Gorące popołudnie Cervantesa
— Śniło mi się, że pieczywo miało skrzydła, i latały, polując, chleby i bagietki. Bułki trzymały się przy ziemi, podpłomyki zaś zbierały nektar, jak pszczoły i trzmiele.
Był gorący, hiszpański dzień. Miguel i ja siedzieliśmy w cieniu ściany, i cienkim piwem zapijaliśmy czerstwe paluchy.
— I dolatywałyby do ludzi już z nektarem, jakby z miodem? — przyszło mi do głowy zapytać.
Hiszpan spojrzał na mnie jak na kretyna i począł wstawać. Zrezygnował po chwili, sapnął, usiadł ponownie.
— No? — ponagliłem.
— Nie wiem. Śniło mi się tylko, że latały. Pewnie nie wiesz, ale to dlatego, że nędza zagląda mi do izby, a moja córka to latawica. Swędzi ją tam chyba, od dziecka tak ma — wyznał smutno i zwiesił głowę.
Nie dopytywałem, gdzie swędzi ją i czy najpierw urodziła dziecko i od tego zaatakował ją poporodowy świąd, czy swędzi ją tam, odkąd była mała.
— Głowa do góry, człowieku.
Siedzący obok mężczyzna dramatycznie uniósł głowę, jakby przyszedł mu do niej pomysł.
— Możesz na tym zarobić. — Poczułem silną potrzebę wtrącenia się w jego myśl, jak nigdy wcześniej.
Spojrzał na mnie, marszcząc groźnie brwi i wykrzywiając usta to w górę, to w dół. Drżał mu kącik ust i nerwowo trzepotała lewa powieka, czy tam prawa. Wyglądał, jakby mięśnie twarzy usiłowały uciec przez brodę lub czoło.
— Przerywasz mi takim idiotycznym wtrętem tak mądrą myśl, pierwszą od dziesięcioleci, i czymże? Że miałbym dupą jedynej córki dziurę w budżecie domowym łatać? — Cały czerwony się do tego zrobił, aż w cieniu ujrzałem żyłki pulsujące mu na czole.
— Aż taką masz wielką w budżecie dziurę, że się tam pupsko twojej córki zmieści?
Dobra, przyznaję, przesadziłem. Cervantes akurat pił piwo z flaszki, więc splunął nim, zdrową ręką złapał tą nieruchomą i dał mi nią w twarz.
— To, za nieprzystojne i dziadowskie żartowanie z mojej Belli... Nie przystoi wstydliwej przypadłości i kalectwa rzucać w twarz cierpiącym. — Puścił rękę, kciukiem i palcem wskazującym złapał mnie za drugi policzek i uszczypnął. — A to, za zgrabny żart z porównaniem rozmiaru tyłka mojej córy z podobnej wielkością dziury w mym budżecie. Nie wiem, co większe...! — Zachichotał.
Nie dogodzisz. Oparliśmy się z powrotem o ścianę. On pił, mnie piekły oba policzki.
— Miguel?
— Co? — spytał, chrupiąc paluchami.
— Były w twoim śnie o latających wypiekach bajgle?
— Co?
— Bajgle. Takie bułki z dziurką, wiesz. — Pokazałem ręką, jak wygląda bajgiel.
— Masz omamy, Armstrong, albo ciebie bóg opuścił. Żaden szanujący siebie i swoje rzemiosło piekarz w Królestwie nie sprzedałby bułki z dziurą. — Odwrócił się do mnie znowu, poprawił kryzę, chrząknął. — To jest specjalne zaniżanie jakości wyrobu, karane z urzędu, siedziałem kiedyś za to.
— Za robienie bajgli?
— A w gębę chcesz?
Potem się trochę zachmurzyło i, żeby odpocząć nieco od miasta poszliśmy się przejść. Spacerowaliśmy utwardzoną drogą, popijaliśmy ciepławe już, niestety, piwo, a Cervantes opowiadał o swojej idée fix: "Chałowatej Literaturze".
— Nie wyobrażam sobie, jak cokolwiek jeszcze ma zostać przeczytane, Armstrong, tu — rzekł, rozpościerając jedno ramię dokoła (drugie wszak zwisało) — czy na świecie w ogóle. Czytałeś coś ostatnio? Sama klucha, powiadam. Otwórz cokolwiek, rycerze i damy, rycerzyk w lśniącej zbroi ratuje damulkę z opresji, z wieży, ona jeszcze cnotliwsza od niego, żyją razem długo i szczęśliwie, w cnocie aż do śmierci, amen. — Ostatnie słowa spuentował wymownie: wywracając oczami, wzdychając teatralnie i pukając się w czoło palcem niesprawnej ręki (którą trzymał drugą za rękaw). — Obłędu można od tego dostać. Chałowata literatura zżera ten wspaniały kraj od środka, Armstrongu, ktoś musi coś z tym zrobić, zanim będzie za późno. — Kopnął kamień, po czym sięgnął do butelki. — Pusta już, no! Co za pech!
Podałem mu swoją.
— To napisz o tym — poradziłem, pstrykając palcami dookoła.
Przyjemny wietrzyk zapowiadał lekkie ochłodzenie, w oddali powoli skrzypiały wiatraki. Cervantes rozejrzał się.
— O czym? O dramacie pisarza w nędzy? O pustości butelki? Chałowatości literatury hiszpańskiej okresu odrodzenia? Czy może o tym, jak stoisz jak idiota, pstrykasz na mnie palcami jak szlachcic na karczemną dziewkę, a do tego gapisz się, jakbyś nigdy wiatraka nie widział?
Wytrzeszczał na mnie oczy i, jestem pewien, szykował się, żeby znowu mnie spoliczkować. Pewnie to lubił.
— Miguel, ty bądź na chwilę poważny, zamknij oczy, przyrzekam, że nie spłatam ci figla. Wyobraź sobie... — zacząłem i zerknąłem na niego by sprawdzić, czy się zastosował do prośby.
Miguel de Cervantes oczu nie zamknął. Przybrał znowu ten sam wyraz twarzy, który zwiastował nadejście genialnej myśli. Nabrałem powietrza, by coś powiedzieć, ale złapał mnie zdrową ręką za twarz i zastygłem w bezruchu.
— Wiem, co zrobię, Armstrong. Wiem! Mamy w Hiszpanii chałowatą literaturę, co nie? Idzie się zerzygać, co nie? Te wszystkie niestworzone dyrdymały o rycerzykach i damulkach, nie? A jakby tak... Wywrócić to? Iść tym tropem i zwariować od tego?
Pokiwałem głową. Sam to chciałem rzec, ale ubiegł mnie. Widać, myśleliśmy o tym samym. Moim zdaniem on już trochę zwariował, ale milczałem. Nic też nie musiałem mówić, Miguel wziął ciężar konwersacji na siebie i nawijał jak pokręcony.
— Napiszę o pomylonym od tej chałowatej literatury facecie, który sfiksuje i będzie rycerzykował. O wsiowej babie, którą będzie brał za...
Zdekoncentrował się, gdy mijany człowiek uśmiechnął się do niego.
— Za stodołą?
— Co? — Zrobił na mnie oczy jakby ducha zobaczył.
— Mówiłeś, że będzie o babie, którą będzie brał, ale nie skończyłeś. Za stodołą ją będzie brał?
— Za damę, kretynie. Brał wieśniaczkę za damę. I jeszcze będzie giermek, grubasek. Masz jakiś papier? Nie? Dobra, to ja zapamiętam. Nie przerywaj mi, wytrzymasz kilka minut bez przerywania?
Paplał przez czterdzieści pięć minut, zniżając głos ilekroć na drodze mijaliśmy kogoś z mieszczaństwa czy szlachty.
— Trzeba uważać, co się mówi, fanatycy chałowatej literatury gotowi cię posiekać błyszczącymi mieczami swoich cnotliwych pradziadków, gdybyś im wytknął idiotyzm ulubionych zwrotek o umartwianiu się po odejściu ukochanej albo coś. Będzie chyba padać — zauważył nagle, rzucając okiem na granatowy horyzont. — Bierz moją torbę i wracamy! — Rzucił mi sakwę i jął biec w stronę przeciwną niż szliśmy.
I jak powoli dreptaliśmy od miasta, leniwie i popijając — z powrotem biegliśmy, bo Miguel w oddali zobaczył małą, białą chmurkę, która pewien nie jestem, czy nie była odblaskiem słońca z wieży kościoła. Nie miałem czasu na analizę pogody, gdyż mój towarzysz sprintem gnał ku swemu domostwu, gdzie, jak twierdził, inkaust już na niego czekał.
Po drodze zawadził o jakiegoś konnego, rozdarł rękaw przy nieczynnej ręce i wdał się w pyskówkę — wszystko na przestrzeni niespełna minuty, zanim dobiegłem do niego, objuczony naszymi torbami. Gdy zbliżyłem się na odległość kilku kroków, Cervantes wymyślał człowiekowi od kretynów i rycerzyków, a ów nazywał pisarza flejtuchem i szmaciarzem, co poniekąd było racją, bo Miguel zdążył w biegu zakurzyć i ochlapać swe i tak już sfatygowane odzienie. Na kryzie miał wielką plamę z błocka, której jeszcze przed chwilą, przysięgam, tam nie było.
— Chodź, Miguel, daj żyć ludności. — Pociągnąłem go za rękaw. — Książkę miałeś pisać, pamiętasz?
Pamiętał. Gdy doszliśmy do jego domu, bezczelnie ze mnie zadrwił, świnia jedna.
— Armstrong, zamknij oczy, przedstawię cię mojej Isabelli. To będzie niespodzianka. Isabella! — zawołał. — Chodź, poznasz Armstronga.
Gdy zamknąłem, usłyszałem agresywne szepty. Po chwili plasnął mi w policzek (jej chyba też, sądząc po dźwięku), szarpnięciem spuścił mi spodnie i pchnął. Nie utrzymałem równowagi i poleciałem w samych majtach prosto na ziemię. Isabella stała tuż obok i trzymała się za czerwoną od uderzenia twarz.
— Cześć, Bella — przywitałem starą znajomą. Puściliśmy do siebie oko.
— Cześć — odpowiedziała, patrząc na purpurowego na twarzy ojca, w którym kotłowało się od gniewu i mieszanych uczuć.
— Będę pisał. — Wskazał palcem drzwi. — Ty... — Wycelował we mnie. — Wychodzisz, a Bella zostaje. Albo odwrotnie, ale macie się nie gzić, bo mnie szlag trafi! Będę pisał! Hiszpania kończy z chałą! — ryknął jeszcze i zniknął w pomieszczeniu obok. Trzasnęły drzwi.
Spojrzeliśmy na siebie z Isabellą.
— Chodź się ruchać — zaproponowałem cicho. Skinęła głową.
Zeszliśmy na dół i do komórki, gdzie po cichu daliśmy upust swoim chuciom. Gdy się ubierała, prychnąłem cicho do swoich myśli.
— Co się śmiejesz? — spytała zaczepnie Isabella, odwrócona do mnie pupą. Nie wiedziałem, że Miguel ma aż tak imponujące i krągłe problemy finansowe! Pod naporem spojrzenia (Miguel się ojcostwa nie wyprze!), wyznałem prawdę.
— Przypomniał mi się sen twojego padre.
— Ten o latającym pieczywie ze skrzydłami?
— Ten sam — przyznałem.
Wywróciła oczami.
— Jemu się to cały czas śni.
Komentarze (30)
"Wytrzeszczał na mnie oczy i, jestem pewien, szykował się, żeby znowu mnie spoliczkować. " przed "żeby" niepotrzebny przecinek.
Kurczę, bawiłam się przednio, czytając to. Humor może niewybredny, ale dialog Cervantesa z głównym bohhaterem aż iskrzy. Wykorzystujesz wieloznaczność sformułowań i całkiem, ba świetnie Ci to idzie ;)
Tym razem moja wrażliwość ani drgnęła; z pewnością było mniej hardcorowo niż przy Mickiewiczu. Ale, ale tamten był erotomanem, więc zasada mimesis jak najbardziej oddana xD
Dzięki za ten kawałek, Okr. Ale pamiętaj, wciąż czekam na Prusa i Sienkiewicza ;)
Dzięki za super komentarz, Ąsz! Teraz na tapecie grecki klasyk, a Sienko i Bolko dojrzewają z tyłu głowy. Cieszę się, że się dobrze bawiłaś, po to to wszystko piszę :)
A ta literka no to sam wiesz, że nie byłabym sobą gdybym nie odpuściła. W końcu to français ;)
Szkoda, że tu nie ma więcej komentarzy.
Luźno rozważam, rano jest, prawie po bułki w dwóch różnych butach wyszedłem.
Jak tak lubisz francuski, zaproponuj mi trzech francuzów, przemyślę sprawę (dumam nad Dumasem ojcem).
Pozdrowiuśki.
Secundo: nie ma nic wspólnego z twórczością.
Mógłbyś Francuza skubnąć, czemu nie. Dumas? Ok. A co myślisz o Balzacu?
Zobaczmy, jak to pójdzie. Na razie do krótkiej formy jestem uwiązany, to sobie piszę na luzisku. Zobaczymy, jak długo... :)
Obejrzyj sobie kabaret Dudek (stary, ale klasyk!), o wymianie rury. Tam jest świetny cytat o chamstwie, który podzielam, ale lepiej niech Ci to Kobuszewski sam powie, żeby kontekst był i lepszy.
Albo któryś z poetów wyklętych, choć ten temat akurat wydaje się być wyczerpany.
W sumie, czemu nie? Musi odleżeć swoje, w tej fazie rozwoju serii dużo jest odlegania odleżenia, nie wiem, jak to nazwać. Dużo pomysłów i kolejka się robi ;)
Jak całość serii - ładne - ale kurde (tak, będę narzekał)... wiem, że zamysł jest taki, że przez pryzmat Armstronga poznajemy te wszystkie pomysły, jednak to już kolejny tekst, którego główną osią jest rozmowa bohaterów. Jakoś, nie wiem jeszcze do końca czemu, podszedł mi mniej.
No sorry, kurwa.
Ale jak zwykle na poziomie budowy pojedynczych myśli - Very zacnie.
Może to kwestia wyczerpywalności konwencyjnej?
Nie musisz mi tu sorrować, yo
Zobaczymy co dalej.
Właśnie skończyłam oglądać ten kabaret. Kurcze, osiem minut kazałeś czekać na definicję ;P
Ale warto było. Notabene, uwielbiam staropolski akcent <3
oto moja definicja i droga życiowa.
Tach-aid'n'more:
"podpłomyki zaś zbierały nektar, jak pszczoły i trzmiele." - bez przecinka, albowiem w członie z pszczołami nie wystęluje orzeczenie. Gdybyś dał np. "... jak to robią pszczoły i trzmiele", wtedy z przecinkiem.
"...wykrzywiając usta to w górę, to w dół. Drżał mu kącik ust..." - namnożyło się ust.
"Wyglądał, jakby mięśnie twarzy usiłowały uciec przez brodę lub czoło." - to piękne. Gdzies mi tam WO przypomniało.
"...czymże? Że miałbym dupą jedynej córki dziurę w budżecie domowym łatać? - Cały czerwony się do tego zrobił, aż w cieniu ujrzałem żyłki pulsujące mu na czole.
- Aż taką masz wielką w budżecie dziurę, że się tam pupsko twojej córki zmieści?" - oż, Ty! ;))))
"...zgrabny żart z porównaniem rozmiaru tyłka mojej córy z podobnej wielkością dziury w mym budżecie." - jeśli "żart z porównaniem", to z "dziurą w mym budżecie".
"Wychodzisz, a Bella zostaje. Albo odwrotnie, ale macie się nie gzić, bo mnie szlag trafi! Będę pisał! Hiszpania kończy z chałą! - ryknął jeszcze i zniknął w pomieszczeniu obok. Trzasnęły drzwi." - trudno dokladnie powiedzieć, dlaczego, ale ten fragment jest kapitalny, zwłaszcza wypowiedź Cervantesa.
No i, oczywiście, nie mogło zabraknąć bajgli ;)
Ktos tu się ostatnio wypowiadał, tu, czyli na Opowi, że są tu kółka adoracji gdzie ludzie się wzajemnie chwalą czy coś. No ale, jak można nie pochwalić, jak mi się coś podoba? Jak mi się gęba cieszy, kiedy czytam po raz kolejny o bajglach i po raz pierwszy o latającym pieczywie. To, skoro mi się podoba, to od razu "odoracja"? Bo świętym obowiązkiem czytelnika jest krytykować bezwzględnie i dotkliwie, a najlepiej bezpardonowo? To ja mam w dupie takie czytelnictwo. A kiedy mi się podoba, to chwalił będę i już.
Podobało mi się.
Pozdrawiaki ;)
Usiłuję odgrzebać w sobie tę postać, która Nożyczki pisała, nie inaczej niż pisząc właśnie. Łączenie flow, te sprawy.
Dzięki za wszelkie formy wsparcia, mnie to niesłychanie satysfakcjonuje i cieszy, że kogoś to cieszy, com wydał na świat.
Kolka wzajemnej adoracji tworzą się zawsze i wszędzie, zawsze też i są krytykowane, nie da rady tego uniknąć.
Chrzanić!
Pozdrøx :D
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania