła: - Za Potępionych!

Oberża umilkła. Cały rwetes prysł jak przekłuta mydlana bańka. Jedynym dźwiękiem w eterze były piski myszy. Wszystkie gęby były skierowane na Patrizię. Idiotka.

- Zamknij się głupia! Bo cię zdzielę po tej ślicznej twarzy - wysyczałem przez zęby. - Zapruta ino jest! - krzyknąłem w głąb izby. - Widzicie, głupoty gaworzy! Gamratkę już zabieram! - zwróciłem się lapidarnie do tłumu.

Wtedy zaczęły się szmery. Słyszałem, ledwie słyszalnie, ale słyszałem, że jestem odmieńcem, że noszę pasożyta, słyszałem, że jestem skażony.

Szybko wstałem i już miałem ją chwycić pod ramię, ale szybko się odwróciłem, złapałem kubek i jednym haustem wypiłem wino. Teraz to mogę się zbierać.

Przede mną stanął kolos, miał chyba z siedem stóp wzrostu, a szerszy ode mnie był przynajmniej dwa razy. Jego szara, lniana, szarobura, wiązana na sznurki koszula cała lepiła się od potu. Patrzył na mnie swym mętnym, pijanym wzrokiem. Próbował coś wydukać, ale mu to za bardzo nie wychodziło.

- Odejdź, cny panie – rzekłem do niego spokojnym głosem, zadzierając głowę do góry. - Obejdzie się bez frasunków.

- Albo siee nie obejzie, skażony mikrusie – jakoś wyseplenił.

Pchnął mnie w ramię - raz, drugi, trzeci.

- Boissszzz się mnie, pluhawa pohrako? Oto wielki pan rycesz! Potępiony! - ryknął w stronę tłumu, który nas obserwował ze swoich miejsc.

- A skąd wiesz, że to Potępiony?! - krzyknęła jakaś kobieta z tłumu. - Na dworze nie ma słońca, jak nie zobaczysz jego powiek, to nic mu nie udowodnisz.

Zakląłem pod nosem. To nie powinno tak wyglądać!

- Powieki czy nie powieki. Dla mnie bes różnisy! Zaras połamię tego odmieńsa! – huczał olbrzym.

Wiedziałem co muszę zrobić – być szybszym. Gdy tylko chciał ruszyć w moją stronę, z całym impetem wleciałem mu butem wprost w kolano. Usłyszałem tylko cichy trzask i olbrzym leżał na podłodze, wrzeszcząc i przeklinając. Nim się zdołałem obejrzeć już ktoś przyłożył mi kuflem prosto w nos. Zalałem się krwią. Byłem oszołomiony. I bardzo, bardzo zły. Gdy próbował wyprowadzić drugi cios, chwyciłem go za ramię i cisnąłem pełnym impetem na stół, który się za mną znajdował. Nogi się najpierw ugięły pod siłą rzutu, by zaraz pęknąć. Moje oczy zaszły łzami – tym razem naprawdę rozlałem wino. Butla wraz z resztą zawartości stołu znalazła się na podłodze.

„Bebe wróć!” – wrzasnąłem w pijackich myślach.

Pośpiesznie doskoczyłem do leżącego wśród desek oraz drzazg adwersarza i zacząłem go okładać po twarzy. Uderzałem mocno, rytmiczne, z góry – używałem zaciśniętej dłoni jak młotka. Czułem furię, potęgowaną alkoholem płonącym w mych żyłach. Po chwili gniewnego zamroczenia zauważyłem, iż wbijam pięść w wielki, fioletowy kawał mięcha. Krew napastnika zmieszała się z winem, tworząc ogromną, czerwono-brunatną kałużę. Westchnąłem. Głęboko. To nie moja wina.

Nie jestem pijany…

Gdy już postanowiłem wstać i się odwrócić, kątem oka zauważyłem blask klingi. Oni nigdy nie zrozumieją. Szybkim ruchem wyciągnąłem sztylet z cholewy buta i z półobrotu, jednocześnie się podnosząc, rozpłatałem gardło jegomościa dzierżącego długi, zakrzywiony nóż. Posoka zalała jego brązową tunikę. Wpierw osunął się na kolana, a potem całkowicie padł na ziemię. Krew powoli broczyła się na deski oberży, a po krótkiej chwili ustało rzężenie. Nie miał pewnie nawet trzydziestu lat, a musiałem go zabić. Parszywy idiota. Wytarłem ostrze sztyletu o rękaw jego tuniki i schowałem go ponownie do buta.

- Wychodzimy! - rzuciłem do Patrizi, chwytając ją za rękaw, skierowałem się do wyjścia.

Stanąłem nie daleko szynkwasu, gdzie za ladą stał właściciel i jego żona. Wyciągnąłem mieszek spod płaszcza i go otworzyłem. Rzuciłem oberżyście jedną złotą koronę. Chwycił pewnie w obie dłonie i wybałuszył oczy.

- To za strawę, trunek i za to, że będziesz musiał tutaj ładzić po tych kurwichsynach.

Ruszyliśmy w stronę wyjścia. Reszta tych krzywych i brudnych mord odprowadziła nas wzrokiem. Śledzili nas, póki za nami nie trzasnęły drzwi. Odetchnąłem. Głęboko. Chciałbym rzec, że odetchnąłem świeżym powietrzem, ale w tej dziurze, zwanej pogardliwie Świętym Miastem Wieprzy, nie dało się odetchnąć świeżym powietrzem. Powiadają, że jak Magnabellesus powstawało, to nad miastem, wystrzeliła srebrzysta łuna na czarnym niebie, po której, na swych demonicznych koniach, przejechało trzech jeźdźców Plugawej Apokalipsy – Brud, Smród i Ubóstwo.

- Kurwa! Chyba wytrzeźwiałem... - wsparłem się na ugiętych kolanach. Uniosłem głowę i popatrzyłem na tę dziewkę. - Zrobiłaś to specjalnie. Ja to wiem.

- Ja… po-po prostu… - zaczęła się jąkać i czerwienić – ja po prostu ch-chciałam zobaczyć Potępionego w akcji.

- Tak, i przez to straciłem butlę winę! Do tego jeden człek ma roztrzaskane kolano, drugi rozkwaszone lico, a trzeci rozharataną gardziel.

- Należało im się! Sami ciebie nastąpili! - wydarła się.

- Tak! Bo ich sprowokowałaś!

- Było, minęło! Trafia się gówno czasem. Poza tym wszystkim: rzuciłeś jedną złotą koronę karczmarzowi! To jest jego przynajmniej półmiesięczny zarobek!

- Stać mnie – sucho odparłem. Pokręciłem głową. Po dłuższej chwili, wyciągając ramię, rzekłem: - Chodźmy.

- Tak, chodźmy. - Wtuliła się we mnie. - Zanim dojdziemy na pewno jeszcze nie raz zagorzeje ci we krwi.

Patrizia uczepiona mnie, szła ze mną powoli. Ja człapałem, starając się omijać omijać kałuże i końskie szczyny. A że już było dawno po zmierzchu i latarnie się zaledwie tliły, to moja widoczność była wręcz niedoskonała. Było cicho, nie tak jak za dnia. Nie było słychać rżenia koni, warkotu wozów, nawoływań przekupek czy krzyków smarkaczy. Jak ja czasami (naprawdę tylko czasami) nienawidziłem tych kręcących się pod nogami i dokazujących dzieci. Biegają, wrzeszczą, rzucają kamieniami, co wredniejsze podlecą i kopną cię w goleń. Myślą, że są bardzo zabawne. Zabić to za mało…

Uśmiech mimowolnie powrócił na moją twarz. Ponownie poczułem szum w mojej głowie. Chwiejnym krokiem udałem się wraz z mą tymczasową lubą w stronę Alma Mater. Po drodze minęliśmy paru strażników miejskich ubranych w barwy Magnabellesus – szkarłat i srebro.

- No! Juści widać, prawie jesteśśmy – rzekłem, gdy zauważyłem zarys Wszechnicy, który spowijała delikatna i nieco wilgotna mgła.

Patrizia przystanęła, badała wzrokiem budowlę. Sadząc po jej minie musiała być zachwycona katedrą. Przynajmniej budynkiem przypominającym katedrę. Sam przystanąłem, by zerknąć na ten cud architektury. Był to ogromny, murowany budynek ze strzelistym i posuwistym dachem. Surowa i majestatyczna. Przez sam środek przechodził krużganek z arkadami filarowymi, dzieląc budowlę na dwie części. Zachodnią – gdzie były izby sypialne, refektarz czy też prezbiterium z najważniejsza dla nas, Potępionych, relikwią zwaną: Świętym Okiem, Wiekuistym Okiem czy także Wszystkowidzącym Okiem. Część wschodnia to były sale, w których adepci słuchali wykładów, uczyli się o miksturach, ziołach, zdobyli wiedzę na temat oręża oraz jak się nim posługiwać. Na oba segmenty przypadały dwie wieże wykonane ze śnieżnobiałego kamienia, obie lśniły filigranowo w pobrzasku księżyca.

- Zaparło mi dech w piersiach – oznajmiła współtowarzyszka z przyłożoną dłonią do ust. Jej złote oczy jarzyły się, bił od nich blask zachwytu. A że wspomniała o piersiach to, chcąc nie chcąc – rzuciłem okiem na jej (zapierający dech) biust.

- Chodźmy przez krużganek, a potem na lewo.

Patrizia kiwnęła głową. Szczerzyła się jak małe dziecko na widok łakoci, których jeszcze nie próbowała.

Naszym oczom ukazały się olbrzymie, podwójne wrota. - Popatrz, miła. - Wskazałem ręką na tablicę znajdującą się nad drzwiami. Była stara, już zardzewiała. Można było z niej odczytać (choć z trudem):

 

Szerzcie umiłowanie i czyńcie korzyść

Wieczność absolutu, łaska Pana – Efrata

 

- Jak widzisz – ciągnąłem – jest to cytat z „Księgi Przybycia Bożego”. Niestety, czas nie był łagodny i dwa wersy stay zdezelowane. Tekst powinien tak brzmieć: „Szerzcie umiłowanie i czyńcie korzyść ludzką, albowiem na tych czeka wieczność absolutu i łaska Pana – Efrata, wyruszcie raz – w duchu zamknijcie.” Tak. Chyba dobrze powiedziałem. To jak? Wchodzimy?

Doskonale wiedziałem, że podwoje są chronione potężną magią i nikt, kto nie poznał smaku Rytuału Krzywoprzysięstwa, nie będzie mógł ich otworzyć. Pchnąłem, mocno. Każdy się spodziewał trzasku śrub czy skrzypienia desek. Wrota otworzyły się bezszelestnie, jakoby fruwały nad ziemią. Magia…

- A teraz idziemy tędy. I tędy. Chodźmy przez krużganek, widzisz te fasady? Piękne, prawda, cna panienko? No już się tak nie dąsaj. Przepraszam. Tutaj skręć.

Przyłożyłem dziewczynie palec do ust, na znak, aby była cicho. Przytaknęła. Teraz chwyciłem Patrizię za dłoń. Za bardzo delikatną i kobiecą dłoń. Było ciemno, tylko jeden kandelabr przyświecał naszej przechadzce między stołami i krzesłami refektarza. Weszliśmy na kręte schody prowadzące do izb mieszkalnych. Minęliśmy parę pomieszczeń po drodze. Z niektórych można było dosłyszeć dźwięki modlitwy, głosy rozmów lub kakofonię, jaką było donośne chrapanie. Wreszcie dotarliśmy do mojej komnaty (albo klatki – jak zwał, tak zwał). Weszliśmy po cichutku do środka. Zapragnąłem zapalić mój ozdobny kaganek, lecz moja (tymczasowa) gołębica szepnęła aksamitnym głosem:

- Nie zapalaj proszę. Ja lubię w ciemności. Wzrok jest naszym najułomniejszym ze zmysłów – dlatego należy go wyłączyć. No, a teraz prędko, chodź tu do mnie, mistrzu. No już. Przytul mnie. A teraz pocałuj…

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Karawan 07.12.2018
    Klinga puginału przeszła przez żuchwę, zatrzymując się na jelcu. [Czyli mówisz, że była żuchwa, a nad nią jelec!]
    Kropelki w stałym rytmie stukały o posadzkę.
    Zawiał zimny, grudniowy wiatr. [Jakieś przeciagi w tym budynku z posadzką!]
    Było czuć świnią w powietrzu. [czujemy coś, a nie kogoś, więc czuć było zapach, świnię, róże, a nie zapachem, różą świnią]
    - Nie udało ci się ze mną, toć to uradziłeś [uradzić, to dawniej dać rady, a obecnie zakończyć naradę] spieprzyć mi życie, tak?! - ciągnęła wrzeszcząc.
    - Mam wyłącznie wiarę, że to wino, które rąbnąłeś stanie ci gwintem [gwint to inaczej narzyn na materiale dla śruby, płyn nie może być gwintowany!]

    Przypowieść I:
    Powicie Potępionych

    I oto zstąpił Pan z Nieboskłonu - stary ślepiec w zniszczonej szacie. Zrzucił przenoszony kaptur.
    Wten [albo wtenczas, albo wtem] załkał po raz pierwszy: albowiem jego oczy, ongiś niewidome, właśnie zobaczyły.
    Wten załkał po raz drugi: albowiem zobaczył owce swe, jedne ledwie zwiedzone [co oznacza słowo zwiedzać?, człowiek nie wsza ani pchła owcy zwiedzać nie może!] czy , drugie już zbłądzone.
    Wten załkał po raz trzeci: albowiem ujrzał Bestię o dziewięciu rogach, a nań dziewięciu błyszczących koronach.
    A owce poiły się krwią bestii, boć krwawica dawała i siłę, i młodość, i zaspokojenie ciała, lecz uciszała duszę.
    Natenczas pasterz zarżnął własne zagubione owce.
    I lico na powrót zakrył kapturem.

    Trzynastu ludzi niedraśniętych chachmętem, przygarnął i przytulił do łona swego. By następnie z mieczem w prawej ręce, a pochodnią w lewej, wspólnie nastąpić Bestię. [Cały ten fragment to kompletna klęska językowa i logiczna. Autor oczywiście może tworzyć nowy język (Tolkien), lub stylizować sięgając do zasobów rodzimego, a nie tworzyć dziwolągi typu „zbłądzone”, bo używamy zabłąkane, zagubione, błądzące etc. ].

    I wten [brak słowa „czas”, wtenczas] Bestia zawyła i zgasła w ciemnościach przestworzy.

    Zapewne zdawało im się, iżli [co to znaczy niby iżli?] wywdzięczą się...
    Stoi przed nimi kurdupel, mający [pięć i trzy czwarte stopy!, a nie cyferki ułamkowe ;) ] wzrostu,..

    - Mistrzu Artgelier, ktoś do pana. Rzecze, iż jest twym bratem. Wpuścić go nań? [co to znaczy?]
    Nie świechtaliśmy zbłoconych buciorów w swe żywoty [a to co znaczy?].
    Na rewirze mały ruch, czasem co by tam pałą przełożę przez łeb - tedy cichoć [co to takiego ten cichoć??]
    - Pókim co cichosza [a to? Co znowu?].
    - Sprawa takowoż [jakowoż dziwakowoż słowoż?] prywatna, by nie rzec: przysło-rodzinna [co to znaczy?]
    - I w tym problem. Jak ja żem, wyżłopał krztynę za dużo wińska, a i że druhy mieli Ae’kavirskie Ziele, tom się zawiesił niesporo [znaczy; brat-komputer. Zawiesił się!] Zauważyłeś zapewne, że my zwyczajem nie obnosimy się herbownie, [co to znaczy?]

    Dotrwałem dotąd. Dalej nie podejmę się poprawiania.
    Opowieść pełna prób udziwnienia języka oraz błędów w stosowaniu wyrazów z przeszłości. Bardzo widać staranie Autora by stworzyć COŚ, ale brak wiedzy pokrzyżował zamysł. Rada na przyszłość - Słownik Języka Polskiego!!
    Za pomysł brawo, za realizację... tragedia. Nie ocenię więc, mając nadzieję na kolejne spotkanie z mniejszą ilością udziwnień.
  • Elorence 07.12.2018
    Podepnę się pod Karawana.
    Momentami używasz polskiego, normalnego języka, jakim posługujemy się na co dzień, a za chwilę wplatasz jakieś dziwne słowa. Które wszystko psują... A pomiędzy tym wszystkim, wciskasz wulgaryzmy. I robi się kocioł.

    "Chwilę przed tym wydarzeniem, no nie wiem, kilka minut, może z pięć" - to "no nie wiem" kompletnie tu nie pasuje.

    Przyciągnął mnie tytuł, ale przeczytałam niewiele, bo tekst jest suchy. Już pomijając dziwne słowa. Nie wiem po co szarpnąłeś się z motyką na słońce. Teraźniejsza wersja języka polskiego by wystarczyła. Tym bardziej, że używasz wulgaryzmów.
    Bohaterowie są bez wyrazu. Nie dałeś im emocji i mam wrażenie, że zabroniłeś im czuć cokolwiek.
    Ciężki temat sobie wybrałeś, bo podejrzewam, że chciałeś stworzyć coś swojego. Całkowicie od podstaw. Ale to naprawdę trudna rzecz. Trzeba poczytać, zdobyć wiedzę, rozrysować plan, zastanowić się nad bohaterami i dać im osobowość. I co najważniejsze, tutaj narrację prowadzi bohater, ale mam wrażenie, że to narrator trzecioosobowy, bo kompletnie nie zwraca na siebie uwagi... Ani o uczuciach, ani o emocjach...

    No nic. Zostawiam bez oceny.
    Pozdrawiam :)
  • Keralt 07.12.2018
    Rozumiem i dziękuję za szczerą krytykę, zastanowię się dokładniej nad tym wszystkim, poprawię i wrzucę po raz kolejny za jakiś czas. :) Wszystkie rady zapamiętam i postaram się je jak najlepiej wykorzystać

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania