Chima

C H I M A

 

Ziniówka. Moja rodzinna kolonia wołyńska. Aby tam dotrzeć, należało - jadąc wozem konnym szosą z Dubna do Równego - w miejscowości Młodawa skręcić w lewo w leśną drogę, która później przechodziła w polną. Po około dwóch kilometrach dalszej jazdy docierało się do miejscowości Majówka. Całkiem niedawno zorientowałem się, że ta miejscowość nazywała się również Ksawerówka. Stamtąd już tylko kilkanaście minut do południowego krańca Ziniówki.

Prawie wszystkie jej domy stały po lewej stronie drogi. Północna część Ziniówki położona była na prawym obrzeżu dość wielkiej połaci lasu. Od głównej trasy odbiegały trzy drogi. Jedna zaraz na początku kolonii odchodziła w lewo do Korabliszcz. Druga, kilkaset metrów dalej, szła zakolami w prawo do Kurdybana Żornowskiego i Warkowickiego. Trzecia, niecały kilometr po poprzedniej, skręcała w lewo, w głąb lasu, prowadząc do Krasnej Góry. Mówiło się u nas do Krasnagóry. Idąc dalej główną trasą napotkalibyśmy kilka zagród z prawej strony, wśród nich budynek szkolny. Za kolonią droga dość ostro skręcała w prawo – do Olibowa. Domy, stojące w odstępach mniej więcej stumetrowych, jak to na kolonii, ciągnęły się na przestrzeni około dwóch kilometrów. Oto cała Ziniówka. W sumie trzydzieści siedem numerów, wliczając w to również budynek szkolny.

Chima, Ukrainka, mieszkała na południowym krańcu Ziniówki. Kiedy się zbliżało do kolonii od strony Majówki, to pierwszy napotkany dom należał właśnie do Chimy. Stał po lewej stronie drogi. Zaraz za domem Chimy była wspomniana już droga do Korabliszcz.

Jakby dla jakiejś humorystycznej równowagi, dokładnie na północnym krańcu kolonii mieszkała też Ukrainka, Natałka. Obie kobiety były zamężne, ale jakoś one były bardziej znane w kolonii niż ich mężowie. Przynajmniej dla mnie. Swoją drogą, gdy ktokolwiek mówił o Natałce, a zwłaszcza o Chimie, to na twarzach mówiących i słuchających pojawiały się uśmiechy. Natałka – imię raczej zrozumiałe, wywodziło się od Natalii. Ale jak wytłumaczyć imię Chimy? Nikt w domu nie mógł mi tego wyjaśnić. Ukraińcy z pewnością wiedzieli, ale nie było okazji zapytać ich o to. Tak już zupełnie nawiasem, to Natałka zmarła za mojej pamięci. Ludzie mówili, że się objadła niedojrzałymi jabłkami. Kiedy tego słuchałem, siedziałem na kocu rozścielonym na trawie. Na kocu była jakaś niewielka plama w kolorze jasnobrązowym. Powstało skojarzenie na resztę życia - każda taka plama na kocu przywodzi mi na myśl Natałkę i jej niedojrzałe jabłka.

Mąż Chimy nazywał się Nuciu. Następna sprawa do wyjaśnienia. Z opowiadań mego starszego rodzeństwa dowiedziałem się, że w dzieciństwie babcia Nucia mówiła do niego wnuciu. A nawet z pewną protezą językową, jak to bywa w gwarach, co miało dodawać więcej ekspresji do wypowiedzi. Brzmiało to jak - hunuciu. W naszych gwarach mamy też takie zjawiska: harmata – od armaty, harbuz – od arbuza, Hania – od Ani. Chociaż bywa i odwrotnie: herbata – harbata – arbata.

Dla ludzi wystarczyło: wnuciu – hunuciu – Nuciu.

Na Ziniówce kwitło życie towarzyskie. Przede wszystkim wesela, chrzciny i imieniny. Na tak zwane ostatki organizowano „bakusa”. To od Bachusa. Impreza rozrywkowa z tańcami, do których animuszu dodawał alkohol. A alkohol z kolei trzeba było zakąsić. Na co dzień jednak to były wieczórki. Gdzie indziej mówi się kominki, wieczorynki.

Przychodził więc sąsiad do sąsiada na wieczórki i razem się zastanawiali, czy rzeczywiście słońce stoi w miejscu, a ziemia krąży wokół niego; a na wojnie „apońskiej” to Rosja dostała łupnia, czy przeciwnie?

Wieczórki były popularne wśród młodzieży, bo tam można było znaleźć partnera na całe życie. Popierane więc były przez rodziców.

Pewnego razu wracał Nuciu z wieczórek. Był już żonaty, ale przyzwyczajenia kawalerskie pozostały. Nie było zwyczaju wśród niższych warstw społecznych, aby na takie wieczórki chodziły pary małżeńskie. Każde z małżonków chadzało swoimi tropami. Rzecz polegała tylko na tym, aby być w porządku wobec partnera.

Idzie więc Nuciu do domu. Wieczór jest piękny. Na niebie ani jednej chmurki. Księżyc jeszcze nie wzeszedł, ale gwiazdy dają dużo światła. A rozgwieżdżone noce na Wołyniu w tamtych czasach – to dopiero widok. Żadnego smogu, żadnych poświat sztucznego oświetlenia. Jak spojrzałeś w takie niebo, to ujrzałeś otchłań wszechświata, a nawet jego dno. Jakiś strach pierwotny oblatywał wtedy człowieka.

Nuciu jednak nie dostrzegał otchłani wszechświata, tym bardziej jego dna, więc i strach go nie oblatywał. Co najwyżej bał się trochę Chimy.

- Aaa, znów będzie krzyk, że niby włóczę się po wieczórkach.

Szło mu się lekko, bo śniegu było jeszcze niewiele. To dopiero początek zimy. Mróz nie dokuczał. Szczypał tylko trochę w uszy i nos. Doszedł do drzwi swojej chaty. Nacisnął klamkę. Drzwi ustąpiły.

- A, to Chima jest w domu.

Wszedł do sionki, a następnie do izby, która pełniła funkcję kuchni, jadalni, sypialni i salonu. W izbie pusto.

- Aha, Chima śpi na piecu. To i dobrze – pomyślał Nuciu – nie będzie mi wypominać wieczórek.

Zajrzał do garnków na kuchni, czy nie ma tam czego do zjedzenia. Były puste. Usiadł przy stole i wyjrzał przez okno.

Przed domem ogromna przestrzeń przysypana niewielką warstwą śniegu, która w odległości około trzydziestu metrów od jego chaty jest przecięta główną drogą biegnącą przez Ziniówkę. Dalej już tylko gładka biel. Trochę na lewo, w odległości jednego kilometra, a może i więcej, jest las i zabudowania gospodarcze Pogruszewskiego. Za nim zagroda Kleka. Trochę w prawo od Kleka trzy domy Niemców, którzy tam mieszkają, od kiedy pamięć jego sięga. Domów właściwie nie widać, bo las i okoliczne drzewa zasłaniają. Jeszcze bardziej w prawo, w dość dużej odległości od lasu Pogruszewskiego, widać kępę drzew. To niemiecki cmentarz. Za tym cmentarzem jest dom niemieckiego pastora, Busy. Dalej, może następny kilometr lub dwa, czarna ściana lasu żornowskiego ciągnąca się nieskończenie na horyzoncie od prawej na lewo lub odwrotnie.

Nuciu, rzecz jasna, tak nie analizował tego widoku. Ogarnął go jednym spojrzeniem i tyle. Rozejrzał się po chałupie. Było jasno. Lampa nie była potrzebna. Na Ziniówce nie było elektryczności, więc paliło się lampy naftowe. Nafta jednak kosztowała. W żywności wieś była samowystarczalna, ale zaopatrzenie w produkty przemysłowe wymagało pieniędzy. A tych na wsi nigdy nie było. Biedni w ogóle nafty nie kupowali. Obywali się ogniem spod kuchni do oświetlania izby. Dopasowywali się do cyklu dobowego. Słońce regulowało tryb życia.

Właściwie to niewiadomo dlaczego Nuciu nie zapalił lampy. Może dlatego, że było jasno od gwiazd. Albo bał się obudzić Chimę, aby nie słuchać jej wymówek. Bardzo jednak prawdopodobne, że Nuciowie w ogóle nie mieli lampy. Mniejsza oto, Nuciu i tak miał zamiar zaraz iść spać... Jeszcze raz machinalnie obrzucił spojrzeniem krajobraz za oknem. Ta sama płaszczyzna śniegu. Te same lasy...

Ale… ale...

Od kępy drzew cmentarza niemieckiego oderwał się maleńki punkcik... Przestrzeń za nim wolniutko się powiększała... Nie był to punkcik tylko taka maleńka kreseczka pionowa. Ktoś szedł od cmentarza do Ziniówki...

- Kto to może być i dokąd idzie po nocy? – pomyślał Nuciu. Może iść do kogoś na Ziniówce. Jak skręci trochę w prawo, to znaczy, że idzie na Krasnagórę. Jak w lewo – to do Korabliszcz, albo na Majówkę.

Zajrzał Nuciu jeszcze raz do garnków na kuchni. Czy zapomniał, że już raz do nich zaglądał? Czy nie był pewien, że dobrze się przyjrzał? Były puste.

Znów usiadł przy stole i wyjrzał przez okno.

Tymczasem cmentarna postać uszła kawałek drogi i Nuciu zmiarkował, że kieruje się ona w ten koniec kolonii, gdzie stoi jego chata...

- To na Majówkę, albo do Korabliszcz – pomyślał; dojdzie do głównej drogi i skręci w lewo, albo pójdzie prosto.

- Tylko dlaczego na noc?...

I naraz olśnienie – że też do tej pory nie wpadł na tę myśl!

- Ktoś może przecież wracać do domu!

Tak. Ta myśl przyniosła mu ulgę. Poszedł tylko sprawdzić, czy drzwi są zamknięte na skobel. Skobel można było wyjąć od zewnątrz, ale to umiał tylko on i Chima.

Szybko wrócił do okna. Tymczasem niepokojąca postać była coraz bliżej. Zauważył Nuciu, że ona coś niesie na plecach. Jakby długi drąg. Jeden jego koniec widać było na dole koło nóg, a drugi obok głowy sterczał do góry. Postać była ubrana w opończę, powłóczystą i długą aż do ziemi. Podrapał się Nuciu po plecach, bo mu tam jakoś dziwnie zamrowiło.

- Chimo! – zawołał głośno Nuciu, godząc się z myślą o czekających go wymówkach.

Siedział teraz przy stole i wzroku już nie odrywał od sunącej po śniegu tajemniczej zjawy. Szła w kierunku jego chaty...

- Do Korabliszcz nie! Na głównej drodze skręci na Majówkę! – nerwowo przekonywał siebie Nuciu.

- Chimoo!! - w głosie Nucia drgał niepokój; ot, zasnęła baba, że dobudzić nie można. Gorączkowo zakręcił się po izbie.

Podbiegł do okna, przyjrzał się dokładniej mrocznemu dziwadłu. Ono niosło... na plecach..., nnioosło...

- Co? Cco?... Kkrzyż!?

Cmentarz... krzyż... powłóczysta, szara opończa... Nuciu poczuł, że blednie. Krew odpłynęła z twarzy i rąk. Znajduje się gdzieś na wysokości kolan. Ręce słabe, nogi zaczynają się uginać. Opadł ciężko na zydel, aż coś niebezpiecznie trzasnęło.

A szary upiór przekroczył główną drogę i nie skręcił do Majówki, tylko wszedł na ścieżkę do jego chaty.

Nuciu skamieniał. Bezszelestnie mara przeniknęła do sionki. Nie słychać było otwieranych drzwi, zamkniętych przecież na skobel... Rozwarły się za to z trzaskiem i szeroko drzwi do izby. Buchnęły do środka opary chłodu, z tej chmury wyłonił się krzyż... i runął z wielkim łomotem na polepę izby. Za krzyżem weszła złowieszcza maszkara z okutaną głową w chusty, pod którymi Nuciu już widział oczami swej prostej duszy martwe oblicze Kostuchy z ogromnymi, ciemnymi oczodołami oraz szczękami z nielicznymi, spróchniałymi zębami... I przyszła po niego z kosą. Ale tej kosy do tej pory jakoś nie zauważył...

- Chiiimooo!!! – wrzasnął Nuciu rozpaczliwie i najgłośniej, jak tylko mógł.

Spod chust wydobył się głos:

- Czego wrzeszczysz!?

Nuciu nie dość, że skamieniał, to na dodatek zbaraniał.

- Chi-chi-mo, tto ty? – jąkał się ze strachu.

- Nu, ja, ja! Ale czego ty tak wrzeszczysz? – powtórzyła pytanie okutana głowa.

- Nnu, jjak to czczego? Aaa kkrzyż?

- Nu, co krzyż? W chacie zimno, choć psy ganiaj. Pod garnkiem nie ma czym podpalić, żeby zupy ugotować. Ty nie przynosisz drew z lasu tylko łazisz po wieczórkach. To poszłam na cmentarz niemiecki, bo tam najbliżej. Myślałam, że przyniosę chrustu. Ale ktoś na cmentarzu wybudował murowany grób i stary krzyż drewniany położył obok przy płocie. To wzięłam. Wystarczy na tydzień do ugotowania strawy...

Nuciu przełknął wymówkę o wieczórki. Jednak nie udało mu się od nich wykręcić. Połowica wygarnęła, co o nim myśli.

Ale z zadowoleniem poczuł, że życie wraca do jego ciała. Krew ogarnęła już nogi i płynie do twarzy...

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Wrotycz 20.11.2018
    Jedno z lepszych opowiadań ostatnio czytanych. Puenta wymiata:)
    Czas, który przeminął - okiem wnikliwego prozaika. Dobre pisanie!
    5.
  • jesień2018 20.11.2018
    Uwielbiam teksty, w których niby tak od niechcenia pojawiają się zdania - perełki. Bardzo dobre opowiadanie, jest klimat, jest historia i jest świetny styl!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania