Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Cisza Przed Burzą - Rozdział I

Ze snu wyrwało go kilka poszarpnięć. Kiedy otworzył oczy i podniósł głowę spod ramion, zorientował się że to kolega siedzący obok w tej samej ławce coś od niego chciał.

— I na chuj mnie budzisz? — warknął cicho Wiktor, zaspanymi, brązowymi oczyma patrząc na Pawła, jednego ze swoich kolegów.

— Posłuchaj co babka mówi. Będzie zajebista wycieczka do WWA na trzy dni! — Podekscytował się chłopak. Był wysokim, krótkowłosym blondynem o niebieskich oczach. Wyróżniał się tym, że był bardzo chudy.

Wiktor przeczesał na szybko swoje średniej długości ciemnobrązowe, prawie wręcz czarne włosy i spojrzał na niską blondynkę w okularach, która opowiadała o czymś stojąc przy zielonej tablicy wiszącej na ścianie. Była to pani Joanna Chmielewska, nauczycielka od "polaka", a zarazem wychowawczyni I C, do której Wiktor chodził.

— Koszt wycieczki to trzysta czterdzieści złotych, ale cena obejmuje kolację, nocleg oraz autokar. W programie jest zwiedzanie centrum stolicy, zoo na Pradze, służewskie konie i naprawdę wiele innych ciekawych miejsc, ale to będziecie mieć wypisane na kartkach i zgodach, które wam zaraz rozdam. Wycieczka jest zaplanowana na pierwszego czerwca, czyli już za niecały miesiąc. — opowiedziała krótko polonistka, po czym zaczęła rozdawać po dwie kartki dla każdego. Wiktor dostał je ostatni, ponieważ siedział przy ścianie w ostatniej ławce. Na początek oczywiście obejrzał program wycieczki. Rzeczywiście, okazał się ciekawy. Najbardziej jednak nie mógł się doczekać czasu w hotelu. Jaranie szlugów, siedzenie z dziewczynami i picie browarów po nocach, gdy nauczyciele śpią sprawiło, że siedemnastolatek chciał za wszelką cenę jechać z klasą do Warszawy. Dostał jednak ataku wkurwienia, gdy przypomniał sobie że matka zbyt dużo pieniędzy nie ma, a on i jego zaledwie trzynastoletni brat jest jeszcze za młody, by iść do pracy, chociaż obaj czasami przy pomocy u sąsiadów czy znajomych jakieś drobne dostawali.

Wkrótce w całej szkole rozległ się dźwięk wyzwolenia, czyli dzwonek. Wiktor spakował książkę, zeszyt oraz kartki wycieczkowe do czarnego plecaka, a następnie wyszedł na korytarz. Był zły, chciał posiedzieć sam. Wiedział, że istnieje opcja, iż z powodów finansowych na zajebiście zapowiadającą się wycieczkę nie pojedzie. Postanowił od razu wyjść pokryjomu ze szkoły, aby zadzwonić do matki. Wyciągnął z kieszeni granatowych dżinsów niezbyt drogi telefon marki Samsung i wybrał numer. Po kilku sygnałach wreszcie rozległ się kobiecy głos:

— Coś się stało, Wiktor?

— Mama, słuchaj. W czerwcu mamy trzydniową wycieczkę do Warszawy i podobno ma być fajnie. Będę mógł na nią jechać? — Prosto z mostu spytał licealista.

— Poczekaj, ile kosztuje?

— Trzysta czterdzieści. Zaliczka stówka.

— Nie ma mowy. Wiesz, że u nas się ostatnio nie przelewa, ty myślisz że ile ja zarabiam? Może następnym razem.

— No kuźwa mama... Proszę, takiej okazji w tym roku już nie będzie.

— To pojedziesz za rok. Ja nie mogę rozmawiać, jestem w pracy. Cześć.

Chłopak od razu się rozłączył i wrócił do szkoły. Zdenerwowany ponad miarę zmierzył do szatno, gdzie chciał posiedzieć trochę sam. Po krótkiej chwili podszedł do niego jednak Paweł, widząc zdenerwowanie kumpla.

— Co jest, ziomek? Co ty taki podkurwiony? — spytał, siadając obok.

— Nie jadę do WWA. Matka nie ma kasy... — powiedział prawdę Wiktor, unikając wzroku kolegi, który raczej takich problemów nie miał.

— Pieprzysz.

— No nie. Matka zmieniła pracę, teraz w spożywczaku zarabia i tak chujowo, a ja i brat to gówno co nam czasem wpada. Gdybym mógł, to napadłbym na jebany bank i ustawił się do końca życia! — przeklinał, szarpiąc się.

— Poważnie mówisz? Aż tak ci zależy? — wykrył stres i chęć pieniądza kolegi, by pomóc swojemu ziomalowi z osiedla, który mógłby mu być może załatwić pół darmo kilka sztuk trawy, która jak wiadomo wśród młodych ma znaczenie.

— Taa. Albo chociaż na spożywczak, żeby tą wycieczkę zapłacić...

— Słuchaj, mogę ci robotę ogarnąć... Tak po cichu. Trochę inną, ale zarobił byś ładnie...

— O co chodzi?

— Kojarzysz Łukasza Sopotę z trzeciej klasy?

— No... A jak on mi ma pomóc?

— Nie mów nikomu że ci powiedziałem, ale koleś handluje ziołem. Kupowałem u niego parę razy i ci powiem, że temacik przedni, a wiem że też lubisz zajarać. Koleś ostatnio mi mówił, bo ogólnie to kolega z osiedla, że by mu się przydał pomocnik. Mogę cię z nim ustawić, żebyście sobie pogadali. — szepnął plan Paweł, już wyciągając telefon, bo przeczuł odpowiedź.

— Nie widzę siebie jako dilera, ale chyba jestem tak pojebany, że spróbuję. Ustaw mnie z nim.

Paweł przez chwilę pisał coś ma telefonie, a po chwili dostał odpowiedź.

— Masz być sam pod szkołą o czternastej trzydzieści. Napisałem mu mniej więcej jak wyglądasz, ale on cię zna, więc i rozpozna. Chodź teraz na matmę, bo zara dzwonek.

— Nie idę na żadną jebaną matmę. Muszę przemyśleć to i tamto. Siemano.

Wiktor wstał, ubrał swoją szarą bluzę, po czym wykorzystując chwilę nieuwagi ludzi dookoła uciekł ze szkoły.

 

Godzina minęła wyjątkowo szybko. Z pobliskich "plantów" pod I liceum imienia Waleriana Łukasińskiego dotarł równo na w pół do trzeciej. Stanął pod bramą do szkoły i poczekał kilka minut, a po chwili podszedł do niego trochę wyższy i większy osiemnastolatek.

— To ty? — zapytał cicho. Wydawał się lekko zdenerwowany, podobnie jak młodszy rok znajomy. Spod kaptura granatowej bluzy wystawały jasne włosy. Spojrzenie ciemnych oczu miał raczej groźne, z resztą wyglądał ma gościa który umie porządnie przyłożyć, zwłaszcza przez dobrze zbudowane ciało.

— Ta. — odparł Wiktor. Ruszyli powoli przed siebie, co siedemnastolatkowi wyszło nawet lepiej, ponieważ miał bliżej przystanek autobusowy.

— Łukasz jestem. — wyciągnął dłoń. To samo zrobił jego rozmówca, który również się przedstawił. — To co, chciałeś pogadać?

— Ta. Słyszałem, że potrzebujesz gościa do rozprowadzania towaru.

— Słyszałeś prawdę. Zdajesz sobie sprawę, że muszę cię obdarzyć zaufaniem. Nie znamy się i tak jest dobrze, bo w razie przypału nie masz co o mnie powiedzieć. Ale wiedz, że jeśli komukolwiek coś powiedz, że handluje czy coś to dostaniesz taki wpierdol...

— Spokojnie. Sam lubię zajarać i wiem w czym pies pochowany.

— To tak. Sprawdzimy cię jutro. Nie interesuje mnie na co ci ta kasa i komu to będziesz sprzedawał, bylebyś nie zrobił lipy. Bądź pod szkołą przed ósmą. Dostaniesz ode mnie dychę tematu podzieloną po sztuce. Jak dla mnie to możesz sobie cały ten towar sam spalić, bylebyś miał stówę na kolejną dychę i tak dalej. Chcesz to ci mogę załatwić więcej, ale w jeden dzień i tak tego nie sprzedasz. Pierwszy raz będziesz miał w kredyt, spłacisz mi to na następną dostawę. Wszystko to jak się jutro spiszesz. Widzimy się jutro przed lekcjami. Cześć.

Wytłumaczył plan biznesu i odbił w lewo. Wiktor zamyślony, ale zadowolony przeszedł przez ulicę, następnie przejściem podziemnym na drugą jezdni i był już prawie na przystanku. Po chwili podjechał autobus linii osiemset trzydzieści jeden, którym to zazwyczaj wracał do domu. Chłopak skasował w nim bilet, zajął wygodnie miejsce na końcu autobusu i przymknął oczy po stresującym ciężkim dniu.

 

 

Sam się zdziwił, jak czas szybko zapierdala. Następnego, piątkowego dnia pod szkołę dotarł za dwadzieścia ósma. Musiał poczekać chwilę na Łukasza, więc poszedł za budynek szkoły zapalić papierosa, którego bez dowodu kupił w jednym ze sklepów w dzielnicy Gołonóg, gdzie mieszkał.

— A, tu jesteś. — usłyszał ciche słowa Łukasza, który po jakimś pojawił się w okolicy. Podszedł do Wiktora, wyciągając z kieszeni tej samej bluzy z wczoraj dziesięć samarek wypełnionych ziołem. — Schowaj to szybko. — wręczył mu towar.

— Dziena. — Siedemnastolatek włożył marihuanę do bocznej kieszeni plecaka.

— Temat sprzedajesz trzy dychy za sztukę. To są ważone gramy, pamiętaj. Na pierwszy raz klientowi możesz obniżyć trochę cenę, tak żeby spróbował i potem wrócił, jak posmakuje. Wyślę ci na fejsie mój numer, napiszę ci jeszcze później o której i gdzie się jutro widzimy. Siemano.

Ponownie gwałtownie zawrócił. Wiktor poszedł za nim, udając że go nie zna. Kiedy wszedł do szkoły wiedział, że dzisiaj sobie trochę zarobi.

 

Po dzwonku, wychodząc z sali matematycznej od razu zaczął myśleć, komu sprzedać pierwszą siatę. W rogu korytarza stał Marcin Wróblewski, kolega z klasy, który również jarał. Wiktor przywołał go do siebie machnięciem ręki.

— Co jest, mordo? — zapytał po cichu, rozlądając się dyskretnie.

— Nic ciekawego, co chcesz? — odparł Marcin, zaskoczony. Nie rozmawiał za często z kolegą, więc nie miał pojęcia o co może chodzić.

— Ty sobie lubisz zapalić, co? Tak się składa że mam trochę tematu na sprzedaż, nie chcesz trochę?

— Pierdolisz. Ty dilujesz?

— No tak się złożyło. Chcesz czy nie, bo nie mam kurwa czasu.

— Po ile?

— Trzy dychy od grama, ale na pierwszy raz mogę ci wziąć po dwadzieścia, wypróbujesz sobie. — Chciał wykorzystać wskazówkę dostawcy.

— No dobra. To chcę dwa worki.

— Chodź.

Wiktor zaprowadził klienta do szatni, gdzie nie było kamer, za to była cisza i spokój. Wyciągnął z plecaka dwa woreczki z marihuaną, a następnie dyskretnie podał je brunetowi. Marcin wręczył mu za nie czterdzieści złotych w dwóch banknotach. Początkujący diler wrócił na korytarz dodając jeszcze:

— Nie masz nic ode mnie i o niczym nie wiesz.

 

Kolejna przerwa, tym razem dziesięcio minutowa. Marcin już powiedział swoim kumplom z równoległej klasy o nowym dilerze w szkole, którzy od razy chcieli coś kupić. Zaczepili Wiktora, gdy ten szedł pod salę, gdzie miał mieć geografię.

— E sorry. — szepnął jeden, łapiąc go lekko za rękaw bluzy.

— Co jest? — westchnął siedemnastolatek, który już domyślał się o co może chodzić.

— Masz jakieś zioło na sprzedaż?

— Ile?

— Trzy.

— Idź do szatni, ja zaraz przyjdę.

Wiktor poszedł pod salę, odłożył plecak pod ławkę, a wcześniej niezauważalnie wyciągnął trzy samarki z plecaka. Zasunął uważnie kieszeń i szybkim krokiem zmierzył do szatni. Zbliegł po schodach i wszedł do najciemniejszego miejsca w szkole. Szybko dojrzał dwójkę licealistów, grzebiących w portfelach. Podszedł do nich i wsunął jednemu umówioną ilość zioła do kieszeni.

— Masz trzy siaty. To jest dziewięć dych, ale dziś mam dobry humor i wezmę sześć.

— Masz.

— Ja jestem Wiktor Łupieszczyk, dodaj mnie na fejsie i jak coś to pisz, ale nie prosto z mostu. Ty też. — polecił chłopak, chowając banknoty do kieszeni bluzy.

Kiedy wyszedł, jeszcze na tej samej przerwie zaczepiła go tym razem dziewczyna.

— Ej, sorry, jestem Klaudia. Znajomy mi powiedział że ty zioło sprzedajesz. — przeczesała palcami jasne włosy do łokci.

— Wiktor. No mam, a chcesz coś? — spytał lekko zdezorientowany. Pomyślał, że skoro te plotki się tak szybko rozchodzą, to za chwilę cała szkoła będzie o nim wiedziała. Co oznacza to samo co słowo "przypał".

— No chcę. A po ile za grama?

— Trzy dychy, kupujesz pierwszy raz to dwie.

— To dasz radę podać teraz na szybko dwie sztuki?

— Kurwaa... No dobra, poczekaj na mnie w szatni, bo plecak mam na górze.

W moment znów pojawił się w swoim miejscu spotkań. Podał zgrabnej, ładnej dziewczynie dwie samary, a ona szybko schowała je do kieszeni dżinsów. Dała mu szybko dwa banknoty po dziesięć i jeden po dwadzieścia złotych.

— Łupieszczyk się nazywam, coś chcesz to mi pisz na fejsie. Ale tak dyskretniej. — szepnął i zawrócił.

 

Do końca lekcji nie sprzedał już nic. Wiedział, że dzisiaj całą trawę musi sprzedać, więc postanowił napisać w oczekiwaniu na autobus do kilku znajomych z osiedla. Jedna dziewczyna, nazywająca się Marta, zgodziła się na propozycję. Umówili się na piętnastą pod blokiem chłopaka. Akurat, mając autobus o czternastej czterdzieści siedem, zdążyłby na chwilę przed trzecią.

Gdy w autobusie rozległ się męski głos komputerowy podający nazwę przystanku "Gołonóg Osiedle", Wiktor podniósł się z siedzenia i wcisnął przycisk do otwierania drzwi. Kiedy autobus stanął, chłopak wyszedł, zakładając kaptur na głowę. Kupił sobie jeszcze w kiosku przu przystanku fajkę, którą odpalił idąc pod blok. Stanął pod środkową klatką bloku numer siedem przy ulicy Cedlera. Jeszcze przed czasem pojawiła się tam kolejna blondynka, długowłosa Marta, z którą znał się od kilku lat. Szesnastolatka zawsze była uważana za ładną, Wiktor również miał o niej takie zdanie.

— Hej. — Pierwsza się odezwała.

— Cześć. — Chłopak rozejrzał się szybko dookoła, a gdy nikogo nie było, podał jej trzy ostatnie gramy marihuany.

— Masz tu sześć dyszek. Jak będzie dobry towarek to jeszcze do ciebie będę pisała.

— No mam nadzieję. Dobra, spadam. Cześć.

— Hejka.

Wprowadził kod do drzwi i wszedł do klatki. Pomyślał sobie, że to nic trudnego sprzedawać zioło. Na dzień dzisiejszy nie miał jednak w ogóle zysku, bo musiał spłacić tą dostawę i mieć na następną. Jeśli ci, którzy kupili dzisiaj będą chcieli więcej, to cena wzrośnie już o dychę. Był pod wrażeniem, jaki hajs i jaką prostą robotę mogą mieć dilerzy zielska.

 

Nie spodziewał się, że to cisza przed burzą i prawdziwe problemy dopiero się zaczną, a niekoniecznie będą związane z pieniędzmi...

Następne częściCisza Przed Burzą - Rozdział II

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania