cały ten szał - 2 - Ten, który cię zaskoczy.

Rozdział 2

 

– Co za...TESTA DI CAZZO! Co to miało być? Santa Maria, jaki facet mówi coś takiego? A potem jeszcze ma czelność pytać, czy się z nim UMÓWISZ?!

 

Lily i Agnes siedziały na łóżku i od dobrych 20 minut obserwowały jak Audrey Belamonte roznosi im dormitorium. Praktycznie biegała od ściany do ściany, mocno gestykulowała i nie zwracała uwagi na nikogo. To właśnie ona krzyczała. Co więcej zapowiadało się na to, że nie zamierzała przestać.

 

Audrey od pierwszego roku w Hogwarcie była ich współlokatorką. Nazwisko i włoski temperament odziedziczyła po ojcu, a zamiłowanie do skocznej muzyki po matce Irlandce. W sumie to wszystko, co o niej wiedziały. Dziewczyna na co dzień trzymała się raczej na uboczu i nie uczestniczyła w szkolnym życiu. Cicha, ułożona, świetna uczennica. Ale dzisiaj...

 

– Imbecilee! Stupido! – darła się po włosku, nerwowo drepcząc po pokoju. Wyładowywała frustrację na swoich karmelowych lokach, przerzucając je teatralnym ruchem z jednej strony głowy na drugą. Raz na jakiś czas prychała z irytacją na niesforne kosmyki mające czelność wpaść jej do oczu.

 

Dziewczyny obserwowały ją w milczeniu. Ich głowy odwracały się to wte, to wewte, śledząc wzrokiem Audrey jak piłeczkę tenisową podczas meczu. Były zafascynowane tą malowniczą reakcją i tempem wyrzucanych przez nią słów. Po 20 minutach słuchania przekleństw Lily była w stanie postawić swoją różdżkę na to, że język włoski powstał by kobiety mogły obrażać facetów.

 

Drzwi do łazienki otworzyły się i stanęła w nich Bridget Moor ubrana w piżamę w króliczki. Włosy miała owinięte ogromnym, kanarkowożółtym ręcznikiem, a w rękach trzymała ubrania i kosmetyczkę. Uniosła wymownie brew na widok Audrey i oparła się o framugę drzwi. Zrozumiała, że nie ma szans przemknąć bez urazu koło klnącej włoszki. Omiotła wzrokiem dormitorium, zatrzymując się na siedzącej z podkulonymi nogami Lily.

 

– Ciągle rozpaczasz? – spytała.

 

Lily dopiero po chwili zorientowała się, że mówi do niej. Oderwała wzrok od gestykulującej Audrey i spojrzała w kierunku łazienki na uśmiechającą się ironicznie Bridget.

 

Nie przepadały za sobą. Ich niechęć nie pojawiła się od pierwszego wejrzenia, ani nie utrudniała im życia. Po prostu się nie rozumiały. Miały to tak bardzo w nosie, że nawet nie próbowały tego zmienić. Agnes często z nich żartowała nazywając je "upartymi kozicami", cokolwiek to miało znaczyć.

 

Dziewczynie w końcu udało się wyminąć Audrey, która chyba nawet jej nie zauważyła, i podeszła zdecydowanym krokiem do swojego łóżka, na które rzuciła wyniesione z łazienki ubrania. Rozwinęła turban z ręcznika który miała na głowie i zaczęła energicznie pocierać nim włosy.

 

– O czym ty mówisz, Bridget? – spytała Agnes.

 

Ręce na żółtym ręczniku zamarły. Po chwili spod niego wyłoniły się jasne włosy układające się w perfekcyjne sprężynki. A tuż za nimi szeroki, ironiczny uśmiech.

 

– No co ty, Agnes... nie zauważyłaś? – spytała Bridget słodkim tonem. Spojrzała z wyższością na siedzące na łóżku dziewczyny. Zapadła tak dramatyczna cisza, że nawet Audrey przerwała swoją tyradę Super–Włoszki i usiadła na swoim łóżku.

 

Widząc wbite w nią pytające spojrzenia, Bridget westchnęła teatralnie i dynamicznym ruchem odrzuciła ręcznik na nocną szafkę.

 

– Przecież Lily kocha się w Jamesie od lat.

 

Zapadła cisza jeszcze głębsza, niż dno rosyjskiego szampana.

 

Audrey uchyliła lekko usta, a Agnes klasnęła w ręce

 

– Jasna cholera! – krzyknęła, odwracając się w kierunku Lily – przecież jesteś na każdym meczu Quidditcha a nawet nie znasz zasad!

 

– I to ma być dowód? – prychnęła poirytowana Evans, wstając z łóżka przyjaciółki. Przeszła kilka kroków i zanurkowała w swoim kufrze, wyciągając z niego ręcznik i kosmetyczkę. Wyprostowała się gwałtownie i spojrzała na Bridget wyzywająco.

 

– Quidditch to trudny sport. Może i nie znam wszystkich niuansów, ale to nic dziwnego.

 

– Ta gra ma najbanalniejsze zasady na świecie. – powiedziała Audrey błyskawicznie i wzruszyła ramionami na widok wkurzonego spojrzenia, które rzuciła jej Lily.

 

– Lepiej się zajmij przekleństwami, bo to wychodzi ci lepiej, niż dedukcja. – syknęła Lily i w kilku krokach dopadła do drzwi łazienki, głośno je za sobą zatrzaskując.

 

– Co za suka.

 

– Bridget, to nie było miłe – powiedziała Agnes, patrząc karcąco na współlokatorkę znad ściąganej skarpetki.

 

– Suczka? – podsunęła sprostowanie Bridget, zawijając się w szlafrok.

 

Audrey prychnęła śmiechem znad kufra. Jako jedyna zaczęła się rozpakowywać. Reszta dziewczyn liczyła na to, że rzeczy po jakimś czasie same pojawia się na półkach. Wyciągała właśnie śliczny wazon z dmuchanego szkła i już miała go położyć na szafkę nocną, gdy drzwi z łazienki otworzyły się z impetem.

 

– To nie prawda, że kocham się w Jamesie Potterze! – krzyknęła Lily, wypadając z pomieszczenia i podkreślając swoje słowa uderzeniem z otwartej dłoni w ścianę.

 

Po jej lewej stronie rozległ się trzask tłuczonego szkła. Audrey spojrzała na nią z wyrzutem znad zwłok swojego wazonu, który wypadł jej z rąk gdy Lily wyparowała z łazienki.

 

– Sorry Audrey...– mruknęła przepraszająco.

 

Włoszka westchnęła, wyciągnęła różdżkę i naprawiła wazon jednym zaklęciem. Odstawiła go ostrożnie na szafkę nocną i rzuciła Lily nieprzychylne spojrzenie. Widząc jej minę Bridget roześmiała się.

 

– Nie dość, że siejesz zniszczenie, to jeszcze nie chcesz się przyznać, że kochasz się...

 

– Nie kocham się w Jamesie Potterze! – powtórzyła głośno Lily, patrząc wyzywająco na koleżankę.

 

Agnes widząc jej zdenerwowanie, podniosła się z łóżka. W kilku krokach doszła do przyjaciółki, by zajść ją od tyłu i przytulić do siebie z całej siły. Poczuła, że mięśnie dziewczyny rozluźniają się, a ona sama zmienia się z bojowej księżniczki w miękką kluchę.

 

– Lily, to przecież nic złego – powiedziała uspokajająco, wtulając twarz w miękkie, rude loki.

 

– To naprawdę nie tak...on mi po prostu pomógł dzisiaj. – wyszeptała.

 

Bridget uniosła pytająco brew. Zawinęła wilgotne włosy ręcznikiem i usiadła na łóżku Audrey, które znajdowało się najbliżej łazienki.

 

– Pomógł ci, a ty na niego nawrzeszczałaś?– spytała, patrząc na nią z rozbawieniem. Lily prychnęła poirytowana.

 

– Nie o to chodzi! – krzyknęła, wymykając się z ramion Agnes i siadając pod ścianą. – Po prostu jak pomagał mi z kufrem, był taki miły i uroczy, że czułam się ogłupiała ze szczęścia. A potem się zachował jak dupek. A rano nawet się nie zdenerwował jak go uderzyłam czołem!

 

– Uderzyłaś go czołem? – powtórzyła głucho Agnes, która ciągle stała obok Lily a teraz patrzyła na nią z niedowierzaniem. Dziewczyna zarumieniła się i schowała piegowatą twarz w ramionach.

 

– Nieźle musiałaś mu przywalić, skoro po czymś takim stracił dla ciebie głowę – zaśmiała się Bridget, zeskakując z łóżka Audrey, która wciąż patrzyła na dziewczynę z szeroko otwartymi ustami.

 

Lily podniosła na nią zbolałe spojrzenie. Wyglądała, jakby miała się zaraz rozpłakać.

 

– Wcale nie stracił dla mnie głowy. Sama widziałaś, że chciał mi dopiec na kolacji! To pewnie przez to, że...

 

– Jesteś kretynką. – przerwała jej Bridget, ściągając szlafrok. Szybkim ruchem wskoczyła pod kołdrę i zignorowała wszelkie próby odpyskowania. Nie czekając na jej odpowiedź, odwróciła się do niej plecami.

 

– Lepiej się przymknij i zgaś światło. – rzuciła przez ramię.

 

***

 

Huncwoci w pełnym składzie schodzili na śniadanie. Taktycznie ominęli schody na czwartym piętrze, które zawsze były zakorkowane przez zagubionych pierwszoklasistów, skręcili w lewo żeby nie wpaść na woźnego Jenkinsa sprzątającego błotne jeziorko koło toalet i wskoczyli do tajnego przejścia, unikając Irytka. Teraz zbliżali się do Sali Wejściowej, wdzięczni za swoją znajomość zamku.

 

Syriusz przetarł piekące oczy. Tej nocy prawie nie zmrużył oka. Tak samo jak pozostali. Dlaczego? Powód był prosty. Okazało się, że James Potter jest osobnikiem kompletnie upośledzonym emocjonalnie. Sporą część nocy tłumaczyli mu, o co tak naprawdę Lily się wkurzyła. Zdaniem Syriusza dziewczyna zareagowała zbyt emocjonalnie, ale się nie odzywał. Nie chciał podsuwać Jamesowi argumentów, bo chłopak we wczorajszej sytuacji w ogóle nie widział swojej winy. Na szczęście przyjaźnią się z Peterem Pettigrew, którego nieskończone pokłady empatii otworzą oczy każdemu. Cóż... do wczoraj Syriusz był o tym przekonany. Teraz jego wiara w mentalną pochwę Petera nieco zmalała.

 

– Co zrobisz, Rogaczu, jak zobaczysz Lily? – spytał poważnie Remus, idący z Jamesem i Peterem kilka kroków przez Syriuszem, który zatrzymał się, żeby zawiązać buta.

 

– Przeproszę i powiem, że wcale nie chciałem sprawić jej przykrości.– odpowiedział bez entuzjazmu.

 

Ładowali mu do głowy przez pół nocy scenariusz dzisiejszego śniadania. Pół nocy? Jakoś tyle minęło od kiedy zauważyli, że James sam nie da rady wymyślić nic sensownego. W każdym razie nic, co nie zaowocowałoby wkurzoną Evans.

 

– A co zrobisz – zaczął Peter – kiedy odpowie, że nic się nie stało?

 

James westchnął i spojrzał w sufit.

 

– Przeproszę ją jeszcze raz, ładnie się uśmiechnę i dam jej spokój... sratatatatata. Peter, na litość boską, jak mam ją poderwać, skoro w kółko będę ją przepraszał? –zawołał zirytowany. Zatrzymał się na szczycie schodów i spojrzał na przyjaciela wyczekująco.

 

Peter zszedł jeszcze kilka stopni w dół zanim zorientował się, że James nie idzie za nim. Syriusz podgonił chłopaków i spojrzał na Remusa, który wzruszył ramionami.

 

– Rogaczu – powiedział spokojnie Peter – na razie musimy sprawić, żeby w ogóle chciała się do ciebie odezwać.

 

James opuścił głowę i ruszył do przodu. Chłopcy patrzyli, jak mija ich bez słowa i poszli za nim. W milczeniu przeszli po schodach prowadzących do Sali Wejściowej, w której zebrał się już tłumek stęsknionych za sobą wzajemnie uczniów. James zaczął przeciskać się koło rozchichotanych Puchonek, które na widok Syriusza zaświergotały radośnie. Dziewczyny machały do niego zachęcająco i mrugały zalotnie. Nogi same go zaczęły nieść do uśmiechniętych dziewczyn, ale ręka Remusa złapała go zdecydowanie za ramię i popchnęła w kierunku Jamesa.

 

– Nie wariuj. – mruknął do niego karcąco.

 

Syriusz spojrzał na niego z jawnym cierpieniem w oczach, ale nie podszedł do dziewczyn. Nie miał siły mu się sprzeciwić. Czuł się jak bity przez Sylvestra Stallona kawał mięsa. Nogi mu się myliły, cały czas na kogoś wpadał. Oczy tak go piekły, że szedł prawie po omacku. To nie jest stan, w którym masz ochotę kłócić się z wilkołakiem o panienki. Zamiast tego wydłużył krok i dogonił Jamesa jeszcze przed drzwiami do Wielkiej Sali.

 

– Rogaczu, powiedz mi jedno. – zaczął, tłumiąc ziewnięcie.

 

Od wczoraj nurtowało go jedno pytanie, a teraz trafił się idealny moment, żeby w końcu je zadać. James odwrócił głowę w jego kierunku i zwolnił kroku.

 

– Evans spodobała ci się na dworcu, kiedy była miła i słodka. – kontynuował Syriusz – Dlaczego ci nie minęło, kiedy wydarła się na ciebie przy wszystkich?

 

James utrzymał z nim kontakt wzrokowy, przez dłuższy czas prawie nie mrugając. W końcu wyszczerzył do niego szeroko zęby.

 

– Wiesz, Łapo... dopiero jak się na mnie wydarła poczułem, że nie odpuszczę.

 

***

 

Poranek w dormitorium dziewcząt z 6 roku zaczynał się dosyć leniwie. Audrey siedziała w szlafroku na łóżku i czytała poranną gazetę ignorując fakt, że niedługo zaczynają się zajęcia. Bridget próbowała okiełznać swoje loki przed lustrem w łazience, a Agnes próbowała zedrzeć z Lily kołdrę.

 

– Lily, przecież musisz coś zjeść. – Nie dawała za wygraną. Była zdeterminowana, żeby zaciągnąć swoją przyjaciółkę na śniadanie, choćby miało ją to kosztować wszystkie nerwy.

 

– Nigdzie nie idę. – odburknął jej przygłuszony przez kołdrę głos.

 

Agnes wyprostowała się i złapała pod boki. O nie. Nie pozwoli sobie na takie pyskowanie. Jest głodna, wściekła i zdecydowanie spóźniona na świeże bułeczki cynamonowe, które zawsze znikały jako pierwsze. Spojrzała poirytowana na wybrzuszenie w kołdrze, podniosła nogę i zasadziła Lily kopa w tyłek.

 

– Żaden facet nie ma prawa ładować cię do łóżka na cały dzień! – krzyknęła.

 

Z łazienki dobiegł je rubaszny śmiech. Agnes odwróciła głowę w tamtym kierunku akurat w momencie, w którym wychodziła z niej Bridget. Dziewczyna przestała się śmiać widząc pytające spojrzenie koleżanki.

 

– Kiedyś jeszcze będziecie się modlić, żeby jakiś facet was wsadził do łóżka na cały dzień. – odpowiedziała na niezadane pytanie, szczerząc się szeroko. Lily wysunęła głowę spod kołdry tylko po to, żeby spojrzeć na nią z niedowierzaniem podszytym nutką oburzenia.

 

Bridget czasem zaskakiwało te czyste, dziewicze poczucie humoru współlokatorek. Czy też jego kompletny brak. Wszystko musiały brać do siebie, o wszystko się oburzać i o wszystko obrażać... były dla niej zbyt poważne jak na szesnastolatki. Zwłaszcza Evans. Ta zachowywała się jak stara panna, która rzuca pod sklepem w całujące się pary sałatą i drze się, że to nieprzyzwoite i nie wypada. Niejednokrotnie zastanawiała się, jak można aż tak się ograniczać. Do jednej przyjaciółki, do biblioteki i szkoły. Żadnych zainteresowań, żadnego sposobu na spędzanie wolnego czasu. A przecież Evans nie była brzydka. Gdyby tylko od czasu do czasu się do kogoś odezwała, na pewno znalazłaby znajomych albo chłopaka. No chyba, że jest kompletnie nieciekawa.

 

Bridget miała dwie starsze siostry. Jej rodzice często zostawiali ją pod ich opieką, więc dość szybko zostało jej wytłumaczone, że chłopcy nie tylko ciągną za warkocze, że silniejszy zawsze wygrywa, a życia nie można brać zbyt poważnie. Kilka lat zajęło jej przekształcenie tych zasad na coś bardziej prawdziwego. Teraz już wiedziała, że chłopcy to nie inny gatunek– też się cieszą, też się boją i też mają marzenia. Naprawdę da się z nimi zakolegować. Wiedziała też, że nie zawsze wygrywa silniejszy, jeśli jego przeciwnik jest zwinniejszy i sprytniejszy. Zrozumiała też, że życie to tak naprawdę cholernie ważna rzecz i da się je przeżyć tylko raz, więc warto dać z siebie wszystko.

 

Wcale nie czuła się jakaś super, ani bardziej doświadczona przez życie niż jej rówieśniczki. Ale gdzieś tam, w głębi duszy, miała wrażenie, że posiadła jakąś tajemną wiedzę. Dlatego nie mogła dogadać się z Lily, która cały czas dla swojej młodości wciskała wielki, czerwony przycisk STOP.

 

Z Agnes sytuacja miała się podobnie. Była wysoka, ale garbiła się, żeby to ukryć. Miała świetną figurę, ale nosiła workowate ubrania. Ładne, błękitne oczy, a na nich ogromne okulary w grubej oprawce, żeby, broń cię Panie Boże, nikt nie zauważył ich koloru.

 

Przeniosła wzrok na dziewczynę, żeby wyłapać więcej szczegółów do których mogłaby się przeczepić. I uniosła wysoko brwi zaskoczona.

 

Agnes nie wyglądała tak, jak ją zapamiętała. Zrobiła coś z włosami – już nie były myszowate i poplątane. Teraz układały się w miękkie, złote fale spływające po ramionach. Zmieniła okulary na mniejsze, prostokątne, które nie rzucały się w oczy. Zrezygnowała z luźnych koszul na cześć bardziej obcisłej wersji mundurka. Prawdę mówiąc, dosyć nieprzyzwoitej. Zanim zdążyła to jakoś skomentować, z łóżka obok podniosła się Audrey. Odłożyła gazetę i obrzuciła Agnes oceniającym spojrzeniem.

 

– Nieźle wyglądasz. Ale popraw krawat. Wygląda niechlujnie. Lily, wchodzę do łazienki, jak chcesz się ogarnąć to albo teraz, albo nigdy. – powiedziała i złapała za leżącą kosmetyczkę.

 

Agnes podeszła do lustra i zaczęła się szarpać z krawatem. Nie do pomyślenia było, żeby ktoś zignorował radę Audrey Belamonte na temat wyglądu. Dziewczyna była chodzącą perfekcją. Istną damą. Porzuciła na chwile Lily, która niechętnie spuściła nogi z łóżka i wstała z tą swoją cierpiętniczą miną. Stawiając nogę za nogą poczłapała w kierunku łazienki.

 

Audrey spojrzała w kierunku Agnes, która powoli przegrywała walkę z krawatem i miała minę, jakby ten próbował zabić ją, jej matkę i Ryana Reynoldsa. Marszczyła nos w kierunku lustra, w końcu ściągnęła krawat, rzuciła go na łóżko i odwróciła się do dziewczyn z miną zwycięzcy.

 

– Patrzcie jaka jestem piękna! – rzuciła beztrosko, wprawiając Bridget w osłupienie.

 

***

 

Jak zawsze Audrey schodziła na śniadanie sama. Bridget wyszła pierwsza, Agnes złapała Lily i wybiegła z nią krzycząc coś o cynamonowych bułeczkach, a Audrey dopiero wtedy weszła do łazienki. To nie tak, że zaspała czy coś. Jej zegar biologiczny działał z wręcz przerażającą precyzją, gwarantując dziewczynie pobudkę o 6:48 każdego dnia. Winę za jej samotne wychodzenie z dormitorium ponosiło jej zamiłowanie do spokojnych poranków.

 

Kiedy jej współlokatorki po obudzeniu wleką się do łazienki, żeby z półprzymkniętymi oczami umyć zęby nieswoją szczoteczką do zębów, Audrey czyta wczorajszą wieczorną gazetę. Albo książkę. Albo ćwiczy. Poranki są przecież po to, żeby dobrze zacząć dzień. Od dobrej myśli, ulubionej piosenki albo tańca przed lustrem. Jej dziadek od strony ojca zawsze powtarzał, że pośpieszny poranek jest jak najedzenie się przystawką przed siedmiodaniowym posiłkiem.– głupie, bezsensowne i na pewno się po tym porzygasz. Audrey podzielała jego zdanie, więc z rana nigdy się nigdzie nie goniła. Przez to przylepiono jej etykietkę naczelnej damy Gryffindoru. Zawsze na wszystko miała czas, zawsze wyglądała perfekcyjnie i nikt nie miał prawa jej pośpieszać. Jako, że rano każdy gdzieś biegł, to ludzie ją omijali. Nie miała szansy z nikim pogadać ani się zaprzyjaźnić. Strasznie ją to bolało.

 

Z natury była osobą bardzo towarzyską, otoczoną rodziną i przyjaciółmi z każdej możliwej strony. W szkole nie miała tyle szczęścia. To nie tak, że ludzie jej nie lubili. Raczej uważali ją za chłodną perfekcjonistkę, która woli samotność. Taką, która może wybuchnąć w najmniej spodziewanym momencie. W pierwszej klasie ludzie ją otaczali i zachwycali się jej pochodzeniem. Każdy chciał wiedzieć, jak to jest mieszkać we Włoszech, sporo osób prosiło o to, żeby coś powiedziała... no i stało się. Popisywała się swoim temperamentem często na wyrost. Zbyt późno zorientowała się, że przesadziła. Koledzy wzięli ją za ekscentryczkę, za głośną i zbyt dziwaczną by się z nią przyjaźnić. I tak się stało. Została sama.

 

Właśnie dlatego tak ceniła poranki po wyjściu współlokatorek. Wtedy mogła zapomnieć, że tak naprawdę nie ma do kogo się odezwać. Tańczyła przed lustrem, stroiła miny i przerzucała swoje gęste włosy z jednej strony na drugą nie słysząc od nikogo, że jest pusta. Nikt nie widział jej potknięć. Mogła poślizgnąć się na dywaniku w łazience i walnąć z całej siły biodrem w umywalkę, a potem siedzieć przez kilka minut na sedesie i przeklinać swoją głupotę. Tak właściwie, to stało się to zaraz przed wyjściem z dormitorium i teraz trochę kulała.

 

– Poślizgnąć się na dywaniku w łazience, kretynka – powiedziała do siebie pod nosem i delikatnie dotknęła biodra z lewej strony. Syknęła. Będzie siniak jak nic. Na całe szczęście i tak nikt tego nie zobaczy. Przecież w całej tej przeklętej szkole nie ma nawet ani jednego chłopaka, który choćby dla głupiego żartu chciał jej podwinąć spódnicę. Ani jednej takiej dziewczyny. Ba! Nawet nie ma kogoś, kto po prostu by spytał, czemu kuleje.

 

Nagle przez głowę przebiegła jej niepokojąca myśl. Boże, a co by było, gdyby uderzyła się w głowę? I zasłabła? Na szczęście w dormitorium mają tylko jedną łazienkę. Któraś z dziewczyn w końcu musiałaby do niej wejść i wtedy zobaczyłaby ją, Audrey, leżącą we krwi tuż obok tego durnego dywanika. Pewnie to byłaby Bridget. Ona zawsze wraca pierwsza do dormitorium. Czy rzuciłaby się do jej wiotkiego ciała? Czy wyglądałaby jak Pietà ? Bridget jako lokata Santa Maria a ona, Audrey byłaby krwawiącym, zdjętym z krzyża Jezusem... O matko, a gdyby mieszkała sama? Mogłaby tak leżeć tygodniami, zanim któryś z sąsiadów doniósłby na policję o unoszącym się z jej mieszkania smrodzie. Przez ten czas jej wredny kot pewnie pożerałby ją stopniowo. Jego interesowałoby tylko to, że go nie karmi.

 

Jęknęła i złapała się za ściśnięte gardło. Naprawdę nie lubi swojego kota, nie chce, żeby ją zjadł. Obmyślała w głowie plan na to, jak zapobiec zjedzeniu przez tego bydlaka i kompletnie nie patrzyła, gdzie idzie. Szła blisko ściany i gdy wyszła zza rogu wpadła na wysokiego blondyna.

 

Chłopak odwrócił się błyskawicznie i spojrzał na nią z góry swoimi szarymi oczami.

 

– Uważaj na kogo wpadasz, ty mała...ej! – zawołał, widząc, że dziewczyna kompletnie go ignoruje.

 

Audrey wyminęła go jakby nigdy nic i poszła dalej. Nienawykły do takiego traktowania chłopak, złapał ją za ramię i odwrócił siłą w swoją stronę.

 

– Co ty sobie wyobrażasz...– Nie dokończył. Zamilkł na widok przerażającej pustki w jej oczach.

 

– Wszystko gra? – spytał, spuszczając z tonu i ściągając rękę z jej ramienia.

 

Słysząc głos podniosła szybko głowę i wbiła wzrok w jego szare oczy. W jej spojrzeniu było widać determinację i pewność siebie.

 

– Nie dam się zeżreć temu parszywemu kocurowi! – zawołała i zaakcentowała wypowiedź dynamicznym obrotem o 180 stopni. Ruszyła przed siebie z głośnym stukotem obcasów i po chwili zniknęła za zakrętem.

 

Chłopak stał jak wmurowany i patrzył za nią. Kompletnie nie wiedział, co powiedzieć.

 

A Lucjuszowi Malfoyowi mało kiedy brakowało słów.

 

***

 

Remus jako pierwszy z Huncwotów wszedł do Wielkiej Sali. Za plecami słyszał jak Peter rzuca ostatnie rady z cyklu "jak postępować z dziewczynami", a James i Syriusz nabijają się z niego.

 

Uśmiechnął się do siebie. Syriusz uwielbiał udawać kobieciarza, ale tak naprawdę nic o dziewczynach nie wiedział. Prawdę mówiąc, to bał się ich jak ognia. Miał w sobie wszystko, co pociągało dziewczyny zamknięte w internacie – pewność siebie, wygląd, majętną rodzinę i buntowniczy charakter. Ale też problemy z zaufaniem, które psuły każdy związek.

 

Remus usiadł przy stole Gryfonów i spojrzał na pełne jedzenia talerze. Czuł, jak cieknie mu ślinka. Po tym nocnym maratonie umierał z głodu. Już wyciągał rękę po tosty, gdy kątem oka zarejestrował Petera, który nakłada na swój talerz całą górę cynamonowych bułeczek. Spojrzał tęsknie na tosty oraz leżący obok nich bekon z jajkiem na który rzucili się od razu James z Syriuszem. Westchnął i z bólem serca sięgnął po talerz Petera. Nie może pozwolić, żeby chłopak faszerował się samymi słodyczami. Głuchy na jego nędzne protesty sięgnął po chochlę wystającą z gęstej jak beton owsianki i nałożył jej trochę na talerz. Po chwili namysłu sięgnął po miód i nałożył go trochę na górę jasnej papki. Bądź co bądź, Peter napracował się w nocy, należy mu się nutka radości w ten szary, depresyjny poranek. Położył talerz na stole, a do kubka chłopaka nalał czarnej kawy.

 

– Wspomaga metabolizm. – Puścił oko w jego kierunku i poczochrał mu włosy.

 

Remus uwielbiał przejmować rolę ojca w tej stukniętej rodzince. To właśnie James, Syriusz i Peter przygarnęli go do siebie podczas pierwszej podróży ekspresem Londyn–Hogwart. Uśmiechnął się sam do siebie pod nosem. Nieźle był wtedy przerażony. Przed Hogwartem nie miał wielu znajomych, chociaż jego rodzice bardzo starali się to zmienić. Rodzice są dyplomatami. Naprawdę dobrymi. I bardzo uparli się, żeby ich jedynak, mimo swojej przypadłości, miał dużo znajomych. No i tu zaczynały się schody. Przez lata Remus udawał, że dobrze się bawi na organizowanych przez nich grach i zabawach, żeby nie sprawić przykrości mamie. Ona w kółko kogoś zapraszała! Dzieci znajomych, dzieci znajomych znajomych i prawie obce dzieci ze szkoły albo przedszkola. Istny armagedon. Ojciec na szczęście nie był tak uparty. Spokojny i opanowany zawsze był bratnią duszą Remusa. Rozumieli się praktycznie bez słów. Matka za to była gwiazdą. Piękna i przebojowa, otoczona z każdej strony ludźmi, głośna i lubiana przez wszystkich. Zawsze była w biegu, cały czas coś załatwiała. Choć robiła kilka rzeczy na raz, prawie nigdy nie popełniała błędu i nie dawała rodzinie odczuć swojego zmęczenia. Remus od zawsze ją podziwiał. Przez długi czas myślał, że odziedziczył po matce tylko charakterystyczne miodowe oczy i karmelowy odcień włosów. Uwielbiała żartować, że oboje mają urodę która pasuje bardziej do sklepu ze słodyczami niż do interesów. Podkreślała, że nie dałaby sobie rady bez swoich "chłopców". Lata do ojca z każdym słoikiem, którego nie potrafi otworzyć i piszczy na widok wszystkich robali. Wtedy tata Remusa jest prawdziwym bohaterem, ratującym ją z opresji. Mama chichocze i mu dziękuje. A potem wychodzi zmieniać świat.

 

Kiedy został wciągnięty do przedziału przez dwóch hałaśliwych chłopaków i jednego obżartuszka , któremu jedzenie wysypywało się z kieszeni, coś zrozumiał. Zrozumiał, że już nie może się doczekać tych lat w Hogwarcie. Gdy chłopcy dowiedzieli się o jego…przypadłości, nie tylko go nie opuścili, ale wręcz zaczęli mu pomagać i dodawać pewności siebie. To dzięki nim pogodził się ze swoją drugą naturą, przestając uważać ją za coś, co rujnuje mu życie. Teraz nawet miał na tyle odwagi, żeby planować przyszłość. Zawdzięczał im tak wiele, że mógł im od czasu do czasu potatusiować. Zacmokał teatralnie widząc, że James nie ruszył jeszcze nic ze swojego talerza. Nachylił się przez stół, nabił na widelec kawałek jajka i już miał go wcisnąć chłopakowi do ust, gdy ten nagle wstał i uśmiechnął się w kierunku drzwi.

 

Remus ściągnął kolano ze stołu i spojrzał w tą samą stronę. Podchodziły do nich Lily i Agnes. Obie wyglądały jakoś inaczej...chyba. W każdym razie – Lily wyglądała okropnie. Pewnie tak jak James niewiele spała w nocy. Miała podkrążone oczy, szarą skórę i wyglądała w ogóle jakoś niemrawo.

 

Agnes za to promieniała. Szła z wysoko podniesioną głową i rozsyłała dookoła szerokie uśmiechy. Remus poczuł, jak kącik jego ust

mimowolnie podnosi się do góry. Pomyślał, że gdyby tylko wyciągnęła do góry prawą rękę... i wykonała kilka zgięć w nadgarstku... mogłaby spokojnie startować na pretendentkę do brytyjskiego tronu.

 

***

 

Lily siadła obok Jamesa i wzięła głęboki oddech. Da radę. Pół nocy obmyślała ten plan i teraz jest prawie pewna, że to wszystko ma ręce i nogi.

 

Poczuła, jak pocą jej się dłonie. Niewiele myśląc sięgnęła do spódnicy Agnes i wytarła je. Uniosła wzrok i wyszczerzyła zęby widząc zbulwersowaną minę przyjaciółki. Powoli oderwała ręce od materiału i wyprostowała się. Nieśmiało spojrzała w lewą stronę.

 

James siedział sztywno na ławie i patrzył w talerz. W ogóle nie zwracał na nią uwagi. Odetchnęła głośno, żeby dodać sobie odwagi. Teraz, albo nigdy.

 

– James, ja...

 

– Evans chciałem...– Zaczęli równocześnie.

 

Uśmiechnęła się widząc jak chłopak podnosi rękę i z zakłopotaniem przeciera oczy. Naprawdę lubiła jego gesty. A miał ich całkiem sporo w repertuarze.

 

– Przepraszam, mów pierwsza – powiedział, odwracając się w jej kierunku i posyłając ciepły uśmiech.

 

Znowu zachowywał się jak James, którego lubiła. Jego zachowanie dodało jej odwagi. Nie dała sobie czasu na to, żeby znowu spanikować. Usiadła okrakiem na ławie twarzą do niego i wbiła spojrzenie w jego oczy z całą determinacją na jaką było ją stać.

 

– Ja cię James bardzo chcę przeprosić za swoje zachowanie wczoraj. – wyrzuciła z siebie jednym tchem.

 

Udało się. Powiedziała to. Nie do końca zabrzmiało to tak, jak chciała... miała przecież wypaść na opanowaną, pewną siebie dziewczynę, dla której odezwanie się do popularnego chłopaka to pryszcz. Cóż... może i nie do końca się udało, ale przynajmniej powiedziała to co chciała.

 

Z drżącym sercem podniosła wzrok i spojrzała na niego. Dopiero teraz zdała sobie sprawę, że wyrzucając z siebie potok przeprosin zamknęła oczy. Boże, co on musiał sobie o niej pomyśleć. Głupia gęś. Akurat w takim momencie musiała zachować się jak pięciolatka. Z paranoicznych rozważań wyrwał ją jego śmiech. Taki ciepły i uroczy, bez cienia zażenowania. Jedyny w swoim rodzaju. Przeszły ją ciarki. Śmiał się do niej. Boże! Ile lat marzyła o tym, żeby kiedyś tak z nim porozmawiać.

 

– To ja cię przepraszam, Evans. Zachowałam się jak buc. Naprawdę nie chciałem cię wczoraj urazić.

 

– Lily. – powiedziała ciszej, niż zamierzała. Zobaczyła jego zaskoczone spojrzenie.

 

– Słucham?

 

– Lily. Mów mi Lily. Po nazwisku jest jakoś tak... formalnie. – Oblała się rumieńcem. Ah! czemu, za każdym razem musi tak reagować, przecież nie powiedziała nic nienormalnego. Ma chyba prawo prosić go, żeby mówił do niej po imieniu? Przecież są z jednego domu!

 

Kątem oka zobaczyła, jak szczerzy do niej zęby i wyciąga rękę.

 

– Dobra, Lily. Kumple? – spytał.

 

Uścisnęła jego rękę. Pod palcami poczuła szorstką skórę i zgrubienie po wewnętrznej stronie dłoni. "To pewnie od trzymania miotły" pomyślała. Naprawdę poświęca Quidditchowi sporo czasu. Przykłada się i poświęca, robi to, bo to kocha. Na jej usta wypłynął niemądry uśmiech. Ścisnęła mocniej jego dłoń i spojrzała wprost na niego.

– Kumple. – zdecydowała.

 

Nagle do Wielkiej Sali wpadł podmuch wiatru. Kilka głów uczniów odwróciło się w kierunku drzwi. Ku zaskoczeniu Lily drzwi do Sali Wejściowej stały otworem.

 

– Pewnie czterech jeźdźców apokalipsy. Pogodziliście się i teraz pora na armagedon. – wyszeptała Agnes konspiracyjnym szeptem.

 

Lily nawet nie zdążyła jej odpowiedzieć.

 

W sali wejściowej pojawił się potwór.

 

Był ogromny. Z trudem przeciskał się przez drzwi, trąc czerwonymi, lśniącymi łuskami o drewniane rzeźbienia na framugach. Jego pazury wielkości dużego psa piszczały na marmurowej posadzce. Kilka osób krzyknęło. Lily nie była pewna, czy jedną z tych osób nie była ona. Stworzenie odwróciło się i zobaczyła jego pysk. Długi, łuskowaty, z ostrymi kłami. Ale, o dziwo, nie to przyciągało najbardziej jej uwagę. Stworzenie omiotło wnętrze Wielkiej Sali złotym okiem. Lily zatonęła w tym spojrzeniu. Poczuła rozlewające się po jej ciele ciepło, a serce prawie eksplodowało z nadmiaru szczęścia, które ją przepełniło. Westchnęła ze szczerym uśmiechem, który jakoś sam z siebie wypełznął na jej twarz.

 

– Smok skandynawski. – powiedział siedzący po drugiej strony stołu Remus. W jego głosie było słychać zachwyt i odrobinę niedowierzania. Widocznie obecność stworzenia wprawiła wszystkich w ten euforyczny stan. Już nikt nie krzyczał. Wśród uczniów zapadła głucha cisza.

 

Nagle stworzenie jakby zapadło się w sobie. Lily jęknęła. Nie, tak bardzo nie chciała, żeby to zniknęło. Żeby wyparowało z niej to uczucie bezgranicznego szczęścia. Przyjrzała się uważnie. Smok naprawdę zaczął się zmniejszać, lśniące łuski zaczęły zapadać się i kurczyć. Długi pysk skrócił się, kły zmalały, a ogromne, złote oczy stały się prawie niewidoczne z tej odległości. Cała sytuacja przypominała jej pierwsze zajęcia z Transmutacji, kiedy to profesor McGonagal zademonstrowała im swoją przemianę w kota.

 

– To animag! – Usłyszała za plecami. Po głosie poznała, że powiedział to Syriusz. Ale smok nie wyglądał, jakby miał się zamienić w człowieka. Skurczył się i siedział teraz przy drzwiach do Wielkiej Sali. Wyglądał tak niegroźnie... jak przerośnięta jaszczurka. Zaraz za nim pojawiła się dziewczyna, którą wcześniej musiało skrywać jego ogromne cielsko.

 

Schyliła się, wzięła smoka na ręce i położyła sobie na ramieniu. Ten od razu schował się pod jej długimi, srebrnymi włosami i zanurzył pysk w wilczym futrze, które służyło jej za okrycie. Ściągnęła z twarz błyszczące, metalowe gogle.

 

– Tatusiu! – krzyknęła na całą salę i posłała czarujący uśmiech w kierunku profesorskiego stołu.

 

Lily wstrzymała oddech i z prędkością światła odwróciła się w tę samą stronę. Na szczycie schodów stał Dumbledore z szeroko rozłożonymi ramionami. Zbiegł po kilku stopniach dzielących podium profesorskie od podłogi i długimi krokami przemierzył salę. Zdezorientowana Lily rozejrzała się po najbliższych osobach siedzących obok niej. Huncwoci jak jeden mąż patrzyli na dziewczynę w niemym zachwycie. Agnes siedziała z otwartymi ustami i przenosiła zaskoczony wzrok z intruza na Lily, jakby szukała potwierdzenia tego co widzi. Miała wrażenie, że całą Wielka Sala wzięła głęboki wdech i teraz czeka na znak, żeby wypuścić powietrze. W takiej atmosferze słyszała każde słowo profesora i dziewczyny, choć wcale nie mówili głośno.

 

– Leorein! – zawołał dyrektor. Dziewczyna podbiegła do niego i rzuciła mu się na szyję. Jego długa, siwa broda zakryła jej twarz i chyba musiała jej przeszkadzać, bo już po kilku sekundach w uścisku Dumbledora, zaczęła się wyrywać.

 

– Pfe, tato, zrobiłbyś coś z tą brodą Gandalfa.

 

– Kogo? – spytał dyrektor skonsternowany, ale w końcu machnął ręką. – Nieważne. Czemu tak długo cię nie było? Twoja matka pisała, że miałaś być na ceremonii rozpoczęcia roku.

 

Dziewczyna uśmiechnęła się szeroko prezentując komplet swoich nienaturalnie białych zębów i z zakłopotaniem poprawiła włosy.

 

– Wiesz, jak jest... lecisz na smoku, nic nie widzisz, gubisz drogę...Nagle jesteś nad Loch Striven, łapie was przeciwny wiatr i Zefir musi lądować. Przespaliśmy się u przemiłych ludzi w Glaic i jak tylko wiatr się uspokoił ruszyliśmy dalej. – powiedziała, wzruszając ramionami podkreślając swoją bezradność w obliczu natury. Tak szczerze, to Lily pomyślała, że dziewczyna ściemnia. Dumbledor jednak kompletnie się tym nie przejmował. Złapał córkę w objęcia i przytulił jak największy skarb.

 

– Tak się martwiłem, że coś się stało. Ale teraz w końcu tu jesteś! – zawołał głośno i odsunął ją na odległość ramion, by lepiej się jej przyjrzeć. Skrępowana spuściła wzrok. Chyba nie nawykła do takiej atencji. Chcąc jakoś wybrnąć z niezręcznej dla niej sytuacji znowu sięgnęła do włosów i założyła zwisający kosmyk za ucho.

 

– To elfka! – krzyknął Remus stanowczo za głośno, jak na panującą w sali ciszę. Kilka osób spojrzało na niego z zaskoczeniem.

 

– Skąd ty to wszystko wiesz? – syknął do niego Syriusz, nachylając się nad stołem.

 

– Ma skośne uszy, kretynie. – odsyczał mu Remus, pukając się ostentacyjnie otwartą dłonią w czoło.

 

– Może jest skrzatem? – podsunął pomocnie James.

 

– Od razu goblinem. – mruknęła z rozbawieniem Agnes, wychylając się zza ramienia Lily, która parsknęła śmiechem. O dziwo, Syriusz też się zaśmiał. Agnes wyglądała na zachwyconą, kiedy posyłała mu szeroki uśmiech znad miski humusu i pozostałości bekonu.

 

Głos dyrektora przerwał ich deliberację na temat rasy jego córki.

 

– Pewnie umierasz z głodu – powiedział, odwracając się i idąc w kierunku podestu ze stołem profesorskim.

 

– Ale najpierw interesy. Trzeba cię przydzielić do jakiegoś domu! Matka mówiła ci, na czym polega Ceremonia Przydziału, prawda? – Szybkim ruchem kompletnie nie pasującym do jego wieku wskoczył na drugi stopień schodów i odwrócił się twarzą do uczniów ze swoim dobrotliwym uśmiechem.

 

– Drodzy uczniowie! Poznajcie Leorein Dumbledore. Ze względu na wcześniejszą edukację, zostanie przyjęta na 6 rok...

 

Lily dobiegł szczęk upuszczonego widelca. Oderwała wzrok od przemawiającego Dumbledora i rozejrzała się za źródłem dźwięku. Odkryła, że widelec należał do Remusa, który w ogóle nie próbował go podnieść. Zamiast tego patrzył przed siebie z uchylonymi ustami i z miną świadczącą o absolutnej fascynacji. Dziewczyna podążyła za jego spojrzeniem i ze zdziwieniem zauważyła, że chłopak patrzy wprost na córkę Dumbledora, która zastygła w pół kroku i miała ten sam niemądry wyraz twarzy co Remus. Podczas gdy wszystkie głowy zwrócone były w kierunku dyrektora, tych dwoje wpatrywało się w siebie jakby czas się dla nich zatrzymał. Lily spuściła wzrok. Nie wiedziała, co ją napadło, ale czuła się, jakby przyłapała ich na jakieś intymnej sytuacji. Wbiła spojrzenie w swoje ręce i poczuła, że jej twarz oblewa rumieniec. Jasna cholera, co to było?!

 

– ... A teraz, bez przedłużania! Podejdź Leorein, Tiara Przydziału powie ci, do którego domu będziesz należeć. – skończył Dumbledore i Lily znowu na niego spojrzała. Stał na podeście i uśmiechał się do wszystkich szeroko w sposób, w jaki tylko on potrafi. Wyglądało na to, że w ogóle nie zauważył konsternacji córki, która teraz wbiegała lekko po schodach i usiadła na stojącym po środku drewnianym stołku.

 

Dyrektor jednym ruchem osadził stary kapelusz na lśniących, srebrnych włosach dziewczyny. Smok, ciągle spoczywający na jej ramieniu, zsunął się z niego i położył na jej kolanach, zwijając się w kłębek zupełnie jak kot. Uniósł drobny pysk i parsknął ze zniesmaczeniem na tiarę.

 

***

 

Peter wyciągnął rękę i oparł ją na ramieniu przyjaciela.

 

– Wszystko gra? – spytał szeptem. Remus powoli podniósł wzrok i spojrzał wprost na niego.

 

Peter jęknął. Doskonale znał to spojrzenie. Widział już je wiele razy. W czasie pełni. Kilka chwil przed tym, jak Remus przemieniał się w wilkołaka. Kiedy miał jeszcze ludzkie ciało, ale w oczach było już widać szaleństwo i niezaspokojony głód. Oraz nienawiść do samego siebie.

 

Nigdy na ten temat nie rozmawiali, ale dla Petera właśnie ten moment był najcięższy w ich przyjaźni. Nie bał się, kiedy Remus przemieniał się w wilkołaka. Dla niego, jako animaga, był kompletnie nieszkodliwy i ( jeśli tylko nie było w pobliżu żadnych ludzi) całkiem przyjazny. Razem z pozostałymi chłopakami traktowali go po prostu jako kolejnego animaga. Często ścigali się po Wrzeszczącej Chacie zapełniając długą noc grą w berka. Ścigali się po schodach i po wszystkich pokojach. Peterowi w takich momentach wydawało się, że Remus odzyskiwał świadomość. Nawet warczał tak, jakby się śmiał. Co prawda po przemianie znowu do ludzkiej formy utrzymywał, że nic nie pamięta. A oni nie dociekali.

 

Bo to spojrzenie przed przemianą... te przerażenie, nienawiść, żal. Ten jeden moment zadawał kłam wszystkiemu, co Remus mówił na co dzień. Cały czas utrzymywał, że kompletnie nie przeszkadza mu jego przypadłość. Zaskakiwał wszystkich brawurą i szalonymi pomysłami, za które ( w przeciwieństwie do pomysłów Syriusza) nie groziło im więzienie i wieczna hańba.

 

Peter ocknął się ze swoich rozmyślań i spojrzał jeszcze raz na przyjaciela. Wyglądało, że doszedł trochę do siebie, chociaż ciągle był w szoku.

 

– Znasz ją? – spytał szeptem. Remus wzruszył ramionami i przytaknął głową. Peter kompletnie nie zrozumiał, o co chodzi.

 

– To znasz czy nie?

 

– Nie znam. – odpowiedział po dłuższej przerwie. – Chyba. Chyba nie znam. – dodał z powątpiewaniem.

 

Nie zdążył rozwinąć myśli. Przerwała mu tiara przydziału, która wykrzyknęła zmęczonym głosem

 

– Gryffindor!

 

Zanim ktokolwiek zdążył przyswoić tę odpowiedź, Syriusz i James już stali, klaskali i darli się wniebogłosy. Zaraz za nimi poderwała się reszta Gryfonów. Rzucona w ten wir absolutnego szaleństwa Agnes krzyczała ile pary w płucach.

 

– Będziemy mieć fory u Dumbledora!

 

– Zawsze mieliśmy, wariatko – zauważyła ze śmiechem Lily. Słysząc jej słowa James zawtórował jej. Oboje spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się szeroko.

 

Przez głowę Petera przebrnęła jedna myśl – kogo oni chcą oszukać z tym kolegowaniem?

 

***

 

Leorein spojrzała w kierunku stołu Gryfonów. Uczniowie stali i wiwatowali jakby co najmniej była jakąś celebrytką. Widocznie w tej szkole bycie córką dyrektora coś znaczyło. To nie tak, że jakoś ją to zaskoczyło. Od dziecka żyła w przeświadczeniu, że świat istnieje tylko po to by paść jej do stóp, a ludzie służą do dawania prezentów. Wszyscy ją rozpieszczali. Odkryła to stosunkowo wcześnie. Miała 5 lat, a do pewnej gazety dodawano nalepki. Były różne i było ich bardzo dużo, a mama z jakiegoś powodu nie chciała wykupić całego kiosku. Leorein postanowiła działać na własną rękę. Będąc na placu zabaw zaczepiała dorosłych i bardzo poważnie pytała, czy mogliby dawać jej te nalepki, jeśli tylko będą je mieli. Słyszała jaka jest śliczna, jaka dorosła, jakie ma piękne włosy i nienaganne maniery. Nie specjalnie była zdziwiona, kiedy na drugi dzień miała już całą kolekcję nalepek i kilka zapasowych. Właśnie wtedy zrozumiała, że cały wszechświat ma jedno zadanie. Rozpieszczać ją.

 

W tłumie wiwatujących Gryfonów wyłapała wzrokiem chłopaka o miodowych oczach. Tego, który jednym spojrzeniem potrafił ja zatrzymać i wmurować w posadzkę. Nie było trudno go znaleźć– tylko on nie wstał, ani nie klaskał. Siedział i do tego wyglądało na to, że uparcie stara się na nią nie patrzeć.

 

Była mu bardzo wdzięczna.

 

Dwóch chłopców stojących naprzeciwko niego wyłapało jej spojrzenie i zaczęli machać do niej zachęcająco. Wyglądali na miłych facetów – okularnik z rozwichrzoną czupryną i przystojny chłopak stylizowany na Kevina Bacon'a z Footloos. Ten w okularach przysunął się do rudej dziewczyny stojącej obok i wskazał Leorein miejsce między nim, a kopią Jamesa Deana. Pokręciła głową, żeby mu odmówić. Siedzieli za blisko tego chłopaka o miodowych oczach. A jego się bała. Była taka głupia, że nie posłuchała ostrzeżeń matki.

 

– Uważaj – mówiła – w jednym miejscu spotkasz na raz więcej czarodziejów, niż poznałaś przez całe życie. Różni was wszystko. Wychowanie, kultura i podejście do magii. Jeśli tylko poczujesz, że coś jest nie tak, daj sobie czas. Przemyśl to, nie bądź w gorącej wodzie kąpana. Nikt cię nie będzie poganiał.

 

Wiedziała, że taki moment może ją spotkać ale nie sądziła, że tak szybko. Jasna cholera, że też zawsze musi być taka przemądrzała. No oczywiście, jaśnie panienka Leorein nie boi się niczego. No jasne, że nie, przecież jest taka mądra, ładna i zabawna. Głupia idiotko. Walnięta wariatko. Jasny gwint, ty... skretyniała kretynko!

 

"– Przepraszam, nie jesteś skretyniałą kretynką" – przeprosiła po chwili samą siebie w myślach. Podała sobie wyimaginowaną rękę na zgodę. Nie ma się przecież co kłócić sama ze sobą.

 

Zobaczyła, że okularnik widząc jej odmowę robi smutną minę. Chciało jej się śmiać. No po prostu nie mogła usiąść gdzieś indziej. Czuła, że to byli jej nowi koledzy. Przeniosła spojrzenie na tego o miodowych oczach. Znowu przeszedł ją dreszcz. Prawa ręka zaczęła dygotać. Żeby to ukryć podniosła ją i podrapała Zefira po łuskach nad okiem. Usłyszała, jak smok mruczy z rozkoszy. Jego obecność zawsze dodawała jej otuchy. W głowie zaczęło pojawiać się rozwiązanie.

 

Na razie nie mogła tam usiąść. Nie chciała siadać też nigdzie indziej. Drogą błyskotliwej analizy doszła do wniosku, że lepiej nie siadać w ogóle.

 

– Pójdę się położyć – powiedziała odwracając się do ojca. Widząc jego zaskoczoną minę uśmiechnęła się szeroko, ładując w to całe pokłady miłości jakie miała. Zobaczyła, że jej staruszek kiwa głową ze zrozumieniem. Jezu, ale się cieszyła, że w końcu ma go po ręką!

 

– Zaprowadzę cię. – Złapał ją za ramię i przytulił ojcowskim gestem. Podrapał Zefira nad okiem. Leorein się roześmiała. Cholera, on też znał ten patent na przekupienie smoka!

 

***

 

– Myślicie, że jest wegetarianką? – spytała Bridget. Zaraz po wyjściu dyrektora i jego córki, gdy tylko Wielka Sala wybuchła gwarem rozmów, wstała i sięgnęła po pierwszy czysty talerz, jaki nawinął się jej pod rękę. Siedzący obok niej chłopak zamruczał z dezaprobatą. To był jego talerz. Bridget nawet nie zwróciła uwagi na ten nieśmiały przejaw buntu i zaczęła nakładać sałatkę. Audrey zerwała się z miejsca, przetarła swój talerz serwetką i sięgnęła po parówki.

 

– Ty nakładaj wegetariańskie, ja biorę mieso. Agnes, ty odpowiadasz za słodycze. – zarządziła. Agnes nie trzeba było dwa razy powtarzać. Już stała na nogach i walczyła z Peterem o ostatnią cynamonową bułeczkę.

Bridget uśmiechnęła się szeroko. Co jak co, może i na co dzień się nie dogadywały, ale chorobliwa ciekawość zawsze łączy ludzi.

 

– Weź ten schab na zimno, jest super!

 

– Co wy robicie? – spytała niepewnie Lily, obserwując niebezpiecznie chyboczącą się wieżę z marchewek na talerzu Bridget. Audrey podniosła wzrok i wskazała na blondynkę nabitą kiełbaską, która smętnie zamerdała na końcu widelca.

 

– Ta dziewczyna jest genialna. Podążajmy za nią. – odpowiedziała całkiem poważnie.

 

– O czym ty mówisz? – spytała ze śmiechem Lily. Agnes spojrzała na nią z niedowierzaniem. Z głośnym plaśnięciem położyła na talerzu wyrwaną Peterowi bułeczkę.

 

– To chyba oczywiste, nie? Idziemy nakarmić naszą nową współlokatorkę.

 

– Przecież zaraz mamy lekcję!

 

– Historię Magii, Lily. HISTORIĘ MAGII. – powiedziała Bridget przeciągając ostatnie słowa, żeby nikomu nie umknęło znaczenie tego przekazu. Audrey przeskoczyła przez ławę, zaszła Lily od tyłu i szepnęła jej do ucha konspiracyjnym szeptem.

 

– Nie chcesz być pierwszą osobą, która pozna córkę Dumbledora z nieprawego łoża? – Lily poczuła dreszcz przechodzący jej po karku. Odwróciła się do dziewczyny i zmrużyła groźnie oczy,

 

– Jesteś diabłem, Belamonte.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania