Charyzmatyk II - Wyspa Kukułek, Rozdział 10 - "Tuż przed finałem"

Ku-ku. Ku-ku-ku.

W powietrzu pachniało jesienią. Rozkładające się liście, zbutwiałe drewno i gnijące szczątki zwierząt, które nie przetrwały starć z drapieżcami stanowiły ich ulubioną mieszankę. Lubiły tutaj przychodzić, czuć pod stopami narastającą, miękką ściółkę.

Tutaj, gdzie drzewa przychodziły umrzeć.

Czasem przychodzili tutaj inni ludzie, ale zdawali się ich nie zauważać. Obserwowały tylko, jak kręcą się w tę i z powrotem, próbując coś ukryć - czasem niemowlę, dla którego nie było miejsca w domu. Czasem ciało - kochanka, żony, męża, przypadkowego turysty, który postawił się rabusiom. Czasem po prostu siadali i płakali, a wtedy one przysiadały się i żywiły jego emocjami, wspomnieniami i przeżyciami, które one same nigdy nie mogły zaznać.

Nie urodziły się w tym świecie. Nie pamiętały nawet matki.

Nigdy nie mogły do końca stwierdzić, czy obcy zdają sobie sprawę z ich obecności. Były momenty, kiedy wydawało się, że nawiązały już jakąś nić połączenia. Były momenty, kiedy ktoś wpatrywał się prosto w jedną z nich - albo patrzył na wskroś - a one miały nadzieję, że ktoś je dojrzy.

Lecz nikt tak naprawdę ich nigdy nie widział. A mimo to, kiedy obcy odchodzili z cmentarzyska drzew, wydawali się spokojniejsi. Może dlatego nazwali to miejsce Spowiernikiem.

Dorastały razem z tym miejscem - z każdą kolejną osobą, z każdą nową emocją, którą poznały, wchłonęły i pożywiły się na niej. Głód szybko wszedł im w nawyk, nawyk zmienił się w uzależnienie, uzależnienie w obsesję. Nawet nie zdawały sobie sprawy, że chłonąc cząstki dusz obcych zaczęły powoli opętywać same siebie, wykrzywiać swój obraz na podobieństwo ludzi, których próbowały zrozumieć.

Po kilkudziesięciu latach wszystko wskazywało na to, że zostaną rozproszone przez Głód niczym pył na wietrze. To było już po pojawieniu się wiosek. Po Sosnowzórzu i Dębowie, jak nazywali te miejsca Obcy. I wtedy zobaczyły pierwszą osobę, która została po śmierci. Zadziałały instynktownie, niczym drapieżnik, który widzi swoją pierwszą ofiarę. Rozszarpały ją na strzępy, niechlujnie i łapczywie, po raz pierwszy poznając cudowne uczucie, jakim było nasycenie.

I samoświadomość.

Pierwszą wchłoniętą przez nich duszą były siostry syjamskie. Nikt nie pamięta ich imion, ale to one, jako pierwsze ofiary, wypełniły puste naczynie duchowej chmury, jaką był miazmat. Nadały im tożsamości.

Za wysoką cenę - nawet w świecie paranormalnych, siostry syjamskie to nierozerwalna więź - raz rozdzielone, zawsze wrócą do siebie. To odgórny imperatyw, siła fizyczna silna jak grawitacja i tak samo przyciągająca. Nie ma od tego ucieczki. Lecz miazmaty nie narodziły się jako jedno, zawsze były dwoma osobnymi bytami, nawet jeśli powstałym w jednym momencie, w siostrzanym duchu. Jasnym było, że by przetrwać pod tym prawem natury jedna będzie musiała wchłonąć drugą. Rozalia i Celestia musiały znów stać się jednym.

Za wszelką cenę.

***

 

Sylvie pędziła starym Fordem przez środek szosy. Silnik zawodził boleśnie, tworząc razem ze świstem wiatru jazgot godny chórku umarłych. Wichura łamała losowe gałęzie i ciskała je na drogę, od czasu do czasu tuż przed szybą mignęła im mgławica z igliwia lub gromada szyszek.

Huragan przybierał na sile.

Koen z tępym niedowierzaniem wpatrywał się w listę zgonów sprzed kilkudziesięciu lat. W każdej rubryczce widniał tylko jeden powód śmierci: samobójstwo.

Wszędzie.

Przez umysł egzorcysty przeszła nieprzyjemna myśl, że to może równie dobrze być podpis jednej z sióstr. Przejrzał jeszcze raz listę, lecz nie znalazł ich imion.

- Koen? - Sylvie spojrzała znacząco na egzorcystę we wstecznym lusterku. Docenił to, że za pytaniem kryje się też odrobina troski. Chociaż pewnie głównym motorem była chęć przeżycia i niezdrowa ciekawość.

Strass zerknął jeszcze uspokajająco na Stralczyka, zanim odpowiedział, lecz mina detektywa mówiła sama za siebie. Był górą lodową, za dużo widział, niewiele rzeczy już go ruszało.

- Ta, jest w mojej głowie. Chce współpracować.

Oprócz Rozalii czuł jeszcze w swojej głowie wszystkie dzwony duchowego systemu alarmowego, migrenę i krwawiący z przeciążenia mózg, lecz uznał to wszystko za nieistotne. Celestia się zbliżała, nawet Stralczyk widział, że coś wisiało w powietrzu. Mimo wszystko, wolał dopytać.

- Co jest w twojej głowie, Strass?

- Potwór, Max. Ten sam, po którego mnie posłałeś.

Detektyw przez chwilę wwiercał się w wiecznie zmęczone, mętne oczy egzorcysty, jakby musiał się upewnić, że ten nie robi sobie jaj. W końcu westchnął, obrócił się do najmądrzejszej osoby w samochodzie, która właśnie z trudem unikała uderzeń z większymi gałęziami, które przelatywały przez drogę.

- Ile zanim całe to gówno pierdolnie?

- Cholera wie.

- A ile wie druga cholera?

- Tyle samo. - Sylvie jeszcze raz zerknęła na Koena, lecz tym razem rysunkowy jeż ukradkiem pokręcił głową. Nie było sensu wspominać detektywowi o nadempatii Strassa i tym, że większość informacji, które Diczko sobie poukładała w głowie były z niejasnego przekazu emocji i nieuporządkowanych myśli pomiędzy jego a jej duszą.

- Coś zaskakującego, Diczko - sarknął Stralczyk, odpalając papierosa i podając egzorcyście. - Opowiadaj.

Koen na ułamek sekundy się zawahał, niepewny, czy ma się głęboko zaciągnąć, czy wziąć głęboki wdech. Ostatecznie zdecydował się na to pierwsze i rozsiadł się wygodnie na tylnym siedzeniu. Świadomość, że w każdej chwili miazmat może spaść na nim niczym wygłodniały sęp lub możliwość zmiażdżenia przez świerk nagle stały się odległe i nieważne. Potrzebował chwili dla siebie i świat mógł go całować w dupę.

W końcu otworzył usta.

- Nie jestem pewien wszystkiego, cała sprawa jest bardziej pojebana niż jakakolwiek ustawa przewiduje, ale, cóż - zaciągnął się - nic lepszego nie mamy. I wisisz nam podwyżkę, Max. - Uśmiechnął się i wskazał na bandaże na rękach i zaschłą krew na ubraniach i twarzy. Wyglądał, jakby dopiero co zszedł z planu The Walking Dead.

- W tym się zgadzam. - Sylvie odruchowo potarła ramieniem o rozcięty policzek. - Oberwaliśmy, Max. Trzy i pół kafla grzechów mogą pocałować mnie w dupę.

- Postaram się, chciwce, ale nie obiecuję. Wiecie jak z zarządem… - zaczął Stralczyk, ale widząc miny dwójki egzorcysty po prostu się zamknął i skinął głową ponuro. Oczyma wyobraźni już przeżywał próby wytłumaczenia w biurze, na co właściwie wydał kasę, skoro mógł po prostu wysłać funkcjonariusza, by ten wpisał w raporcie “sprawa niewyjaśniona”.

Na moment zapadła cisza. Koen zbierał myśli, zastanawiając się od czego zacząć.

- Chciałbym powiedzieć, że to było dawno, dawno temu za siedmioma górami, ale szczerze? Nie wiem. To było dawno temu na tym zadupiu.

- Koen? - przerwała mu Sylvie, manewrując zawzięcie na drodze. Deszcz rąbał w przednią szybę tak, że mieli wrażenie, że zaraz pęknie. - Daruj sobie narracyjne pierdolenie.

Strass wywrócił oczami.

- Kiedyś urodziły się tutaj dwa miazmaty. Jednocześnie. Miazmaty to takie naczynia na duszę. Nie do końca świadome, jak, nie wiem, kurwa, niemowlęta ssące cycka.

- Miazmaty powstają poprzez akumulację duchową wiesz zbiera się kawałek duszy do kawałka i powstaje takie gówno ale jeszcze nigdy nie widziałam by powstały dwa. - Egzorcystka ledwie zdążyła skończyć jedno słowo już była w środku następnego. Stralczyk skinął głową, że nadąża. Oczy jednak mówiły, że wyraźnie nie nadąża i czeka, aż narracyjne pierdolenie Koena, które było detektywowi znacznie bliższe, wróci na deski tego małego teatru. Sylvie kontynuowała niestrudzenie: - W sumie to nigdy nie spotkałam żadnego przypominam je sobie tylko z jakichś durnych bajań i opowiadań mojego ojca…

- Sylvie, zajmij się prowadzeniem, mi zostaw gadanie - uciął Strass, rozmasowując sobie powieki w zniecierpliwieniu. Nie było czasu, druga z sióstr, o ile w ogóle jeszcze mógł nazwać je siostrami, bo obecnie wszystkie wątki były poplątane, goniła ich, a oni gnali do Sosnowzgórza, w sumie nie wiadomo po co. Silnik zawył mocniej, jakby chciał podkreślić jego słowa. - Stralczyk, dawno temu powstały tutaj dwie istoty, które w gruncie rzeczy nie miały świadomości. Po prostu, takie naczynia, które trzeba wypełnić. Jak dzieci. Rozumiesz?

Stralczyk skinął głową.

- To super. Jak dzieci, te stworzenia posiadają instynkty i wrodzone nawyki, cholera wie skąd, bo nie zostały urodzone w naturalny sposób, ale nie jestem specjalistą. - Detektyw posłał mu pełne udawanego zaskoczenia spojrzenie. Koen ugryzł się w język i stwierdził, że lepiej będzie to zignorować, dla dobra własnych nerwów. - Miazmaty nie posiadały charakteru ani osobowości, nic nie czuły, jak taka zblazowana dziwka w trakcie…

- Koen - sapnęła Sylvie.

- Koen - westchnął Stralczyk i zaciągnął się. Nikotynowy dym wypełniał powoli wnętrze, ale nikt nie ośmielił się otworzyć okna w obawie przed burzą na zewnątrz.

- Dobra, dobra, bez podkolorowań. Te istoty żywiły się cudzymi wspomnieniami i emocjami. Miejsce, w którym się urodziły z jakiegoś powodu było specjalne.

- Z jakiego? - Detektyw zmarszczył brwi. Denerwowały go “cosie”, “jakosie” i wszystkie inne “osie”, które wprowadzały do równania kolejne niewiadome. W swoim zawodzie Max był zapalczywym przeciwnikiem matematyki z więcej niż jedną niewiadomą.

- Nie wiem. Jeszcze tam nie byłem. Ile tu jestem? Dzień? Czego się spodziewałeś, Max?

Stralczyk zerknął wymownie przez okno.

- Jesteś tutaj dzień, wyglądasz jak po nieudanej scenie kaskaderskiej i razem z tą tutaj…

- Ja tu jestem - przypomniała się Sylvie.

- Razem z tą tutaj - dokończył dobitnie Stralczyk - zdołaliście sprawić, że jedna wieś się wymordowała, a dookoła rozpętuje się właśnie piekło. Przyjemnie, że z deszczu i wiatru, a nie ognia i demonów, ale dalej wszystko wygląda, jakby zaraz miało pierdolnąć.

Koen musiał oddać detektywowi, że rzeczywiście, uginające się niemal do samej ziemi i łamiące drzewa razem z małymi tornadami z szyszek i igliwia sprawiały, że rzeczywistość naprawdę wyglądała, jakby zaraz miała pierdolnąć.

- Daj mi dokończyć. Wyjaśnię.

- Najpierw powiedz mi skąd dowiedziałeś się tego całego gówna.

Strass uśmiechnął się.

- Po części przez to, że jestem trochę - zastanawiał się przez chwilę nad słowem - opętany. Mam część duszy jednej z sióstr we mnie. Wypadek przy pracy.

- Ten potwór w twojej głowie, tak?

- Dokładnie.

- Czyli wiesz to wszystko od tej istoty?

- Bezpośrednio. - Koen powstrzymał się przed porozumiewawczym spojrzeniem z Sylvie. Zdecydował się jednak nie wspominać o wizji w hostelu, którą łaskawie obdarzyła go Celestia. Nie wiedział jeszcze, czy ten element układanki stanowił jedynie podsunięty mu haczyk, by zawiesił się na nim jak bezradna ryba, czy też stanowił jakieś rozwiązanie, którego jeszcze nie rozwikłał. Z jakiegoś powodu jednak ujrzał scenę śmierci sióstr, Kasjana i ucieczkę małego Niko.

Stralczyk wyglądał, jakby trawił właśnie coś bardzo ciężkiego. Skupienie wymalowane na jego twarzy niemal dodawało mu urody smutnego, starego buldoga.

- Czy ty właściwie nie zjebałeś roboty, Koen?

- Zjebał, zjebał - zapewniła ochoczo Sylvie, odciążając na moment silnik i zdejmując stopę z gazu. - Myślał, że pójdzie gładko. Jakby poszło, to by mnie tutaj nie było. Dlaczego właściwie ja, Koen? Dlaczego nie Jefferson? Dlaczego nie twój pupil, Tymon?

- Niczego nie zjebałem, Diczko - warknął egzorcysta, opierając się o siedzenie i garbiąc się, jakby chciał się skurczyć. - Zadzwoniłem niedługo po pierwszych oględzinach z Maxem, więc bez takiego pieprzenia. Nic nie wskazywało na to, że będę mierzył się z miazmatami. A ty sama nie wykonałaś zajebiście dobrej roboty, kiedy zaciągnęłaś nas z powrotem na Wyspę, by zobaczyć je na własne oczy. Zdecydowałem się na ciebie, łajzo, tylko dlatego, że masz najwięcej teoretycznej wiedzy ze wszystkich duchołapów, jakich znam. A ty - wycelował palec w Stralczyka - na kolejny raz zadzwoń do mnie, a nie, kurwa, do Oxleya. Dobrze wiedziałeś, że wciśnie komuś tę fuchę. Od początku powinno tutaj przyjechać co najmniej kilku egzorcystów, ale kogoś nie stać.

- Budżet. - Detektyw wzruszył ramionami, zrobił przepraszającą minę.

- W dupie mam twój budżet. Twój budżet właśnie rozkurwi okolicę, bo zamiast pokonać miazmat na miejscu, bawiliśmy się w Sherlocka.

- To róbcie to dobroczynnie, kurwa mać, Strass, co mam ci niby powiedzieć? Nie stać mnie, by zapłacić tobie, Diczko, Ericowi i kogo tam jeszcze ściągniecie. Jak nie dacie rady sprostać, to spierdalajmy stąd, wezwę armię, gwardię narodową, nalot bombowy, cokolwiek mi jeszcze przyjdzie do głowy.

- Teraz nie możemy wyjechać - powiedziała sucho Sylvie. W jej zielonych oczach błysnęło coś na kształt współczucia, lecz równie dobrze mogła to być błyskawica rozcinająca posiniaczone chmurami niebo. - Dusza Koena jest związana z miazmatem. A… No właśnie. Koen, kończ tę historyjkę w końcu.

Egzorcysta wyrwał Stralczykowi papierosa, zaciągnął się głęboko – ktoś normalniejszy pewnie poprosiłby o wodę, by zwilżyć gardło przed kolejną gadaniną, lecz Strassowi nikotyna starczała aż nadto. Miał wrażenie, jakby zamknęli się w tym samochodzie w jakiejś własnej, hermetycznej rzeczywistości, a całe piekło, które rozgrywa się poza warstwą ze stali, szkła i tworzyw sztucznych jest tylko kiepskim filmem.

Skarcił się w duchu za myślenie życzeniowe.

- Każda z okolic… - zawahał się – rejonów? Dystryktów? Sylvie, pomóż?

- Stralczyk podziel sobie świat na kwadraty – wystrzeliła słowotokiem egzorcystka. – Wiesz zależy ile dusz jest w kwadracie każdy z kwadratów ma miejsce coś jak dziurę grawitacyjną które pod względem duchowym jest specjalne czasem niczym się nie różnią czasem wygląda to jak podróż do Alicji w Krainie Czarów rozumiesz o czym mówię?

- Czy ty kiedykolwiek bierzesz przerwę na oddech? – Stralczyk wciąż był gdzieś w środku jej wypowiedzi, starając się przełożyć na swój nieegzorcystyczny umysł to, co powiedziała.

- Jak mi się nie śpieszy to gadam normalnie już nie przesadzajcie łapię oddech po prostu strata czasu teraz nadążajcie.

Kochała optymalizować czas.

Na scenę znów powrócił Koen.

- Miejsce, w którym się urodziły musiało być taką studnią dla dusz. Miejsce, gdzie ściągało rozproszone fragmenty duszy, by tam się błąkały do czasu, aż coś się na nich pożywi lub po prostu rozłożą się i znikną.

- Jak śmieci?

- Tak, Max, jak śmieci – przytaknął charyzmatyk. – Okolica była młoda, więc niewiele tego było. Niewielu nieumarłych o ile w ogóle jacyś byli, niewiele zjawisk paranormalnych. Jak z pocztówki, kiedy jeszcze byłeś młody. – Stralczyk puścił tę uwagę mimo uszu. – Po narodzeniu miazmatów nie miały czym się żywić, więc powoli wymierały, zdesperowane. Wspomnienia i emocje to nie to samo, co dusze.

- Czemu nie? Sam mówiłeś, że żywią się przeżyciami innych…

- Spróbuj kiedyś uciągnąć kilkadziesiąt lat na batonikach energetycznych i sucharkach, to zrozumiesz.

- Sraczka.

- Niekoniecznie w przypadku duchów, ale kminisz sytuację.

- Mniej więcej.

- Więc kiedy zaczęli się pojawiać ludzie, one zyskały pożywkę. I miały pecha. Pierwszą ofiarą były siostry syjamskie. Nawet w świecie nieumarłych syjamki są czymś niezwykłym, Max, ich dusze są splątane jak supły, ich połączenie jest niemal święte. A miazmaty jakimś cudem zdołały je pośmiertnie rozdzielić, prawdopodobnie nie zdawały sobie sprawy z tego, co robią. Były wygłodniałe, umierały. I trafiła się okazja, by przeżyć. Wtedy zaczęła się ta wojna.

Przypadkowe spojrzenie przez okno, by ocenić poziom zawieruchy, sprawiło, że zobaczył twarz drugiej siostry tuż za szybą. Zimny dreszcz zbiegł po plecach pajęczym zygzakiem, kiedy uświadomił sobie, jak blisko serca huraganu się znajdują. Zbliżała się godzina zero, a on nie był ani trochę gotowy.

Uświadomił sobie, że nie wie już, jak nazywać siostry. Katrina, Marta, Rozalia, Celestia - wszystkie te imiona straciły na znaczeniu, w żaden sposób nie oddawały tego, kim są te istoty. Katrina i Marta były po prostu nazwaniem potwora, by dodać sobie odwagi, a Rozalia i Celestia były jedynie iluzją, przedstawioną mu po to, by spełnił jakiś cel.

Zabić syna Gabriela, Adama. Ocalić Niko. Czemu?

- Sylvie - sapnął Koen, w nagłym przypływie oświecenia. Przebłysk geniuszu kończył się jednak i zaczynał na jednym i tym samym pomyśle: sprowadzić dwóch mężczyzn na Wyspę. Nie wiedział po co, na co, czy to w ogóle właściwy trop, a nie ufał nawet własnej intuicji w tym względzie. Ale skończyły mu się pomysły na dalsze ruchy, a nie miał ochoty jeszcze pakować się do otwartej walki, jeśli istniały fortele, z których mógł skorzystać.

- Czego? - Egzorcystka spojrzała na niego pytająco, kiedy przez prawie trzydzieści sekund się nie odzywał. Napięcie na jej twarzy ściągało wszystkie rysy w ostre, chirurgicznie precyzyjne wielokąty. Wyglądała jakby wyrzeźbiono ją w diamencie. - Koen?

- Gabriel i Niko. Z jakiegoś powodu mi to pokazała…

- To nie możesz zapytać? Przecież siedzi ci w głowie.

- To tak nie działa.

- A jak działa?

- Nie wiem, kurwa, to nie jest infolinia, nie mogę sobie po prostu zrobić wycieczki w głąb siebie i odwiedzić własną duszę, nie jestem pieprzonym buddystą.

Stralczyk postanowił włączyć się do dyskusji.

- Po prostu poukładajcie fakty od początku do końca. I dalej czekam na wyjaśnienie, dlaczego tuziny ludzi leżą martwe w Dębowie.

Koen przypomniał sobie ich spojrzenia, ich słowa poprzedzające huk wystrzału i wilgotny odgłos mózgu i krwi lądującej na ścianie. Przypomniał sobie, jak kałuża szkarłatnej juchy rosła w jego kierunku, a smród przytłaczał wszystkie zmysły, kiedy on nawet nie mógł się ruszyć, zbyt przygnieciony tym, co się dzieje. Sparaliżowany po egzorcyzmach, rozerwany na tysiące części, pełzających w swoim kierunku w rozpaczliwej woli przetrwania.

Chciało mu się rzygać. Na szczęście ze smętnych myśli wyrwała go Sylvie, która już sobie wszystko poukładała.

- Obie siostry żerowały na czymś innym. Jedna na żywych duszach, opętując je - to była Rozalia. Druga na martwych, przechwytując je przed odejściem. I do tej drugiej trafił Gabriel, zgadza się?

- Mniej więcej. Chyba.

- Jak to się ma do tego, że te potwory to siostry syjamskie? - Włączył się do dyskusji Stralczyk. Deszcz zacinał coraz mocniej, w tej chwili już prawie musieli krzyczeć, by przebić się przez grube krople napierające na metal i szkło.

- Imperatyw dusz. Były złączone. Będą dążyły do tego, by znów się połączyć w jedno. To jak siła fizyczna, jak grawitacja albo magnetyzm, nie ma chuja, nie przeskoczysz - wyjaśnił naprędce Koen. - Z tym, że tutaj jeden z miazmiatów musi przestać istnieć. Jedno wchłodnie drugie. Nie ma innego wyjścia. Któreś z nich umrze, by drugie mogło żyć. A ani jedna siostra, ani druga, nie jest gotowa, by oddać swoje… nieumarłe życie, jakkolwiek to brzmi.

- Pojebane - skwitował krótko Stralczyk, sięgnął po piersiówkę i łyknął z niej zdrowo. Alkohol pomagał trawić głównie myśli. Podał Koenowi, egzorcysta, mimo że zazwyczaj nie pił, tym razem nie odmówił. Ziołowa nalewka rozpaliła gardło i przyniosła falę ciepła, ledwie przelała się przez ciało.

- Pojebane - rzekł Koen, starając się zachować godność i nie krzywić się od alkoholu.

- Jak to się ma do trupów w Dębowie, Strass? Ufam ci, ale to, co tam zobaczyłem… To będzie trudno wyjaśnić radzie. Komisarzowi. Kurwa, nawet sobie wmawiam, że to część tej roboty. Tylko - detektyw wziął kolejny haust ziołówki - nie wiem już co mam sobie wmówić.

Sylvie westchnęła głośno. Również egzorcysta poczuł, jak powietrze ulatuje mimowolnie z płuc, kiedy świadomość, że na jego oczach zabijali się ludzie uderzyła gdzieś w mur, który postawił gdzieś pomiędzy wyrzutami sumienia a bezsilnością. Nie miał czasu o tym myśleć. Nie chciał o tym myśleć.

- Siła miazmiatu tkwi w duszach, które skonsumował. Jak mówiłem, ma to swoją cenę. Miazmiat przyjmuje osobowość i charakter po wchłoniętej duszy, a im tego więcej, tym bardziej… nieposkładany jest. To trochę jakby powoli każde z nich przyczyniało się do własnej schizofrenii. Każda z tożsamości powoli się zatraca, sprawiając, że Głód wraca, a siostry potrzebują nowych bodźców i pożywek.

Pisk opon, samochód zakołysał się, wyrwał w bok, Strass przyrżnął głową w szybę, pajęczyna pęknięć rozkwitła suchym trzaskiem w krwawej smudze. Ford zatańczył na drodze, gałęzie i szyszki bombardowały karoserię w kakofonii głuchych uderzeń.

- Sylvie, kurwa, co jest? - krzyknął, chwytając się rozpaczliwie klamki.

- Dostaliśmy! - Charyzmatyczka zasłoniła głowę ramionami, by chronić ją przed ewentualnym atakiem.

Tylko Stralczyk wyglądał na niemalże znudzonego, przytrzymując się siedzenia.

I nagle wszystko się zatrzymało. Strass miał wrażenie, że słyszy zawodzenie przez pęknięcie w szkle.

Kuu-kuuu. Ku-kuu-kuuu.

Przeciągły odgłos kukułek wkręcał się w uszy i przenikał do duszy, gdzie obecnie pomieszkiwała Rozalia. Miał irracjonalne wrażenie, że gdyby tylko machnął dłonią, mógłby poczuć jak obrzydliwe nici jej przerażenia krążą dookoła niego. Zastanawiał się, jakby on się czuł, gdyby został pożarty.

Zapadła cisza, przerywana tylko grzmotami i głuchym dudnieniem przedmiotów uderzających o samochód.

- Co to było? - zapytał Stralczyk, dobywając broni. Rozglądał się dookoła, oczy smutnego buldoga nabrały nowego wyrazu, powieki spięły się, kiedy wypatrywał wroga. Koen wiedział, że detektyw był cholernie dobrym policjantem, ale miał jedną wadę, która go dyskwalifikowała w tej sytuacji. Kiedy on szukał złodzieja, mordercy lub gwałciciela, jego instynkty zapominały, że mierzy się tutaj z czymś, co nie pochodzi ze świata żywych.

- Uderzyliśmy w coś - powiedziała Sylvie, zaciskając kurczowo ręce na kierownicy. Sprawdziła, czy widać cokolwiek paranormalnego w zasięgu wzroku i powoli otworzyła.

- Diczko, co ty kurwa robisz? - Strass chwycił ją za ramię. Na tyle mocno, by ją zatrzymać, ale wystarczająco lekko, by dać jej do zrozumienia, że nie będzie stanowczo protestował.

- Sprawdzam w co walnęliśmy.

- Siedź. Ja się na coś przydam - mruknął Stralczyk i wysiadł z auta, unosząc lekko służbowego Glocka.

Strzał, który padł sekundę później wydawać się niemal irracjonalny i nie na miejscu. Ale padł. Huk uderzył niczym grzmot z pochmurnego nieba. Max w ułamku sekundy zniknął z pola widzenia, karminowa mgiełka opryskała szyby. Sylvie krzyknęła, wypadła z samochodu, rzuciła się przed siebie, wichura targała jej włosami i płaszczem, niemal powaliła ją na ziemię.

Koen wypadł zaledwie ułamek chwili po niej. Wiatr niemal uderzył w jego twarz, wycisnął oddech ze zmęczonych płuc, świsty i wizgi wypełniły uszy, szyszki uderzały w niego niczym gigantyczne komary. Zasłonił się dłońmi i spojrzał na detektywa, który leżał na ziemi z twarzą wykrzywioną w grymasie bólu i mściwej żądzy mordu. Mierzył w kogoś tuż pod maską Forda. Strass przesunął wzrok i zamarł.

Ledwie dwa metry dalej leżał Niko. Jego nogi przypominały bardziej kiepsko poskładane origami z mięśni i kości. Krew buchała z otwartych złamań, mieszając się z deszczem i zwiewanym zewsząd igliwiem. Strass poczuł jak żółć zbiera się w ustach, miesza z resztkami alkoholu i resztkami nikotyny. I spojrzał na twarz. Płaty skóry zwisały dookoła oczodołów, jakby ktoś próbował mu je wydrapać. Spękane i wysuszone, mimo pogody, usta zawijały się do środka niczym u ghuli i zombie. Ten makabryczny widok nie wyrażał jednak niczego - mimika Niko zastygła, jak u kogoś, kto umarł we śnie.

Huk strzału. Twarz recepcjonisty eksplodowała w szkarłatnym bąblu, głowa odskoczyła jak u szmacianej lalki, kiedy Stralczyk strzelił. Rewolwer wypadł z dłoni ostatniego żywego potomka Rozalii.

Koen poczuł jak coś wewnątrz niego skręca się i nabrzmiewa.

W środku jednego huraganu rodził się drugi. Tylko zamiast z deszczu i wiatru składał się z rozpaczy i gniewu matki.

Egzorcysta nie potrafił sobie wyobrazić bardziej niszczycielskiego żywiołu.

 

***

 

Wdech.

Wydech.

Wdech.

Wydech.

Sylvie czuła jak z każdym oddechem coraz bardziej oddala się od rzeczywistości, tracąc kontrolę nad sytuacją. W tej chwili żałowała, że Koen zadzwonił właśnie po nią - po jedyną osobę, którą znał, a która miała jakiekolwiek teoretyczne wykształcenie w kwestii egzorcyzmów.

Sporo teoretycznego doświadczenia, które - teoretycznie - powinno pomóc w walce z miazmiatem. Tymczasem jedyne, co wynosiła z obecnej sytuacji to fakt, że jeszcze dużo jej brakuje do Koena. I że wciąż istnieją rzeczy, które ją przerastają. I że wiedza teoretyczna to nie wszystko.

Strass był praktykiem. I może dlatego potrafił w ogóle ruszyć się po tym, jak usłyszał strzał. Potrafił złapać oddech w momencie, kiedy dookoła szalała paranormalna wichura.

Gwałtowny przypływ złości i gniewu rozszedł się falą gorąca po ciele.

Przecież cokolwiek robiła, było po to, by udowodnić światu, że jest egzorcystą z krwi i kości.

Swojemu ojcu. Stralczykowi, który nigdy nie dzwonił do niej jako pierwszej. Strassowi, który traktował ją niemal z protekcjonalnością podbitą obustronnym przyciąganiem. I samej sobie.

Zacisnęła zęby.

Sylvie Diczko nie była płochliwą damą w opałach. Podniosła się z ziemi, zignorowała ból z rozcięcia na twarzy, podeszła ostrożnie z powrotem do samochodu. Wiedziała już, że ktoś zginął, miała tylko nadzieję, że był to napastnik, kimkolwiek on był. Trup wyłonił się zza maski, z niemal rozpołowionej głowy wylewało się coś na kształt mózgu i krew.

Odwróciła się, spojrzała na Koena. Ten niemal automatycznie wyciągnął z kieszeni pudełeczko zapałek, podszedł do zabitego i spróbował odpalić jedną. Bez skutku. Spróbował odpalić drugą, osłaniając ją dłonią, połą kurtki, całym sobą. Również bez rezultatów.

Ruszyła do niego, rozplątując rzemyki z palców i nadgarstka.

- Egzorcyzmowanie ogniem ma swoje minusy - stwierdziła sucho, stając obok niego nad trupem. Rozpoznała po resztkach twarzy recepcjonistę. Poczuła jak żołądek skręca się gwałtownie, ale tylko docisnęła zęby do siebie. Musiała przywyknąć do takich widoków, jeśli ma zamiar wykonywać tę pracę.

O ile w ogóle można do nich przywyknąć. Strass nadal wyglądał na bladego, nie potrafiła tylko stwierdzić, czy od widoku rozwalonej czaszki, czy od tego, że właśnie wewnątrz jego duszy rozgrywa się piekło. Jedna z dusz Rozalii, matka Niko, musiała teraz wierzgać i szarpać się ze wszystkimi innymi bytami miazmatu.

Strass spojrzał na nią. W oczach miał tylko jedną wiadomość - mam wszystkiego dość.

- Ja to zrobię - powiedziała i obejrzała się na Stralczyka. Detektyw siedział w samochodzie, opatrując sobie postrzeloną nogę. - Zajmij się nim.

Skupiła się, kiedy tylko odszedł. Zamknęła oczy, próbując sięgnąć do trupa duchowymi mackami, wybadać w jakie kształty i wzory ubiera się jego dusza. Wewnętrznym okiem już dostrzegała pierwsze wzorce, pozwoliła, by myśli zbiegły na opuszki, by neurony rozpaliły się w krótkim paranormalnym oślnieniu.

Dłonie same zaczęły pracować. Rzemyki obracały się między knykciami, plątały na palcach, zamykały w misternym wzorze duszę zmarłego, oplatały ją niczym bluszcz i powoli przesączały dalej - gdziekolwiek to było. Sylvie po prostu upewniała się, że denat nie powróci w żadnej formie, wyganiając go do zaświatów.

Przez kilka sekund przed oczami migały jej przypadkowe urywki z życia denata - przybywanie gości, wiele twarzy przewijających się przez hotel, które jednak nigdy nie wracały, mgliste wspomnienie o śmierci matki, które Niko wyparł ze swojego umysłu, zastępując je iluzjami. A je również widziała, włącznie z momentem, kiedy ostatecznie uwierzył, że rodzice go porzucili, a sam został przygarnięty przez miejscowego, podstarzałego barmana.

Życie Niko było powolne, długie i pełne zaprzeczeń. Lecz nie wniosło nic nowego,

czego już Sylvie już nie wiedziała.

Wysłała go i zamknęła obwód między rzemykami. Kiedy otworzyła oczy ujrzała, że niemal związała sobie dłonie. Wyswobodziła się z pasemek i nitek, schowała je do płaszcza. Ponowne obwiązanie się nimi wszystkim zajmie pewnie godzinę, a miała jeszcze spory zapas na przedramionach.

Rozejrzała się i jakimś cudem zdołała poczuć spokojniej. Nawet przyzwyczajała się do huraganu - ten nie przybierał na sile, ale też nie słabł. Celestia krążyła gdzieś dookoła, ale nie wiedzieć czemu, jeszcze nie zaatakowała.

- Co teraz? - zapytała, podchodząc do mężczyzn. Noga Stralczyka nie wyglądała tragicznie, Niko miał gównianego cela. Pocisk ledwie musnął goleń, zostawiając brzydką szramę. Mimo to, detektyw mógł uznać siebie za wyłączonego z walki.

Koen właśnie coś tłumaczył detektywowi.

- ...ci ludzie byli praktycznie martwi, Stralczyk. Jedna z sióstr opętywała żywych, druga wzięła sobie martwych. Dlatego całe miasteczko leży teraz martwe. To nie jest nasza wina.

- I jak ja mam to, kurwa, wyjaśnić na komisariacie? Hej, ludziska, duchy opanowały miasto, więc sprawiliśmy, że wszyscy strzelili sobie w łeb.

- Zostaliśmy zaatakowani, Max. Znasz mnie, wiesz, że to nie moje metody, takiego gówna spodziewaj się po Jeffersonie, nie, kurwa, po mnie. Nie mogłem nic zrobić, oberwałem w łeb, Sylvie też… - egzorcysta przerwał, widząc Diczko. Minę miał zrezygnowaną, wyglądał na mocno zmęczonego. Nie dziwiła mu się. Sama z trudem stała na nogach, wszystkie psychiczne urazy odbijały się na twarzy niczym obudzony uraz z dzieciństwa.

- Wyjaśniasz Dębówkę?

- Ta - mruknął Strass. Wyglądał, jakby żałował, że ona w ogóle tutaj jest. - Masz coś do dodania?

- Nie mieliśmy szans, Stralczyk. Masz tutaj swoje budżety - warknęła w kierunku detektywa. - Czas, byście zatrudnili w końcu kogoś w policji, a nie ciągle posługiwali się nami.

Detektyw wziął te słowa na klatę, przełknął gorycz.

- Owszem. Ale to nie ja siedzę za biurkiem na najwyższym piętrze, Diczko. I to nie ja, jako nadkomisarz, powtarzam jak ostatni kretyn, że nie będzie wydziału do spraw paranormalnych, bo nie ma nic takiego jak zjawisko paranormalne. Masz coś do dodania?

Nie miała i chyba wyczytał to z jej twarzy. Chwycił telefon, przyjrzał się ekranowi.

- Zasięgu brak. Wspominałeś, Strass.

- Bez szans. Musimy dojechać do Sosnowzgórza.

- Będzie z dwa kilometry. - Sylvie usiadła za kierownicą. - Weźmiesz mojego Mercedesa. Wezwiesz pomoc. Wyjaśnisz co się stało. I wrócisz po nas, jeśli jeszcze będziemy żywi. I Stralczyk - spojrzała detektywowi prosto w oczy - dziesięć tysięcy dla każdego z nas. W dupie mam budżet.

- Tutaj się z nią zgodzę, Max. To już nie są nocne koszmary i boogeyman z szafy. To prawdziwy, kurwa, potwór.

Detektyw przez chwilę wpatrywał się w ranną nogą. Przez niechlujnie zawiązane opatrunki i bandaże przesiąkała krew.

- Osiem i pół - powiedział w końcu, patrząc na nich w sposób, w jaki patrzy się na pracownika, który wykonuje zbyt dobrą robotę, by właśnie się zorientował, że szef nie płaci mu wystarczająco dużo. - Podatek. Rozumiecie.

- Ależ oczywiście - prychnęła Sylvie. - A teraz jedźmy. Straciliśmy już dość czasu.

- A co z ciałem?

- To samo co w Dębowie, Max. Poza tym - uśmiechnęła się złośliwie - to ty strzeliłeś.

- Odpierdol się, Diczko.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Karawan 28.11.2017
    Doczytałem do tu. W między czasie była bitwa "Dom strachu", którą zacząłem pisać i dobrze, że tylko zacząłem, bo wyszłoby na małpowanie Waścinej alienowej koncepcji. Co prawda u mnie to był tylko przekaźnik, ale podobnie żerujący. To chyba jednak prawda, ze w tym samym czasie w różnych miejscach pojawiają się u różnych podobne pomysły. Czekam na Grande Finale zostawując kolejną połówkę z dychy. :)
  • Zaciekawiony 28.11.2017
    "żywiły jego emocjami, wspomnieniami i przeżyciami, które one same nigdy nie mogły zaznać. " - emocji (...) których

    "Życie Niko było powolne, długie i pełne zaprzeczeń. Lecz nie wniosło nic nowego,
    czego już Sylvie już nie wiedziała. " - backspace

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania