Pokaż listęUkryj listę

Butelki zwrotne po piwku pięćdziesiąt groszy za sztukę - wersja autorska

Zdarzyło mi się wczoraj… U! Cza, cza, cza! Gdybym powiedział, że nic nie może się równać pod pewnymi względami, w pewnym znaczeniu, ohydzie dylematu, jaki przeżyłem… że znalazłem się tam, gdzie człowieczeństwo musi wymiotować… Mógłbym to powiedzieć. Mogę też dręczyć się tym lub nie dręczyć – to właściwie ode mnie zależy.

Leżałem w słońcu, sprytnie zaszyty w łańcuchu górskim, jaki tworzy piasek naniesiony wiatrem na krańcu plaży. Są to góry piaskowe, wydmy, obfite w przełęcze, zbocza, doliny, labirynt obły i sypki, gdzieniegdzie porosły krzakiem wibrującym pod nieustannym parciem wiatru. Zasłaniała mnie spora Jungfrau, szlachetnie kubiczna, wyniosła, ale o dziesięć centymetrów od mojego nosa rozpoczynał się wicher sieczący bez wytchnienia Saharę, paloną słońcem.

Skrzydlate butelki zwrotne na czterech łapkach pracowicie snuły się po tej pustyni w celach niewiadomych. Butelki? – spytacie. – Ze skrzydłami? – Ano, butelki ze skrzydełkami. To nie był żaden sen ani przywidzenie, wiem to na pewno. I jedna z nich, nie dalej niż na odległość mojej ręki, leżała do góry denkiem. Wiatr ją przewrócił, bidulkę. Słońce piekło jej szklany odwłok, co zapewne było wyjątkowo nieprzyjemne zważywszy, że ten odwłok zwykł zawsze pozostawać w cieniu – leżała przebierając łapkami i wiadomo było, że nic innego jej nie pozostaje, jak tylko to monotonne i rozpaczliwe przebieranie łapkami. I już omdlewała, po wielu może godzinach, już konała.

Ja, olbrzym, niedostępny jej swoim ogromem, który to ogrom czynił mnie dla niej nieobecnym, przyglądałem się temu machaniu i wyciągnąwszy rękę wydobyłem ją z kaźni. Ruszyła naprzód ku Delikatesom Centrum, przywrócona w jednej sekundzie życiu.

– Pani Anetko, buteleczkę proszę.

– Na wymianę?

– Tak, pani Albisiu, Aldonko, Anetko, zimne proszę.

– Proszę, oto reszta.

– Dziękuję, pani Basiu kochana, pani Basieńko, Marysieńko najukochańsza pod słońcem.

Boże! Ileż było tych pań ekspedientek w moim delikatesowym, dotychczasowym żywocie. Ale nie przedłużałem rytualnej konwersacji, gdyż gonił mnie czas, a czas to pieniądz – choćby i marne pięćdziesiąt groszy za butelkę zwrotną po piwie. No ale lepszy rydz jak nic, nieprawdaż? Zresztą to szwędactwo połączone ze zbieractwem cholernie uzależnia, mówię wam!

– Pssssss… – Ożywiła się na moment butelka… na widok otwieracza.

Powróciłem na plażę, dzierżąc ją w dłoni, zadowolony, schłodzony, lekko tylko przymulony i pełen łask wszelakich. Zaledwie to uczyniłem, ujrzałem trochę dalej identyczną butelczynę, o obłych, finezyjnych rysach i w identycznym położeniu. I wymachiwała łapkami, i trzepotała skrzydełkami. Nie chciało mi się ruszać. Ale dlaczego tamtą uratowałeś, a tej nie? Dlaczego tamta, gdy ta? Uszczęśliwiłeś jedną, druga ma się męczyć? Wziąłem patyk, wyciągnąłem rękę, uratowałem. I pognałem do sklepu po nowe. Boże, jak te butelkowe sprawy uzależniają i zniewalają umysł!

– Pani Renatko, Anetko, Bernadetko, buteleczkę proszę.

– Na wymianę?

– Tak, zimne proszę. Dzięki, pani Lusieńko, Zosieńko.

– Dobrze się pan czuje? – Dociekała sprzedawczyni (pani Ula, Ala, inna jeszcze Genowefa, z którą łączyła mnie magiczna więź porozumienia – ta sama, która łączy nas, pijaków ze wszystkimi ekspedientkami… zarówno w Polsce, jak i na całym świecie).

– Tak, dobrze, pani Ewuniu, Kasiuniu.

– Pssssss… – Ożywiła się ma przeźroczysta czworonożność na widok otwieracza i zatrzepotaliśmy oboje radośnie skrzydełkami: ja moimi, a ona swoimi.

Zaledwie to uczyniłem – u, cza, cza, cza – ujrzałem nieco dalej identycznego Żuberka, w identycznym położeniu. Przebierającego łapkami. A słońce paliło mu brzuszek. Czyż miałem przemieniać moją sjestę w karetkę pogotowia dla konających Żubrów? Ale zanadto już zadomowiłem się w tych butelkach, w ich wymachiwaniu cudacznie bezbronnym… i chyba zrozumiecie, jeśli już zacząłem to ratowanie, nie miałem prawa zatrzymać się w dowolnym miejscu. Byłoby zbyt straszne wobec tego trzeciego Żubra zahamować akurat na progu jego klęski, zbyt okrutne i niemożliwe jakieś, nie do popełnienia. Ba! Gdybyż pomiędzy nim a tymi, których wybawiłem, była jakaś granica, coś co mogłoby upoważnić mnie do zaprzestania. Ale właśnie nie było nic, tylko dalszych dziesięć centymetrów piasku, ciągle ta sama przestrzeń piaskowa, „trochę dalej” wprawdzie, ale tylko „trochę”. A przebierał łapkami tak samo… w stylu białowieskim albo białowieszczańskim.

Jednakże rozejrzawszy się, ujrzałem „trochę” dalej jeszcze cztery (u, cza, cza, cza!) Tatry, Tyskie, Żywce, Lechy, wymachujące i palone słońcem. Nie było rady, wstałem w całym ogromie swoim i uratowałem wszystkie. Poszły. A właściwie to ja poszedłem do pani Anetki ze spożywczaka i dokonałem wymiany pustych na pełne i zimne.

– Please… – poprosiłem, podziękowałem i wróciłem na plażę.

– Psssssss! – Otworzyłem z psykiem i poczułem to uuu, cza, cza, cza!

Wtedy oczom moim ukazał się stok lśniąco-gorąco-piaszczysty sąsiedniego zbocza, a na nim z pięć lub sześć punkcików wymachujących: Żubry! Pośpieszyłem z ratunkiem. Wybawiłem. I już tak sparzyłem się z ich męką, tak bardzo w nią wsiąkłem, że widząc opodal nowe butelki na równinach, przełęczach, w wąwozach, ową wysypkę torturowanych punkcików, jąłem po tym piasku ruszać się, jak oszalały, z pomocą, z pomocą, z pomocą!

Ale, wiedziałem, że to nie może trwać wiecznie. Wszak nie tylko ta plaża, ale całe wybrzeże, jak okiem sięgnąć, było nimi usiane, więc musi nadejść moment, w którym powiem „dość” i musi nastąpić ten pierwszy Żubr nie uratowany. Który? Który? Który? Co chwila mówiłem sobie „ten” i ratowałem go nie mogąc się zdobyć na tę straszną, nikczemną prawie arbitralność, bo i dlaczego ten, dlaczego ten? Aż wreszcie dokonało się we mnie załamanie, nagle, gładko, zawiesiłem w sobie współczucie, stanąłem, pomyślałem obojętnie „no, dość tego”, rozejrzałem się, pomyślałem „gorąco” i „trzeba wracać”, zabrałem się i poszedłem. A Żubr, ten Żubr, na którym przerwałem, pozostał wymachując łapkami, co właściwie było mi już obojętne, jak gdybym zraził się do tej zabawy, ale wiedziałem, że ta obojętność jest mi narzucona przez okoliczności i niosłem ją w sobie, jak rzecz obcą.

– Pani Anetko, oddaję buteleczkę, proszę.

– Na wymianę chce pan?

– Nie, na dziś mi wystarczy. Ja już mam dobrze.

W końcu moje człowieczeństwo nieco się uspokoiło, zaś zwymiotowała pijackość i cielesność… tam na tej plaży właśnie, na tej nieszczęsnej Saharze. Ale to nic. Co mnie nie zabije to mnie wzmocni. No przecież jutro też dzień. A zatem arrivederci. U! Cza, cza, cza!

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania