Coś za trzynastym polem

Prawda to dziwne słowo, prawda nie istnieje. Są tylko lepsze albo gorsze próby jej określenia. Resztę zajmuje wszechocean fikcji i zabobonu, czyli wszystkie te złe i brzydkie sprawy, których racławiczanie nie rozumieją i bardzo, bardzo nie lubią. Plugastwo, szpetota, odmienność, ułomność – podwaliny dobrego horroru, u podstaw którego zawsze znajduje się ludzki dramat – spychane są na margines życia i tylko tam tolerowane. Z czasem, gdy starsze pokolenie odchodzi, ustępując miejsca młodszemu, te zmarginalizowane strefy stają się elementem czegoś w rodzaju nieświadomości zbiorowej, a ludzie, z niewiedzy i przez niepamięć, przestają obawiać się konkretnych monstrów czy znanych z imienia demonów. Nadal jednak unikają specyficznych stref zakazanych (w rodzaju: rozstaju dróg, mokradeł, cmentarzy, ciemnych lasów, czarnych zaułków, łysych gór czy innych jeszcze, napiętnowanych przez starszych miejsc).

***

Stoję pod drzewem. Nie powiem, bardzo elegancko sobie stoję. Lato, pot mnie zalewa, bo upał sakramencki. Rowerem grzałem. Z Tarnkowej aż do Racławic się tarabaniłem. No więc stoję i odpoczywam w tym cieniu pod pięknym rozłożystym drzewem. Kiedyś jeździł tędy pociąg, za Niemca wszystko hulało. A dziś? Trakcję zamknięto, trawsko torowisko porosło gęste, wyrosły już nawet pierwsze drzewa, i to całkiem spore. Nikt tędy nie łazi, nie jeździ, nie pałęta się, bo i po co, i na co. I dobrze. Już to wystarczy, że sam od czasu do czasu lubię się trochę potryndać. Mnie tam niewałęsanie się ludzkie pasuje. Nie żeby to intruzi czy nieznajomi jacyś potworkowaci byli. I nie żebym ich aż tak źle postrzegał, co to to nie. Tu nie idzie o to przecież, że człowiek bliźnich swych nie lubi. Ale jednak to niewałęsanie się mi pasuje. Wolę być sam na sam z miejscem po prostu. W ogóle lubię spędzać czas w samotności niekiedy... Przeważnie!

A więc stoję sobie elegancko na polu, na przedpolach racławickich, a tuż za Pomorzowicami. Na cmentarz miałem iść, babcię odwiedzić, to znaczy świeczkę nad grobem babcinym zapalić i kwiaty podlać, aby nie uschły, bo upał jak nie wiem co. Ale do wsi jeszcze kawałek. I przez rzekę trzeba przełazić. I to z rowerem. Przez stary wiadukt nie ma nawet co próbować. Ale znowu przez Głubczycką walić, czy ja wiem? Zresztą zobaczy się.

Po prawej lasek mam, a jeszcze przed laskiem – cegielnię. Dziwne, nigdy o niej nie słyszałem. I byłbym może gotów przysiąc, że jej wcale nie ma, gdyby ktoś mnie pytał o to konkretne miejsce tuż pod lasem. A jednak była, istniała, obliczem swym zdegenerowanym straszyła. Wędrowałem tędy nie dalej jak przedwczoraj i to było jak odkrycie, jak oczyszczenie się z grzechu niewiedzy, pierwotnego, śmiertelnego, jak odnalezienie swego ukrytego ja głębokiego – ujrzeć ją po raz pierwszy pod lasem, o tam! Znam przecież każdy zakamarek okolicy, w której się urodziłem.

Niby znam, a nie znam. Można coś znać i twierdzić, że się to zna, ale cóż to właściwie znaczy. Jakie są stopnie znajomości rzeczy, o prawdę tak zwaną pytam. Czy jak mówimy, że ten i ten jest taki to a taki, to naprawdę wiemy, co z naszych ust wyłazi, jaka jest realna waga słów, które wypowiadamy? Czy faktycznie znamy tego konkretnego człowieka i wiemy, że jest dobry albo zły, pracowity lub leniwy, mądry albo głupi, że jest: przyjaciel albo wróg? Zostawmy to. Niech każdy sobie sam po cichu odpowie, jeśli chce. Albo i na głos. Jeśli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości, niech je rozwieje elegancko.

Wiem, na czym obecnie stoję: skieruję się bardziej na prawo, dojdę do Racławic, racławickiego kościoła, wreszcie cmentarza; skręcę na lewo, doturlam się do Osobłogi, potem wsi. Minę wieś i znajdę się ponownie na polach, przedpolach, a tuż przy granicy z Czechami. Ruch należy teraz do mnie, po prostu „cymes and bulba, und malina”.

Jeden z tych prostokącików agrarnych należał kiedyś do mojej babci. Ale to są stare dzieje. To tam, właśnie na tym małym prostokącie, kończył się znanym mi przyjazny świat dziecka, choć brukowana droga, znajdująca się w pobliżu, biegała znacznie, znacznie dalej i kierowała się ku granicy, o czym doskonale wiedziałem. Nawet w snach, nawet w marzeniach nie byłem nigdy na tyle odważny, by wyobrazić sobie, co też znajduje się kilometr albo i dwa dalej, gdzieś tam het, het za babcinym gruntem. Jako dzieciak sądziłem, że z tej obcej, nieznanej mi strony tylko coś złego może mnie spotkać.

A dziś stoję pod tym drzewkiem wonnym, kilkadziesiąt lat dorosłości sobie licząc. Babcia od dawna nie żyje. Lato, upał sakramencki. Poty mnie oblewają, bo bicyklem gnałem. Z Tarnkowej aż do Racławic się tarabaniłem. No więc stoję elegancko i zapadam się w leje-myśli w cieniu pod lipą piękną, pięknie kwitnącą. I zaczynam rozważać, czy nie wybrać się może dróżką poniemiecką brukowaną aż do granicy, na czeską stronę znaczy, a potem z powrotem jeszcze, jak Bozia da i przed złem oraz tym czymś nieznanym i przerażającym ochroni.

Mógłbym, dajmy na to, wracać przez strupieszały, zabytkowy młyn, który też jest atrakcją, i to jeszcze jaką. Kiedyś widziałem w tym młynie dziwnego ludka czarnego, jak mnie przez okno obserwuje. Tak na mnie patrzył przeraźliwie i tak mnie wzrokiem mierzył. Ech, ale co ja tam wiem, Jożinek. Czy moje wspomnienia są aby na pewno tylko moje? Czy też ukradłem je komuś? A może cierpię na sklerozę z wolna postępującą, kroczącą, na niepamięć zbiorową? Cierpię – nie cierpię. Niewiedza nie jest wcale aż taka zła niekiedy. Przeważnie!

Powtórzę, że mógłbym, dajmy na to, przez młyn walić, który jest atrakcją, i to wielką. Niwa, łąka znaczy... kusi jako cel najsłuszniejszy i najfajniejszy. I droga w nieznane też za nos wodzi i zaprasza, i do przygód przeżycia zachęca. Możliwości jest wiele. Mogę przecież od razu zajechać przed stary młyn, ale nie! Nie czas na to póki co. Najpierw myślę zawitać do naszych południowych sąsiadów. Ciekawe, co znajduje się za polem i co zastanę przed oraz za. I czy mnie coś zaskoczy, przerazi albo zafascynuje, umieram z ciekawości. Jakiś dziwny niepokój, jakiś zew konfrontacji starego z nowym, nowego ze starym się we mnie budzi.

Mijam błyszczący ślicznie ruczaj, znaczy się rzekę, co zwie się Osobłoga. Ale Błoga – pozbawiona trzech pierwszych liter nazwa rzeki – to ona na pewno nie jest. Zbyt wiele ofiar pochłonęły te jej wiry szalone, zdradliwe rozlewiska i strome urwiska zygzakowatego zakola. Mogłaby to być na przykład Rakowa albo Rakówka, kiedyś na pewno. A dziś? Dziś raków nie ma, ale dawniej, jeszcze za czasów młodości mojej matki, w epoce dzieci-kwiatów tak zwanej, pełno ich w rzece się pławiło. Ee, stare dobre dzieje. Wszystko co stare, jest dobre, prawda?

Idę więc. Posuwam się wolniutko niczym rak-nieborak. Tarabanię się z rowerem na plecach. Buty zdjąłem bardzo elegancko i skarpetki. Szukam miejsca, gdzie jest bród, uważając na wiry złowrogie.

W oddali już słychać bulgotanie gardzieli. Dźwięk mnie do tego chlupotu prowadzi, ku źródłu swojemu naprowadza. O, właśnie tam znajduje się wodospad, kipiący bez ustanku, buchający wodogrzmotami wściekłej piany, huczący, szalejący. A poniżej wodospadu, ostrówka porosła sitowiem. Sitówka? Sitkowa? Sitowianka? Nie wiem. Może powinienem ją jakoś nazwać? Czuję się tu jak rozbitek na bezludnej wyspie. Z tym że coś się nie zgadza: jeden detal. Gdzie mianowicie zgubiłem tratwę ratunkową? Cóż… nie wiem, choć może wiedzieć powinienem. Jako rozbitek? Na pewno!

Potem jest jeszcze cudowna cicha łąka, którą przecina wał przeciwpowodziowy. Rozpościera się ta łąka zaraz za Osobłogą i przywodzi na myśl błonia, jakąś dziką, bezkresną prerię. Jej cudowność to nade wszystko kolorowe wspomnienia z dzieciństwa, kiedy dawno temu, jeszcze jako chłopiec przychodziłem nad rzekę, aby pohasać z czarnym jak szwarc psiakiem, który z racji maści nosił imię Murzynek. Ale co ja tam wiem, Jożinek? Czy moje wspomnienia są aby na pewno moje? Czy też komuś je ukradłem?

Chciałem jeszcze o wygonie coś mówić. Mianowicie, że porozsiewane są po jego całej powierzchni, niczym piegi na twarzy nastoletniej okularnicy, tajemnicze studnie-sarkofagi, żelbetonowe, nad- i podziemne, z krystalicznie czystą wodą głębinową w środku. Rzecz jest zapewne z tych całkiem zwyczajnych, prawie na pewno poniemieckich, być może także kolejarskich, niemniej dodaje ona polance dziwnej aury i magnetyzującego wprost uroku. Jak wiadomo, woda oznacza życie. A jeśli jest na dodatek czysta, to już w ogóle „cymes and bulba, und malina”.

Przez wieś, krainę racławicką, słoneczną, przejeżdżam niezauważenie. Nikt mnie nie rozpoznaje i ja nikogo nie pamiętam. Lata spędzone poza małą ojczyzną robią swoje. Ile jest tych lat? Na pewno wiele. Zresztą czyją twarz mam kojarzyć z przeszłością mglistą, skoro wyludnione ulice świecą pustkami? Zwycięstwa, Ogrodowa, Kolonialna i wszystkie inne...

W jednej z bram stara zgarbiona kobieta. Stoi i bacznie mi się przygląda. Chusta na głowie, siwe włosy, surowa mina. A w dłoni co? Warzecha. Ukraina, myślę. Wschód jak nie wiem co, taki, że aż gwiżdże! Przeżegnała się i uciekła do chałupy. Balonem! Czyżby mój widok ją tak poraził. Ale dlaczego? – pytam. Trudno orzec. Być może racławiczanie nie znoszą obcych, a ja (nierozpoznany) jestem właśnie takim obcym, obcym-intruzem.

Na skrzyżowaniu Kolejowej i Zwycięstwa – majaczące sylwetki przesiedleńców w swych starodawnych strojach z lat czterdziestych i z tobołkami. W okamgnieniu mi te majaki przed nosem przemykają, a od strony kolei i zapewne z transportu. Kresy Wschodnie, wiadomo, dawna Polska. Szkoda, że rok się nie za bardzo zgadza, że o stuleciu nie wspomnę. Przede mną matka z bobasem w wózeczku. Zauważam drobny, lecz znaczący defekt. Ma ten cherubinek dwie, miast jednej łepetyny. O głowę za dużo! Ale matce to nie wadzi. Pcha swój mobilny krzyż na kółkach jak gdyby nic. Z prawdziwie rodzicielską miłością, czułością. Ale jako się rzekło, to są tylko zwidy, co w okamgnieniu przed nosem pomykają, a od strony kolei i z transportu.

Ech, kochane Racławice, kawał historii. Polskiej, niemieckiej, kresowej. Różni ludzie się tu przewijali na przestrzeni dziejów. Mądrzy, głupi... Tych głupich było zawsze najwięcej. Był na przykład taki jeden Balbiszow, wytykany paluchami stary kawaler, który po śmierci rodziców żył jak pustelnik, lecz po bożemu. Koza była jedynym towarzyszem tego zdziwaczałego samotnika. Miejscowi okrutnie się z niego nabijali, regularnie tłukąc mu szyby w oknach. Bestie! Potwory, nie ludzie! Mieszkał tu także głuchoniemy autochton Rudolf Adolf, w którego dzieciska rzucały kamieniami, drwiąc z Bogu ducha winnego Niemca. Na Płaskowyżu Głubczyckim żyła też razu pewnego matka, której w wyniku gwałtu zbiorowego trafił się dzieciak-odmieniec. Taki z ogonem, owłosieniem na twarzy, rogami i odstającymi uszami. Obawiając się nienawiści ze strony ludzi zabobonnych i ciemnych, zaprowadziła bidulka odszczepieńca na mokradła i tam go porzuciła. Nie wiadomo, co stało się potem i czy malec przeżył. Wiadomo, że kobieta w drodze powrotnej do wsi utonęła gdzieś na skraju moczarów. Dla niej może to i dobrze. Po co żyć z poczuciem winy? W latach powojennych nakręcili nawet o tym film, który był wyświetlany w kinie objazdowym. Ech, i to są właśnie moje Racławice kochane, kawałek bolesnej przeszłości niekiedy. Przeważnie!

Teraz kieruję się na lewo bardziej, bardziej najbardziej. To moja droga na zachód. Jeszcze miejsca dobrze nie zagrzałem, jak już mnie nie ma, wyjeżdżam, wybywam, adieu. Mijam ostatnie domostwa za małą chwilę, walące się domki-ostatki, które zawsze tak bardzo podziwiałem dla ich architektury i rustykalnego piękna, jako że zwykłem zachwycać się folklorem i starym budownictwem w ogóle. W szczególe! Z miłością i czułością. Ze szczerym zainteresowaniem wielkim. Największym!

Wypływam bardzo elegancko na otwartą przestrzeń, gdzie po złotych łanach pszenicznych wiatr lekki sobie hasa. Tylko lekki, nie jakiś silny czy zwracający na siebie uwagę. Zna ten wiaterek, myślę, smak wolności prawdziwej, wolności totalnej. Ziemia tu falista, porosła dębiną, grabiną i topoliną w szpalerach, o niezwyczajnej wprost rozmaitości, układająca się w pasma i szeregi starych drzew, kępy zielonej braci, gaje i drzewne duety, tercety, gdzie horyzont bezkresem i wieczności tchnieniem pachnie... i pachnie też wolnością. A wśród tego wszystkiego tkwię sobie ja plus mój składak. Posuwam się nim w głąb rozłogu, odliczając pola, które mi pozostały do wyminięcia. Po czwartym, piątym, przejeżdżam obok szóstego. I przystaję. Na chwilę. Na sekundę. Minutę.

I to jest właśnie ów grunt babciny, to znaczy kiedyś babciny, bo teraz to nie wiem, do kogo należący. Zresztą czy to ważne? Ważne, że ukazują się obrazy, że mam wspomnienia. Liczne. Żywe. Barwne. Wspomnienie o tym na przykład, jak zbierałem z dziadkiem stonkę ziemniaczaną, by ją następnie rozgnieść albo utopić w rzece. I o tym, jak gromadziłem lniane snopki, sam len zaś przerabiałem na sznurki. Albo o tym, jak zjawiskowo prezentował się pył na tej oto polnej drodze, która z owego puchu, kurzu, brudu czy proszku – jak zwał, tak zwał – jest zrobiona, ulepiona, uczyniona. Ale co ja tam wiem, Jożinek. Czy moje wspomnienia są na pewno moje? Może cierpię na sklerozę? Cierpię – nie cierpię. Niepamięć nie jest znowu aż taka zła niekiedy. Przeważnie.

Boże, myślę teraz, jakie to wszystko małe i niepozorne. Kiedyś po lewej stronie znajdowała się alejka porosła starodrzewem. Dziś po alejce ani śladu, a drzewa w pień wyrżnięto. Czereśnie. Teraz to Trakt Czereśniowy tylko z nazwy, taka alejka na niby, bez ani jednej czereśni. Stok tu tylko pozostał łagodny, co ku rzece chyli się elegancko bardzo łanem czołobitnym.

I tak stoję, obejmując spojrzeniem beznadziejnie lichą, prawe martwą rolę, która nie jest w stanie zatrzymać mnie ani chwili dłużej. Żadnego śladu człowieka nie widzę, że o znakach historii rodowej nie wspomnę. Tak jakby babcia i dziadek nigdy nie istnieli... jakby nigdy po tym łez padole nieziemskim nie stąpali. I wieśniacy też chyba śpią współcześnie, bo przy pracy ich nie widać. Próżno szukać rolników, przyodzianych w złote szaty słońca, zalanych promykami popołudniowego światła, o skórach spoconych i połyskujących, styranych ciężką krzątaniną dzienną. Nic, tylko ta pustka dojmująca i ten niewinnie zawodzący, lecz też nużący wiaterek. Ale coś mi mówi, że jednak powinienem się obawiać racławickich zachodnich i południowo-zachodnich rubieży, że może warto by zawrócić póki nie jest na to za późno.

Nie wiem, co mnie podkusiło, jaki diabeł, jakie licho. Powziąłem bowiem decyzję, żeby jechać dalej. Tak oto wkraczam na obcy teren, ląd dziki i nieznany, gdzie niejeden okręt rozbił się o skały i zatonął, przepadł bez wieści. A mówiąc całkiem poważnie: słyszało się nieraz mrożące krew w żyłach historyjki o topielcach i zaginionych dzieciach, których nigdy nie odnaleziono, a które podobno bawiły się w dniu swojej zguby tu w okolicy. Z tego co wiem, liczba zaginięć pociech osiągnęła apogeum w drugiej połowie lat pięćdziesiątych. Tutaj właśnie czają się demony dzieciństwa, upiory i utopce, które od zawsze zniechęcały piszącego te słowa do zakazanej krainy o czeskiej nazwie Džungle.

Naliczyłem dziesięć pól od samych Racławic i wciąż posuwam się naprzód, sapiąc jak parowóz. Zaczynam bać się coraz bardziej, choć doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że źródło mych lęków ma charakter zdecydowanie irracjonalny. Chyba! Nie wierzę bowiem ni to w duchy, ni w demony. A jedyne, w co wierzę, to energia miejsca, dobra lub zła, naznaczona obecnością ludzi oraz tego, co po sobie w danym miejscu pozostawili.

Jestem przy poletku dwunastym i pocę się jak prosię. To pewno przez ten żar diabelny. War i aktywność fizyczna robią swoje. I tego się będę trzymał. Nie ma to jak racjonalnie rzecz wyłożyć i samemu sobie sprytnie wytłumaczyć. Ale, że się pocę, to jednak też fakt.

Trzynaste za mną. Oj, czuję się źle bardzo. Na trzynastym kończy się brukowana droga, a zaczyna… sam nie wiem, co się zaczyna. Dotarłem do rozwidlenia, przy czym na wprost przede mną otwiera się widok na przeklęte bagnisko. Uu, co za upiorny krajobraz. Wspaniały! Właśnie tak wyobrażam sobie wrota piekieł. Myślę, że tam na pewno nie pójdę z własnej woli. Ale czy mam wybór? Okazuje się, że mam. No przecież mogę skierować się na prawo bardziej. Ee, dziwny to punkt na rozstaju, gdzie w zasadzie nie ma dróg (takich z prawdziwego zdarzenia), a zamiast tego znajduje się licha ścieżyna, wąska i częściowo zarośnięta. Dobra wiadomość jest taka, że nie trzeba wchodzić na teren trzęsawiska. Wystarczy trzymać się prawej, „lądowej” strony.

Odkładam rower na bok i zaczynam przedzierać się bardzo elegancko przez chaszcze, cały labirynt najrozmaitszych kształtów i wielkości. Wkoło mnie same pola, moczary i zagajnik. A przede mną: pole, łąka, stok, dolinka rzeczna, brzozy, sosny… i kapliczka – co za dziwny pejzażyk, który z polskiego przechodzi w jakąś ultrapolskość. Ale nade wszystko jest lokalny, jest racławicki.

No tak. Ale co u licha robi tutaj ta dziwna kapliczka? To pytanie rzucone w próżnię. I tak nikt mi teraz nie odpowie. Uwagę przykuwa wizerunek świętego. Ikon. Ukazany jest nie na obrazku, ale na zdjęciu. W roli świętego – chłopiec. Oj, nie ma tęgiej miny ten chłopiec od roli. Nie dla niego Hollywood, całe to udawanie i odgrywanie świętobliwości. Dalej znajduje się tło. Niewyraźne albo też celowo zamazane, nie wiem… Oto kapliczka wśród niczego, skraj racławickiej wszechrzeczy straszny. Cudowny!

Wiatr ustał. Z niepokojem spoglądam za siebie. Oho, zanosi się na burzę. Niestety fatamorgana wszechobecnej roślinności zupełnie mi przysłoniła racławicką panoramę. Wsi ani śladu. Zrywam się, po rower pędzę, wsiadam, nogi na pedały dałem… W końcu odjeżdżam.

Szukam punktów orientacyjnych: kościoła, dzwonnicy, budynku szkoły gminnej, komina z bocianim gniazdem na czubie. A tu: nic, tylko czarne chmury, holenderskie niebo nad Polską. Burza tuż-tuż. Śmigając elegancko przez polny wygwizdów, moknę na całego. Co za doznanie! Cudowne! Dobrze, że młyn niedaleko.

***

Teraz wracam na początek, do zagadnienia prawdy wracam. Prawda to dziwne słowo, mówiłem o tym. Są lepsze albo gorsze jej przybliżenia. Resztę zajmuje Rów Mariański fikcji i zabobonu. To właśnie w nim, w jego przedziwnych głębinach zanurzone są te wszystkie złe, brzydkie rzeczy, których racławiczanie nie rozumieją i tak bardzo nie lubią. Plugastwo i szpetota trzymane są z dala od centrum normalnego życia i tylko tam tolerowane. Z czasem, gdy starsze pokolenie wymiera, te zmarginalizowane strefy-kresy stają się elementem czegoś w rodzaju nieświadomości zbiorowej, a ludzie przestają obawiać się konkretnych monstrów i znanych z imienia demonów. Nadal jednak unikają miejsc zakazanych: rozstaju dróg, bagien, cmentarzy, pól bezkresnych, czarnych lasów, łysych gór... i tak dalej.

Młyn. Wnętrze zwiedzam. Przytulnie, nie powiem, bardzo elegancko i nastrojowo. A na zewnątrz: leje i grzmi. Jedna rzecz nie daje mi spokoju (nie, nie burza, którą zapewne przyjdzie mi przeczekać w upiornej, ale jednak zadaszonej i chyba w miarę bezpiecznej kryjówce). Co właściwie oznacza to stare zdjęcie z wizerunkiem świętego? I co znajduje się za zamazanym drugim planem? Pytam i rozmyślam, dumam i dociekam. Usiłuję dojść prawdy, która nie istnieje... podobno.

I nagle – błysk! Doznaję olśnienia. Zaczynam wszystko pojmować i wraca mi pamięć o matce, utopcach, majakach, Kresowiakach, ciemnogrodzie. Rozglądam się po nieprzeniknionych czeluściach przeklętego młyna, wypatrując czarnego luda, który mnie już nieraz potwornie, ale to potwornie straszył. Spoglądam w przybrudzone okno, co w stłumionym chmurami świetle jak lustro działa. Ale jedyne co zauważam, to rozmyty obraz ludzkiej sylwetki. O, jest głowa i szyja. Oho, jest i tułów. Pierwszy plan zdaje się być całkiem w porządku. Podejrzane jest natomiast tło... taaak, tło... Naraz widzę odbicie popiersia cherubina, do którego doczepione są dwie... moje głowy.

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (15)

  • fanthomas 12.10.2019
    Muszę tu wpaść później
  • maciekzolnowski 12.10.2019
    Zapraszam serdecznie, Fan, no i zdrówko! :-)
  • Bożena Joanna 12.10.2019
    Kolejny raz zabierasz nas do krainy Twojego dzieciństwa, krainy urokliwej, którą opuściłeś. Powracają dawne strachy i widzenia. Ładnie opowiedziane! Załączam pozdrowienia!
  • Tjeri 13.10.2019
    Ścieżki pamięci u każdego ciągną się inaczej. Twoje gdzieś jakoś stykają się z moimi. Chyba. Bo u mnie Balbisz ma psy (kozy nie pamiętam), Osobłoga jest kapryśna, ale raczej życia nie zabiera, a w młynie to faktycznie jakieś czarne postaci... Kurczę, a o Rudofie Adolfie nic nie wiem... Napiszesz coś więcej;)
    Tekst przyjemny do czytania, gawędziarsko wspominkowy - w pozytywnym sensie
  • JamCi 13.10.2019
    Wrócę jak tylko wroce
  • maciekzolnowski 13.10.2019
    @ "Wrócę jak tylko wrócę" - przeczytałem i padłem, to coś na miarę "jestem, więc myślę", albo "wiem, że nic nie wiem". Zapraszam, JamCi, do lektury. ;-)
    @ Dzięki Bożenko, widzę, że mogę na Ciebie, jako czytelnika, zawsze liczyć. Pozdrawiam również!
    @ Tjeri, cieszę się, że znalazł się tutaj ktoś, kto ma podobne do mich wspomnienia. W sumie napisałaś prawidłowo, to znaczy zapisałaś nazwisko "Balbisz" (u mnie "Balbiszow") prawidłowo. Naprawdę był tam ktoś taki, na tych ziemiach, kiedyś, dawno temu... Imiona Adolf Rudolf są zmyślone, ale postać już nie. Ja pamiętam kogoś takiego, choć może nieco przesadziłem z tym rzucaniem kamykami przez urwisów. Wystarczyło po prostu napisać coś o wytykaniu paluchami i przezywaniu, co faktycznie miało miejsce. Czeska "Dżungla" nie jest zmyślona. Wystarczy spojrzeć na mapę okolic wsi Osobłoga. Młyn istnieje również. Kapliczka też się tam gdzieś znajduje.Dzięki za wizytę, pozdrówka!
    Co na temat fabuły, krótko: są trzy porządki fabularne: 1) zapis moich wspomnień z wakacji 2019, 2) relacja z rowerowej wycieczki narratora, 3) drugie dno tej historyjki (dramat połączony z horrorem) o mutancie-wyrzutku z bagien (bagna są raczej wymyślone). Reszta to już jest moja wyobraźnia. Oczywiście - to się zgadza - Osobłoga nie jest aż tak znowu kapryśną rzeką, chociaż ma na swym koncie, z tego co wiem, kilkanaście ofiar śmiertelnych.
  • Tjeri 13.10.2019
    Na granicy wspomnień i wyobraźni pisze się najlepiej. Tekst zyskuje na wiarygodności i dobrze się go czyta. Pozdrawiam :)
  • JamCi 13.10.2019
    Maciek to był celowy zabieg. Przecxytam, kiedy wrócę do domu.
  • maciekzolnowski 13.10.2019
    * - Coś na temat fabuły (miało być)
  • maciekzolnowski 13.10.2019
    Trzymam za słowo. :-))
  • fanthomas 14.10.2019
    Jest onirycznie i folkowo. Może nie bardzo horrorowo ale nie o to chodzi. Ciekawi mnie czy już Ci się udało coś drukiem wydać?
  • JamCi 14.10.2019
    Jestem. To jest świetny tekst. I klimat mój na różnych płaszczyznach i myśl ciekawie uwodząca. I cyrkularnosc w mojej ulubionej formie. I cienie starego wiejskiego folkloru z opowieści mojej przyszywanej Babci. I perspektywa teraz z roweru. Super.
  • maciekzolnowski 16.10.2019
    Dzięki Ci, JamCi! Motywujesz mnie do dalszej pracy. :))
  • maciekzolnowski 16.10.2019
    Dzięki, Fan. Druknąłem to i owo w "Złotych Myślach", "Gazecie Kołobrzeskiej", "Estetyce i Krytyce", "Estradzie i Studiu", "Szortalu na wynos" i (to się dopiero ma ukazać) "Fantazmatach". Sporo też poszło do "Niedobrych Literek", ale w wersji elektronicznej.
  • maciekzolnowski 8 miesięcy temu
    Stylizacja Edzia Stachury... kto nie czytał, niechaj czyta, zachęcam i zapraszam do lektury.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania