Pokaż listęUkryj listę

Opoowi *** Przebiśniegi

(1)

Stoję na krawędzi przepaści. Patrzę w dół. Widzę ciemną otchłań. Małe drzewko przy którym sterczę, trzeszczy i skrzypi – jak mój stary dziadek, gdy uciekał przed babcią. Nagle wyrwane z korzeniami zaczynającego się życia, leci w przepaść. Nachodzi mnie myśl, dlaczego ja tam nie poleciałem, dlaczego wichura mnie oszczędziła. Słyszę za sobą kroki i jakieś szepty. Niebo jest zachmurzone. Ani śladu słońca. Wokół mnie biegają dziwne odgłosy, jakby ktoś nawrzucał grochu do pustych kości i uporczywie nimi potrząsał. Zaczyna padać deszcz. Wiatr wyrywa kawałki chmur. Kształtuje z nich jakieś dziwaczne kształty. Domyślam się co to jest. To na pewno nic dobrego. Krople wody są coraz większe. Słyszę ich soczyste plaśnięcia o kamienie i o mnie. Żaba czask-prask dostaje w łeb i się nie rusza. Mogła tu głupia nie przyskakiwać. Teraz będzie miała pretensje do natury - jeżeli biedna przeżyje. Kawałki wody powiększają się nieustannie. Poprzez wielką kroplę, zastygłą w bezruchu, widzę ogromną drgającą twarz. Unosi się nad przepaścią. Po chwili znika. Sam już nie wiem, czy to wszystko dzieje się naprawdę. A może po prostu sfiksowałem i należy poszukać lusterka. Spojrzeć co tam jest, by pośmiać się z samego siebie. Lub z tego drugiego, co na jedno wychodzi. Żaba przeżyła. Widzę jej wnerwiony pysk. Po chwili znika. A za pyskiem reszta płaza. Odchodzi na dwóch nogach

*

Samemu się dziwię, że jeszcze potrafię jako tako myśleć. używając szarych komórek. Bo jak się zrobią kolorowe, to będzie po mnie. Ogarnia mnie coraz większy lęk. Ale nawet mały lęczek w mojej sytuacji, by się wydawał ogromnym. Moje serce, napędzane tym całym bigosem, chce ze mnie wyskoczyć, by jak najprędzej stąd zniknąć. Najchętniej bym uciekł razem z tą moją pompką ukochaną, ale zostaje, bo się poślizgnąłem, na mokrym śladzie od płaza. Myślę sobie, po co tu jestem? Dlaczego ja? Właśnie ja, muszę się tak męczyć. Czym sobie zasłużyłem na ten zidiociały raj. A jednak stąd nie odchodzę. Stoję jak ten głupi czubek i jestem zły sam na siebie, że nie mam na tyle odwagi, żeby stąd zwiać. Deszcz nasila się coraz bardziej. W jego kropelkach widzę jakieś upiorne twarze. Wypisz wymaluj -ja. Zastanawiam się, czy chcą mnie przestraszyć, czy po prostu bawią się moim kosztem. Dostrzegam przed sobą ogródek. Albo raczej tak myślę, że to coś takiego. Zaczynają rosnąć kwiaty. Widzę jak rosną. Ale szybko zapieprzają. Szacun! Ogródek staje się różnokolorową kartką papieru. Nagle z boku wyłania się zapałka. Jej siarczysta główka, ma złośliwy uśmiech. Wiadomo skąd, pojawia się płomień. Po chwili cała kartka, staję się w kupkę popiołu. Czuję go na mojej twarzy, w oczach, ustach i jeszcze gdzieś. Ale nie powiem gdzie, bo się wstydzę. Różnokolorowe kwiaty przemieniły się w kartkę a później w szary pył. Myślę sobie, co to może oznaczać. Mam ochotę po prostu wyć. Szukam spanikowanym wzrokiem księżyca, ale nigdzie nie mogę go dostrzec. Rezygnuję z wycia, bo nie mam do czego. Po co to wszystko? Po co tu jestem? Dziwne szepty z tyłu, nasilają się coraz bardziej. Nie jestem pewien, czy to są szepty, popiskiwania, kwilenie czy jęki. Mam wrażenie, że słyszę je wokół siebie. A może dochodzą z dna przepaści?

 

(2)

To wszystko jest upiorne. Mam wrażenie, że natura postanowiła się na mnie zemścić. Ale za co? Dlaczego właśnie tak? A może przez to wszystko, chce mi coś przekazać? Mogła sobie znaleźć kogoś innego do przekazywania. Albo do czegoś zachęcić. Ale do czego? Chyba do żabich udek w galarecie. Zupełnie mi odbiło, jeszcze myślę sobie. Nie mogę ruszyć się z miejsca. Nogi odmawiają posłuszeństwa. A przecież nie słyszę, żeby coś odmawiały. Widocznie gadają w myślach. Cwane bestie. Czuję się cały jak w mokrych ścierkach. Co za licho mnie tu przywlekło. Szkoda. że nie padło w drodze. Za bardzo je karmiłem. O cholera! Krawędź przepaści zaczyna się obniżać. Łapię się najbliższego krzaka. Najpierw jedną ręką, a po chwili wszystkimi członkami. Krzak zamienia się w ludzki szkielet, trzymający gruchawkę. Bezcielesne szczęki, wykrzywiają się w ponurym uśmiechu. Na złotym zębie, pojawia się złowieszczy błysk. Trochę mnie oślepia i jestem zły na siebie, że okulary przeciwsłoneczne, zostawiłem w domu. Zaczynam się śmiać jak całe stado nie wiadomo czego. Nagle uświadamiam sobie, że słyszę tylko samego siebie. Z dna przepaści, nie dochodzą żadne dźwięki. Już bym wolał jakieś wycie, niż tą przerażającą ciszę, która się wokół mnie wytworzyła. Słyszę jedynie, stukot własnego serca. Przynajmniej wiem, że ode mnie nie uciekło. Co ja bym bez tego mięśnia zrobił. Chyba bym tego nie przeżył. Wracam do rzeczywistości. Trzymam się szkieletu i prawie wiszę nad przepaścią. Jest mi wszystko jedno. Zlecę to zlecę. Nie patrzę w dół. Wole oglądać szarą czaszkę, przy mojej, obłożoną skórką, niż wiedzieć co kryje otchłań zakończona dnem. Byłem głupi, wplątałem się w tą całą kabałę, to teraz mam za swoje. Świat nie zawinił. To mnie porządnie odbiło. Obsuwam się coraz niżej. Widzę nad sobą szarą łysą główkę. Białe kościane palce, wbijają się w moje. Kropelki krwi, kulają się pod mankiety, pociesznie łaskocząc nadgarstek.

*

Słyszę płacz dziecka. Już mi zupełnie odbiło, mówię sam do siebie. Zdaję sobie sprawę z tego, że w jakiś niepojęty sposób, wylądowałem na skraju przepaści. Płacz a raczej jęki są coraz głośniejsze. Wichura zaczyna się na nowo. Cała otchłań, staje się przeraźliwym krzykiem bólu, splątanym z wyciem wiatru. A ja nie mam zatyczek do uszu. A poza tym to wszystko, dzieje się jakby za mną, pode mną, sam nie wiem gdzie. Przez bardzo długą chwilę, zbieram siły na ostatni akt odwagi. Odwracam głowę. To co widzę, przechodzi wszelkie oczekiwania.

 

(3)

 

Nad przepaścią, w podmuchach wiatru, unosi się ogromna przezroczysta kołyska. W jej wnętrzu, która się stała huśtawką cierpienia, leży niemowlę, płacząc przeraźliwie. Dziecko jest bardzo śliczne i jakimś cudem jeszcze żyje. Chce z siebie wyciągnąć to przeklęte ostrze. Lecz ono, jakby pchane jakąś niewidzialną siłą, centymetr po centymetrze, coraz głębiej wchodzi w bezbronne ciałko. Pokrwawione rączki targają nim na wszystkie strony. Kołysanie sprawia, że strumyczki krwi, wylatują na zewnątrz. Odwracam głowę. Wtulam ją w piach. Czuję ziarenka piasku między zębami. A co dopiero myłem swoje kły. No i po co. Gdybym wiedział, że tak się moje losy potoczą, po pochylni życia, to bym nie wyłaził z domu. Co robić? Czy to wszystko dzieje się naprawdę? A może jest tylko wytworem mojej wyobraźni? Mam halucynacje w halucynacjach, jak to mówią, fachowcy od tych spraw. Podnoszę głowę. Po wypluciu kilku ziarenek, otwieram oczy. Patrzę znowu. Sztylet jest głębiej i głębiej. Dziecko prawie pływa wa krwi. A jest jej dużo, bo i niemowlak duży. Wichura, wściekła się na całego. Roznosi ją na zachód, wschód, północ i południe. Czuję ją na sobie. Moje ciało i wspomnienie ubrania, jest pokryte mieszanką błota, krwi i strzępków dziecka. A ono żyje! Cholera jasna żyje! No właśnie, dlaczego? Nie powinno żyć. Na jego miejscu, byłbym zimnym trupem, w czerwonej polewce. Uświadamiam sobie, że jakieś paskudne zło, chce zakończyć to zaczynające się życie. A może moja obojętność jest tego przyczyną. Myślę głupoty, zamiast myśleć, jak nie myśleć o nich. Trudno w mojej sytuacji być obojętnym. A jeżeli istnieją tutaj trzy rodzaje zła. Pierwsze chce się zemścić, drugie robi ze mnie jaja a trzecie chce mi coś uświadomić. Ale co? Nic z tego nie rozumiem. Wiem tylko, że muszę ratować to dziecko. Może właśnie dlatego tutaj jestem. To całe przerażenie jest moim przeznaczeniem. Powinienem już dawno zlecieć, na ten swój wariacki pysk, albo umrzeć ze strachu, co na jedno wychodzi, w ostatecznym rozrachunku. Widzę, że ruchy dziecka są powolniejsze. Duże rączki leżą prawie nieruchomo, jak pozbawione wszelkiej nadziei. Robi się cicho. Słyszę jedynie słaby jęk. Wielkie oczy patrzą prosto na mnie, jakby chciały mi coś powiedzieć. Kołyska jest prawie nieruchoma. Jej kołysanie staje się coraz mniej potrzebne. W całej tej pokręconej sytuacji, nie zauważyłem, gdzie się podział czarny sztylet. Dziecko nadal żyje, ale jego życie jest jak cienka nitka. Wystarczy najmniejszy ciężarek i będzie koniec.

*

Patrzę na kołyskę, jak przysłowiowa sroka w gnat. Jak mam dotrzeć do tego dziecka? Przecież nie pofrunę. A nawet gdyby, to niemowlę jest przeraźliwie wielkie. Jak tysiące dzieci naraz. To taka metafora jakby ktoś nie wiedział. W jaki sposób wyciągnę ten sztylet? Czy będę miał tyle sił? A poza tym, to cholerstwo musi być bardzo gładkie. Jak za bardzo przycisnę, to utnie mi palce, lub innego członka. Jednak muszę coś zrobić. Jak będę tu sterczeć jak ten wariat, to już nim pozostanę. Zaczynam głośno wrzeszczeć. Nawet nie wiem co wrzeszczę. Wiem tylko, że wydzieram się w słusznej sprawie. Nagle przestaje, jakby mi pszczółka do ust wleciała. Patrzę jak oniemiały.

*

Po drugiej stronie przepaści, zaczyna się trochę przejaśniać. Taka dziwna poświata, do niczego nie podobna. Jak przytłumione mgłą słońce. Świeci słabo, lecz po chwili trochę mocniej. Dziecko odwraca twarz w tamtą stronę. Wichura zamienia się w lekki wietrzyk. Nagle nastaje cisza, jakby ktoś maki zasiał. Jeden z prześwitujących promieni, robi się coraz większy i dłuższy. Zbliża się do kołyski, lecz mija ją, by dotrzeć do krawędzi przepaści, na której stoję. Jest koloru jasnozielonego. Nieustannie drga, zmieniając odcienie swojej barwy. Tworzy most między mną a kołyską. Nie wiem dlaczego, ale się nie zastanawiam, czy na niego wejść. Jakby jakaś siła, miała nade mną opiekę. Szkielet mi pokazuje, że mam fioła i znacząco wskazuje kciukiem – dół. Przywalam mu w splot słoneczny. Staje się kupką kości, które pociesznie klekocąc, uciekają do diabła. Wchodzę na promień. Jest szeroki na około trzy metry. Mam wrażenie, że stoję na miękkim powietrzu. Nie lecę pyskiem w otchłań. To już coś, myślę sobie. Zaczynam po nim iść. W oddali widzę kołyskę. Jest zupełnie nieruchoma. Poprzez prześwitującą drogę, dostrzegam dno przepaści. Promień nie jest bardzo jasny, lecz rozświetla wszystko wokół. Myślę o dziecku. Czy zdąże, czy most nie zniknie? Patrzę w dół i zamieram z wrażenia.

 

(4)

 

Na dnie przepaści, w chaotycznym, nieładzie stoi tysiące kołysek. W każdej z nich, leży zwiędnięty przebiśnieg. Co to oznacza? Dlaczego widzę tak dokładnie z tak daleka? To jest okropne. Nie może być prawdą. Pod mostem przelatuje jakiś ptak. Na ułamek sekundy jest zielony. Robi się coraz mniejszy, zniżając swój lot. Idę dalej. Jestem blisko celu. Na boku kołyski, widzę swoje niewyraźne odbicie, jakbym się znajdował pod lodem. Już prawie dziecka nie dostrzegam, gdyż jestem za blisko. Jedynie wielką rączkę zwisającą poza krawędź, tego dziwnego łóżeczka. Na pokrwawionej dłoni, dostrzegam ślady ptasich pazurków. Dręczy mnie myśl, czy podołam, czy wystarczy mi odwagi, na wejście do kołyski. W jaki sposób się tam dostanę? Przecież nie mam drabiny. Sąsiad ode mnie pożyczył i mi łajdak nie oddał. A jeżeli po wejściu po prostu utonę? Jest jeszcze jeden problem - myślę sobie – W jaki sposób temu dziecku pomogę. Przecież jest całe pociachane. Pamiętam, co widziałem na początku. Wiem, że berbeć żyje. Jestem tego pewny, chociaż nie wiem dlaczego. Spoglądam w dół. Nic się nie zmieniło. Szare kołyski, szare kwiaty. Jakby ktoś łąkę popiołem posypał. Robi mi się jakoś dziwnie. Odpływam…

*

Zaczynam widzieć. Najpierw jakieś niewyraźne kontury, by po chwili stwierdzić, że nadal leżę na zielonym promieniu – tyle, że sam. Ani śladu kołyski i dziecka. Po obu stronach, tylko zielona droga. Nieustannie drga i migocze. Z wielkim trudem jakoś wstaje, by nadal stać jak ten głupi, który nie wie , co robić. Wszystko na marne. Cały mój wysiłek. Dlaczego tak się stało? Dlaczego ten cholerny los, ma tyle uciechy, właśnie z mojego powodu. Oczywiście nie wiem, czy bym to dziecko uratował. Chyba raczej nie. Ale miałbym chociaż szansę spróbować. A teraz czuję się niepotrzebnym i pokonanym. Chce mi się płakać, z bezsilności i rozpaczy. Nie mam nawet chusteczek higienicznych. Zapaskudzę cały promień, moimi smarkami. Cholera jasna. O czym ja myślę w takiej pokręconej chwili. A może chwila myśli o mnie, ta ostatnia. Ryczę nadal. Nie wstydzę się tego. Tym się różnimy od zwierząt. Naszymi emocjami. W jednych przypadkach potrzebne, a w innych , spychające człowieka na same dno, od którego można się odbić. To zawsze jakaś pociecha. A gdy się człowiek odbije, lecąc do góry, to jest mu od razu lżej. Jakby się na nowo narodził. Zdolny jest, jak każdy tz: normalny człowiek, do wszelkich gestów człowieczeństwa. Nawet tych najmniejszych, tak bardzo potrzebnych w tym całym popieprzonym świecie.

*

Nagle dociera do mnie, że filozofuję, jakbym zapomniał gdzie jestem. A przecież stoję na zielonym promieniu, jak wariat na trawce. Robi się jaśniej! Dziwnie jaśniej! Nigdzie nie dostrzegam słońca, lecz mój wzrok omiata błękit nieba. Światło bez jego źródła. Dobre sobie.To coś nowego. Nagle do moich skołatanych uszu, dobiegają niepokojące odgłosy. Coś w rodzaju nieustającego szelestu. Nie wiem skąd dochodzi. Kładę się na drodze i wychylam głowę poza jej krawędź. Chce widzieć dokładnie, a nie wszystko na zielono. Obraz, który z prędkością światła, dolatuje do moich zapłakanych oczu, powoduję , że o mało co, a bym spadł z pieca na łeb , na to całe widowisko.

 

(5)

 

Wszystkie przebiśniegi nagle ożyły. Wyglądają pięknie. Ani cienia zwiędnięcia. Niektóre dopiero wyłażą z kołysek, ale większość, sunie po ścianach w górę. Chociaż sformułowanie – wyłażą – jest trochę nie adekwatne do rzeczywistości. Trudno właściwie powiedzieć, w jaki sposób się poruszają. Z miejsca na którym stoję, wygląda to tak, jakby przepiękny biały kobierzec, szedł po ścianach ku krawędzi. Te które docierają do celu, wychodzą na zewnątrz, by po chwili, zamienić się w dzieci, hałaśliwe i radosne. Na całym obszarze wokół przepaści, wyrastają różnokolorowe kwiaty. Są bardzo małe, ale bardzo śliczne. Widzę, że wszystkie legowiska opustoszały. Jestem tym całym przedstawieniem, zafascynowany. Nawet nie mam sił, żeby się głębiej zastanowić. Czuję się tak, jak po jakimś zwariowanym egzaminie. Słyszę delikatną, łagodną muzykę. Patrzę na błękit nieba i radosne twarze dzieci. Co za banalny banał. I co z tego. Kto mi zabroni. W końcu stoję na zielonym promieniu. Jest mi zimno i mam dziwne drgawki. To chyba emocje ze mnie ulatują. Stąd te wstrząsy. Zaczynam liczyć dzieci, bo jestem ciekawy, ile ich jest. Nic z tego. Strasznie się mylę w tym całym liczeniu, jakbym połknął kalkulatorek.Widocznie ta cała atmosfera dziwności, tak na mnie działa. Nagle uroczą muzykę i moje matematyczne rozważania, zagłusza straszliwy hałas. Co to do diabła? Właśnie teraz? Patrzę w dół i aż siadam na promieniu. To kołyski zaczynają się gramolić do góry, chociaż nie wiem jakim cudem. Nie wytwarzają kojącego szumu, tylko raczej chaotyczny rumot. Wyglądają jak wielka przeprowadzka, porozrzucana po ścianach. Te co już są na zewnątrz, zamieniają się w różnokolorowe zabawki. Wszystko jest takie niezwykłe. Jak jeden wielki spektakl.

*

Po jakimś czasie, dno otchłani pustoszeje. Wieje lekki przyjemny wietrzyk. Zielona droga zaczyna falować. Moje ciało razem z nią. Jakbym był porządnie napity, procentowym płynem falującym. Nagle, kilkadziesiąt metrów przede mną, część powierzchni, zaczyna robić się biała. Białe myszki, myślę sobie. A jednak nie. W ułamku sekundy, widzę przed sobą, ogromny biały kwiat. Podchodzę bliżej. Dostrzegam kropelki rosy. Albo raczej krople, bo są wielkości mojej sfiksowanej głowy. Jedna z nich spada mi na rękę. Nie rozpryskuje się, tylko przez chwilę jest cała. Nie widzę w niej upiornej twarzy. Jest czysta jak łza. Kwiat jest coraz większy i piękniejszy. Wzdłuż krawędzi przepaści, stoją szeregi dzieci. Patrzą ciekawie, co się dzieje. Ten most, ten kwiat, o cholera! Stoję na łodydze wielgachnego przebiśniegu. Albo raczej, na jego projekcji. Zaczynam tańczyć i podskakiwać, sam nie wiedząc dlaczego. Mam wrażenie, że jestem pajacem, a sznurkami steruje, jakiś wesoły i pijany lalkarz. Moje nerwy, dopiero teraz, w całej mocy, dają znać o sobie. Znowu spoglądam na kwiat. Po raz nie wiem który, oniemiałem jak słup soli.

 

(6)

 

Pomiędzy płatkami, raczej dużymi, siedzi uśmiechnięta kobieta – też mająca rozmiar. Nie będę opisywać jej stroju, gdyż tego opisać się nie da. W jednej ręce trzyma przebiśnieg, a drugą przytula dziecko. Jest jak nowo narodzone. Ani śladu ran. Stoję jak ten baran na łące i ani be, ani me. Tak mnie ta cała sytuacja zatkała. W końcu, żeby coś powiedzieć, pytam kobietę: „Co to wszystko u diabła znaczy?” „Jeszcze nie wiesz”-odpowiada. Moje pokręcone dreszcze nasilają się jeszcze bardziej. Główkuję o tym całym bałaganie, co do tej pory przeżyłem, ale trudno mi pozbierać myśli. Pouciekały paskudy na różne strony i trudno mi je złapać. Mimo tego zadaję przydatne pytanie: „Kiedy to się skończy”? „Kiedy śniegi stopnieją’’- znowu odpowiada. Jakby coś we mnie wstąpiło. Może ta myśl, która do mnie powróciła, a nie wiadomo z kim się zadawała. „Jakie śniegi, co za śniegi – wrzeszczę jak opętany – Nie czyń ze mnie głupka. Siedzisz sobie wygodnie na kwiatku i jest ci dobrze. A ja się męczyłem jak ten, nie wiadomo co. Czy ty chociaż wiesz, jakie mam postrzępione nerwy przez to wszystko. Oczywiście, że nie wiesz. Wyglądają jak zwiewne liche firanki, potargane przez wiatr. Ale co to ciebie obchodzi. Potrafisz się tylko głupio uśmiechać. Popatrz jak wyglądam. W zasadzie wcale nie wyglądam. Mnie nie było do śmiechu. No, może trochę.

*

Kobieta nic nie mówi, tylko nadal się uśmiecha. Uspokajam się. To chyba nie jest szyderczy uśmiech, albo o zgrozo pobłażliwy. Berbeć, trochę śmiesznie gramoląc się między płatkami, podchodzi do mnie i wręcza mi podarunek. Następnie składa uśmiech i odchodzi. Poprzez wspaniały, świecący prezent, dostrzegam kolorową zorzę polarną. Nie dziwię się. To już mi przeszło dawno temu. Okala biały kwiat, jak migocząca wstęga. W jej poświacie, widzę kobietę i dziecko. Machają do mnie wszystkimi rękami. Po chwili kwiat znika, razem z zawartością. Most jednak zostaje. Wiem to na pewno, bo nie lecę w dół. Nie sam, tylko z wysiłkiem, podnoszę i przyciskam do siebie ogromny przebiśnieg. Poprzez jego prześwitujące migotanie, widzę bawiące się dzieci. Dźwigając przed sobą wielgachny kwiat, podążam w kierunku krawędzi. Nie bardzo wiem gdzie idę, bo mi kwiatek zasłania. Myślę sobie, promień szeroki, to chociaż wlekę się slalonem, to chyba nie spadnę. Nie spadłem. Mam takie odczucia, jak marynarz, schodzący na ląd. Stoję na stałej ziemi. Odwracam się za siebie. Most zaczyna bardziej falować i migotać. Po chwili unosi się do góry i znika. Tak nagle i zupełnie. Żadne z dzieci nie odważyło się na niego wejść. Już nie będzie miało okazji, doznać tego co ja. Ale z drugiej strony, może i dobrze. Patrzą na mnie znacząco. Rzeczywiście, wyglądam nie najlepiej. Szczególnie moje ubranie, a właściwie to, co z niego pozostało. Widzę na nim jakieś migotliwe zielone cętki. Może to odrobiny mostu? - myślę sobie. Znowu czuje się dziwnie. Kładę przebiśnieg na trawę, obok pluszowego misia, a następnie padam z nóg. Leżę półprzytomny, patrzę w błękit nieba i mi się wydaję, że liczę białe baranki. Jeden z nich, robi z chmurki maczugę i wali mnie po głowie. Dzieci bawią się radośnie, a ja mam w głowię całkowitą kołomyjkę. Po raz drugi odpływam. Spadam w przepaść i lecę prosto do kołyski, żeby zupełnie zwiędnąć. Ona zbliża się nieuchronnie. Zaczepiam o jakąś gałąź. Ciągnie mnie do siebie ale spadam nadal.

 

c.d.n

 

Komentarz dotyczy - wycofanego

Średnia ocena: 2.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Szudracz 23.09.2017
    Podpaską ze skrzydełkami, może na niej poleci. Masakra w zalotach...

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania