Roboty u złotego pana ciąg dalszy
Słońce już wstało. Wstałem i ja. Strzepnąłem śnieg i rozciągnąłem się troszkę. Poranny fitness to podstawa dobrego dnia. Wyciąganie ramion, przewrót w przód, śniegowe aniołki i przysiad - idealny zestaw dla bezdomnego ławkowicza. Bo wykonaniu wszystkich ćwiczeń ruszyłem w drogę do pracy. Słoneczko fajnie grzało, więc szło się przyjemnie. Śnieg błyszczał, a stare baby wyglądały trochę mniej staro. Zimowy cud. Wiedziałem, że to będzie świetny dzień. Podróż przebiegła bez większych opóźnień. Udało mi się ominąć wszelkie namolne istoty, a gangsterzy nie zwracali na mnie uwagi. Około ósmej ustałem przed bramą do złomowiska. Kręciłem się w kółko i czekałem na Bojana. Zdążyłem wypalić dwa papniaki, a on nadal nie przychodził. "Gdzie on, kurwa, jest?" - myślałem sobie. Gdy już wydrążyłem przed bramą mały tor wyścigowy, ten czarnuch nareszcie się zjawił. Dzięki niebiosom! Podchodzę do niego, daję łapę, przybijam piątkę, a ten do mnie ze spluwą. Myślę sobie: "Co, kurwa?". Gdy już leżę na ziemi z bronią przy gardle, ten do mnie mówi:
- Mów po coś tu przyszedł kurwo!
A ja do niego:
- Nie pamiętasz chuju!? Miałem dziś przyjść do pracy.
- Ty jesteś Starchlinski?
- Tak, kurwa, Starchlinski.
- Witaj bracie! Jak zdrówko? - podaje mi rękę. Otrzepuję się ze śniegu i daję mu w japę, po czym mówię wyraźnie:
- Co ci znowu odbiło!?
- Pomyliłem cię z kimś innym. Mam słabą pamięć do twarzy.
- Ehh. Do ojca też celujesz?
- Czasami. Kiedyś go nawet postrzeliłem, ale to było dawno. Wiesz, co? Chodź na piwko, tak w ramach zadośćuczynienia. Mamy trochę czasu. Te chuje przyjadą później, bo napadło ich koczownicze plemię indian śląskich i stracili trochę czasu na ich eksterminacji. Można by dobrze wykorzystać ten czas. Wchodzisz w to?
Po chwili namysłu.
- Ta. Jasne.
- No to idziemy.
Bojan schował broń do swojej białej kurtki i ruszyliśmy na rynek. Jest tam najlepszy bar w mieście - Cicha libacja. Mają najsmaczniejsze piwo w całej okolicy. Ceny są przystępne, a wybór duży. To częsty cel wielu towarzyskich spotkań, a nawet narad ministrów, bądź polityków. Niektórzy mówią, że to prawdziwe centrum miasta, a większość turystów przyjeżdża tu tylko dla dobrego piwa. Może jest w tym trochę prawdy, lecz ja nie wierzę w plotki i legendy.
Ruszaliśmy się dosyć szybko. O ósmej jest zazwyczaj najwięcej ludzi, więc trzeba się śpieszyć, żeby w ogóle dojść do lady. Minęliśmy stary most, dom publiczny, izbę wytrzeźwień i byliśmy już na miejscu. Na środku rynku stała fontanna, która służyła głównie za publiczną toaletę. Plac otaczały nic nie znaczące kamienice, w których były głównie sklepy z odzieżą używaną na wagę. Najważniejszym punktem był bar. Bojan złapał mnie za rękę i zaciągnął do świątyni libacji. Co dziwne, w okolicy nie było żadnych ludzi. Zazwyczaj o tej porze ciągnęły się tu kilometrowe kolejki. Po kilku chwilach doszliśmy do drzwi. Stał przed nimi wysoki facet w czarnej szacie. Mówię więc do niego:
- Ej, koleś, czemu zamknięte?
- Zamknięte z powodu śmierci. Pan Michy nie żyje i kazał przekazać, że jest dziesięć procent rabatu na piwo dębowe.
- Jak to zamknięte? Mów prawdę kmiocie - wtrącił się Bojan.
- Zamknięte, bo pan Michy nie żyje. Został potrącony przez swoją żonę. Pięciokrotnie.
- Uuu... To musiało boleć - powiedziałem.
- Tak. I to bardzo. Przez ponad tydzień nikt nie mógł rozpoznać jego zwłok. Dopiero syn pana Michego go poznał. Przyznał się przy okazji, że chciał sprzedać jego zwłoki, ale to błahostka.
- Słuchaj chuju. Przyszliśmy na piwo i piwo chcemy dostać! - krzyknął Bojan i zaczął celować do księdza.
- Ej, Bojan, spokojnie - powiedziałem.
- Proszę stąd odejść, bo wezwę policję.
- Tak!? - zaczął Bojan
- Tak.
- Tak!?
- Tak.
- Tak!?
- Tak.
- Dobra, idziemy - powiedział Bojan i schował broń. Wiedziałem, że spęka przed policją. Nie chciałbym mieć ich na głowie, więc dobrze, że się ogarnął. Ruszyliśmy w drogę powrotną na złomowisko. Goście mieli przyjechać niedługo. Po kilku minutach byliśmy już na miejscu. Bojan otworzył bramę i weszliśmy na główny plac. Czterech murzynów czekało na rozkazy, a towaru nadal nie było. Zaczęliśmy się kręcić w kółko. Mijały minuty, a oni nadal nie przybyli. Zacząłem tracić cierpliwość. Chciałem już sobie pójść, gdy nagle zjawił się Andrzej. Był jak zwykle ubrany w złotą marynarkę i kowbojski kapelusz. Przytulił nas na powitanie i zaczął mówić:
- Wszędzie was szukałem chłopcy. Chcę wam przekazać, że dostawa przyjedzie dopiero o północy. Okazało się, że ci indianie mają broń palną i rozpoczęli kontratak. Nasi nadal trzymają pozycje, ale wsparcie przyleci dopiero o dwudziestej. Póki co, macie wolne, więc róbcie sobie co chcecie. Ja będę wypełniał papiery w moim domu. Na razie chłopcy! - powiedział na pożegnanie. Lepiej być nie mogło. Miałem dzisiaj się obłowić, a tu dupa. Trudno. Będę musiał czekać do północy. Może będę miał szczęście i znajdę w tym złomie jakieś złoto. Bojan drapał się po brodzie i nad czymś myślał. Po krótkiej chwili powiedział do mnie:
- Chciałbyś pojeździć na murzynach?
- Czemu nie - odpowiadam. Jak się nudzić, to nudzić. W sumie nigdy nie jeździłem na czymś takim, więc może być fajnie. Żyje się raz, albo umiera...
Część pierwsza:
http://www.opowi.pl/robota-u-zlotego-pana-ktory-opiekuje-sie-a31813/
Komentarze (7)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania