Poprzednie częściCoś na kształt koszmaru

Coś na kształt koszmaru II

Egal wisiał głową w dół na parkowej pergoli. Syczał na przechodzące stworzenia i przelatujące ptaki, uśmiechał się do matek z dziećmi i pozdrawiał gestem mężczyzn.

– To znowu ty, Egal – zagadnął go od tyłu strażnik miejski.

– To znowu ja, Marcinie – odparł wiszący, cały w czerni. Obok, na zakrzywionym w “S” gwoździu wisiała marynarka i związane sznurówkami męskie półbuty.

– Zapalisz? – spytał strażnik. – Ale zejdź, z młodszym jestem.

Egal zwinął się, zaparł rękami i wywinął na drugą stronę, miękko lądując bosymi stopami na ziemi. Strażnik nazwany Marcinem zaklaskał.

– Marlboro czerwone? Bardzo dobrze. – Akrobata wyciągnął jednego papierosa z prawie pełnej paczki. Młodszy z mężczyzn odmówił gestem. Marcin odpalił najpierw Egalowi, potem sobie.

– I jak tam, panie? – zagadnął strażnik. – Szła już pani z biblioteki?

Na samo wspomnienie mężczyzna się uśmiechnął. Grymas ten rozjaśnił jego twarz tak mocno, że postronny obserwator mógłby przysiąc, że cała fizjonomia tego dziwnego mężczyzny zmieniła się diametralnie. Wyglądający na chudego facet nabrał wyglądu sportowca. I nagle został rozpoznany. Minęło kilka lat, ale...

– Oj, tak, Marcinie – rzekł dziwak. – Żałuj, żeś tego nie widział. Proste, farbowane włosy, niebieska, stalowa stylowa sukienka i czerwone jak krew buty. Te same, co i w zeszły czwartek.

Siwy strażnik pokiwał ze znawstwem głową. Z kieszeni na piersi wyciągnął tomik poezji.

– T. S. Eliot. Jak mi radziłeś. – Wydmuchał dym, siadając na ławce. Założył okulary na nos, znalazł założone sznurkiem miejsce i zaczął czytać na głos. – “Oto kraina martwa. Kraina kaktusów, gdzie przed wzniesionymi posągami z kamienia... dłoń umarłego wzywa łaski głazu”...

– “...Pod migotaniem spadającej gwiazdy” – zakończył cytat Egal. – Bardzo dobrze, Marcinie. Górna półka… w bibliotece też. Wnioskuję, że dobrze się przyjrzałeś pani Elizabeth, jeszcze zanim wpadłeś do mnie. Spryciarzu ty, Marcinie. Spryciarski spryciarzu – dodał, wpychając sobie niezgrabnie papierosa do ust.

Strażnik pokraśniał pod wąsem, założył sznurkiem tomik i schował z powrotem do kieszeni.

– Dziś była praktykantka. Ta z kolczykiem w wardze. Ona mi przyniosła. Miała dżinsy z dziurami, poeto. Ta, no...

– Ellen. – Młodszy strażnik po raz pierwszy zabrał głos.

– A ty skąd wiesz?

– Chodził z nią do klasy – odpowiedział zań Egal.

– To fakt. – Chłopak wyłapał szturchnięcie pod żebra od starszego kolegi. – No co? Nie pytałeś, a i nie ma o czym mówić, no. Jeździliśmy razem autobusem do szkoły. Pan poeta… – Wskazał stojącego obok. – Wie, bo jeździł z nami.

Egal pokiwał głową.

*

Vox szykował się na randkę w ciemno. Wprawdzie nie znał tego chłopaka, ale spiknęli ich ich wspólni znajomi. Miał zdjęcie, chwilę popisali. Ten cały Darous był, o ile Vox mógł ocenić, młodszy od niego o co najmniej pięć lat, interesował się muzyką i chyba był pół-Hiszpanem. A przynajmniej na takiego wyglądał.

Pisali jeszcze chwilę przed wyjściem. Vox przygotowywał się od rana, lekką sałatkę popchnął szklaneczką wina i bułką – nie za wiele, by nie przesadzić i żeby nie wzdęło – a potem przy pomocy gruszki opróżnił się do zadowalającego poziomu. Nie zapowiadało się na jakieś hardkorowe ekscesy, Darius wydawał się raczej znudzony… jednak Vox był w obiegu od prawie dwudziestu lat i znał się na rzeczy.

Nie tacy z pozoru gburkowie już orali go jak zaprzęg wołów żyzną działkę, myślał, z uśmiechem zamykając na klucz drzwi mieszkania.

Gdy schodził po schodach, odpowiedział grzecznie na pozdrowienie chłopcu w okularach, o którym wiedział, że razem z mamą mieszkają piętro wyżej.

Biedaczyna, pomyślał, zawsze sam, zawsze jakiś taki osowiały.

*

Jenkins wszedł do sklepu z narzędziami i podrywając przemiłą kasjerkę o latynoskim typie urody, wypytał ją dokładnie o niejakiego pana Fostera. Jego obecną lokalizację zdobył, komplementując jej tapirowane gdzieniegdzie włosy i brązowe, modnie umalowane oczy.

– Jeffrey właśnie wyszedł na zewnątrz. – Obróciła monitor, pokazując Jenkinsowi zwalistego faceta siedzącego na ławce na tyłach.

– Idę, słonko – rzucił. – A ty się zastanów, czy jak tu wrócę, podzielisz się ze mną swoim numerem. – Wyszedł, pchając przeszklone drzwi.

Zanim trzasnęły, ciąg cyferek czekał już na złożonym równo karteluszku.

 

– Hej, ty, tu nie wolno wchodzić! – wycelował w niego palcem wielgas Jeffrey. Jenkins szedł prosto na niego swoim zwykłym, niespiesznym krokiem.

– To zgubny nałóg – zagadnął go Jenkins. – Ale odkryłem, że łatwiej jest rzucić, gdy się nie ma jak tego szluga rozpaczliwie chwycić, Jeffrey. Daj, pomogę ci.

Zrobił szybki krok w bok i skrętem tułowia wszedł w jego trzecią, błyskawicznie wykręcając mu rękę do wewnątrz. Jeffrey skłonił się, trzymany w żelaznym uścisku trzech palców przybysza.

– Jestem w nastroju na pomoc bliźnim, Jeff, ale musisz pomóc mnie i ty. Bo widzisz, niejaki Alvie Foster uzurpuje sobie prawo do bicia i poniżania, ba, szydzenia z błyskotliwego chłopca imieniem Mattens. Wiesz coś na ten temat? – Ścisnął mocniej wykręconą dłoń faceta.

Ojciec Alviego nic nie odpowiedział.

– Od ciebie tylko zależy, czy złamię ci dziś palec, dwa, czy i rękę też. – Wolną dłonią uniósł brodę skręconego z bólu, pochylonego mężczyzny. – Bo jeden na pewno, Jeffrey. Nie dopilnowałeś swojego synka i teraz masz potworka, który bije i wyzywa inne dzieci. Słyszałem nawet, że pluje i przeklina. Liczę do trzech. Raz, dwa…

Jeff Foster napiął się, sycząc, a gdy nic się nie stało, rozluźnił. Oczywiście na tyle, na ile pozwalał mu chwyt Jenkinsa.

Wtedy właśnie ów szybkim, oszczędnym ruchem drugiej ręki złamał Fosterowi palec i od razu niemal przytrzymał mu twarz, by nie krzyczał. Podziałało, bo tylko jęknął.

– Jak się postarasz, Jeffrey, przekujesz ten ból w coś dobrego. Palenie rzucisz, dziecko wychowasz… Pomożesz sobie i innym. Wszyscy odetchną. Kapujesz?

Foster wpatrywał się we własny, złamany na wysokości drugiego paliczka palec wskazujący. Pokiwał lekko głową.

– Lepiej, żebyś kapował, bo jak ja cię teraz puszczę, a ty się na mnie rzucisz... połamię ci wszystkie palce, a Alviemu obie ręce. Na twoich oczach. Zobaczymy, jak wtedy będziecie skakać. – Nachylił się nad skulonym coraz bardziej facetem. – Trzy, cztery!

Zwolnił uchwyt i zrobił krok w tył, w razie jakby Foster jednak okazał się idiotą.

– Co się mówi, Jeffrey? – zapytał jeszcze, udając jowialny ton. Opuscił ręce i odwróciwszy się zaczął odchodzić. – Bierz dzieciaka i zapierdalaj z nim pod namiot, stwórz jakieś więzi! Wychowaj go na człowieka!

 

Wrócił do sklepu. Na karteczce, oprócz numeru, było dopisane innym kolorem imię i maleńkie serduszko. Jenkins uśmiechnął się, schował papierek do kieszeni parki i wyszedł.

 

(Wykorzystałem utwór T.S. Eliota pt. "Próżni ludzie" z literatura.wywrota.pl)

Średnia ocena: 4.2  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Canulas 21.08.2018
    Całkiem ciekawe. Ciemne takie. Takie fajnie zgniłe. Lubię takie coś.
  • KarolaKorman 21.08.2018
    Pojawiło się więcej postaci i jeszcze nie bardzo ogarniam kto z kim i dlaczego, ale to pewnie się wyjaśni.
    Jenkins dotrzymał słowa, lubię, jak facet dotrzymuje słowa :)
    5, pozdrawiam :)
  • Buziak 21.08.2018
    Okropny, szybko się uwinąłeś z 2 częścią. Świetnie ujęte "Bierz dzieciaka i zapierdalaj z nim pod namiot, stwórz jakieś więzi".
  • Okropny 21.08.2018
    Jest flow, się pisze :-)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania