Poprzednie częściBiel i Czerń: rozdział pierwszy

Biel i Czerń: rozdział drugi

Zapuszczona farma na skraju zarośniętej rzadkimi krzewami polany wyglądała, jakby świeciła pustkami od co najmniej półwiecza. Zapadnięta ściana boczna i ułamany komin silnie kontrastowały z nietkniętymi zębem czasu, zamkniętymi oknami i drzwiami. W okienku od strony zarośniętej żwirowej dróżki paliło się jasne światełko – jedyne świadectwo czyjejkolwiek obecności w okolicy.

Siedzący na odwróconym metalowym wiadrze mężczyzna energicznie kartkował stare zeszyty. Marnej jakości papier rozjeżdżał się w palcach, w czym pomagała piwniczna wilgoć.

— To już, eee, kolejna taka sama piwnica, Eis. — Odrzucił zeszyt na kupę pod ścianą. Obok, przez sporą szparę w suficie woda skapywała do niewielkiej kałuży. — Po co ktoś miałby pisać te wszystkie durnoty? Przeczytam ci, słuchaj: “Wykorzystane przez Biel środki na zakup…” coś tam zamazane “przeciwko czerni...”

— Ciszej, Rayne. Jesteśmy tu incognito, nie pamiętasz? — Sam skończył kartkować kajet i odłożył na schludną kupkę po swojej prawej stronie. Po lewej stał identyczny, równiutki stosik zeszytów. — Poza tym tak na odwal się tego nie znajdziesz. Tu trzeba sposobu.

Starszy z mężczyzn przetarł dłonią kolejną zakurzoną okładkę. Wyglądał na około pięćdziesiąt lat, ale równie dobrze mógł mieć o dziesięć więcej albo mniej.

— Czemu piszą “Biel” z dużej a “Czerń” z małej? — wszedł mu w słowo tamten, kartkując kolejny, wilgotny brulion.

— Nikt nigdy nie szanował Czerni. Ani wtedy, ani teraz. Jeszcze jak drogowskazy stały, Czerń była ledwie wyryta na desce, byle jak, a Biel pyszniła się tłoczoną blachą z ozdobnikami. W efekcie końcowym po latach nie zostały żadne: ani do Czerni, bo się rozsypały, ani do Bieli…

— Bo je rozkradziono?

Starszy z mężczyzn pokiwał głową.

— Między innymi.

Siedzieli przez chwilę w ciszy, przerywanej jedynie pluskiem spadających kropli. Rayne westchnął, kartkując obszerny notatnik. Spojrzał z ukosa na Eisenberga, który niewidzącym wzrokiem patrzył w stertę zawilgłego drewna na opał. Gdzieniegdzie tworzyła się pleśń, tu i tam spomiędzy szpar w drewnie wystawały małe, brązowe kapelusze grzybów.

— Schemat instalacji bomby... z rysunkiem Schodów do głębi — zagadał do kolegi. — Kojarzysz takie coś w ogóle?

— Nigdy nie wprowadzono do użytku. — Eisenberg nawet nie drgnął, nie widać było nawet, żeby poruszył ustami.

Rayne kartkował dalej. Kartki upstrzone były brązowymi plamami. Na końcu zeszytu wydrążony był niewielki rowek.

— Eis, Eis, ktoś tu nóż schował! — Ciemnowłosy zaczął dłubać palcami w mokrej celulozie. — Stalowy!

— Nic dziwnego, jesteśmy przecież w kryjówce. Wcale bym się nie zdziwił, jakby pod tą stertą drewna był właz do podziemia, albo chociaż naoliwiona rakietnica. Albo coś takiego. Zaginiony Pierwszy Biały Batalion. Proporzec Białego Kota.

— Albo bomba! — podniecił się Rayne.

Starszy mężczyzna w wojskowej kurtce spojrzał trzeźwo na młodszego.

— Bomba nie. Wszystkie skonstruowane bomby Bieli zostały wykorzystane podczas zawieszenia broni między Bielą a Czernią, przeciwko…

— Krwi.

— Tak. — Odłożył zeszyt, westchnął. — Kartkuj dalej, Rayne.

 

Na Zakazanym Płaskowyżu stała zasolona, zniszczona przez wodę i wiatr pozostałość ciężkiego transportera bojowego, świadectwo przegranej bitwy. Tutaj, w pobliżu brzegu morza Krew przegrała wszystko, unicestwiona na zawsze podczas ostatniej potyczki w nierównej wojnie na wyniszczenie.

Wyczerpana walką i wybuchem Biel pozostawiła szczątki przegranych słońcu, wiatrowi i niespokojnej w tym miejscu wodzie. Mało kto zapuszczał się w te okolice, większość wędrowców i podróżnych omijała te strony szerokim łukiem, skręcając jeszcze przed Szarym Lasem. Nieliczne stworzenia przychodziły tu ze swoich powodów, narażając się na śmiertelne dawki promieniowania. Wiele z nich przychodziło umierać tutaj, by i ich kości bielały na pobojowisku. Przez dziesiątki lat wokół ledwo przypominającego pierwotne zastosowanie kształtu utworzyło się spore cmentarzysko, wypełnione wietrzejącymi kośćmi wszelkiej maści fauny. Najbliższe drzewa rosły w Szarym Lesie, szerokim na setki mil neutralnym pasie dzielącym odległą Biel od tego, co pozostało z Czerni. Kilka mil od piaszczystej plaży dzielącej ląd od głębi, poniżej mglistego horyzontu, stał murem ciemny pas koron drzew, u dołu jaśniejąc bielą brzozowej kory. Najbliższego Prawdziwego drzewa trzeba byłoby szukać w sercu lądu, w licznych zapuszczonych lub spalonych siedliskach, wśród zniszczonych przez działania wojenne resztek sadów. Lub w tajnych laboratoriach, którymi tak pyszniły się i straszyły nawzajem wszystkie strony ostatnich konfliktów.

A mimo to...

Spomiędzy żeber padłego dość dawno temu ogromnego łosia, niewidzialny jeszcze dla nikogo na całym świecie, rósł malutki pęd rudej gruszy. W promieniu kilkudziesięciu mil nie znalazłby się nikt, kto mógłby mu przeszkodzić w dalszej wegetacji – mało kto przy zdrowych zmysłach się w te okolice nie zapuszczał. Ci zaś, mający nie po kolei w głowie, nie docierali tak daleko na południe w jednym kawałku.

 

Kat Szarego Lasu przyglądał się pracy mrówek z okolicznych mrowisk. Kilka dni wcześniej oddał im resztki bobra, które do dziś niestrudzenie dzieliły na miniaturowe steki, zanoszone w głąb swoich gniazd. Tysiące par małych szczęk i trochę czasu, pomyślał. I nic nie zostanie. Nawet na kościach zbudują nowe domostwo z odchodów i byle czego...

Pociął truchło wczorajszej sarny na dziesiątki małych kawałków, po czym rozniósł w workach w odpowiednie punkty na terenie Lasu – gdziekolwiek wiedział, że przyjdą, przylecą, przypełzną i przymaszerują – za sam ten wysiłek należało im się zadośćuczynienie. Za to, że pamiętali.

Kat witał się z każdym napotkanym stworzeniem, odwzajemniając krótkim ukłonem lub warknięciem każde pozdrowienie, zarówno te większe z oddali, jak i te całkiem bliskie, krótkie, pospieszne.

Choć zmrok zapadł dawno temu, do Korzeni wracał na pamięć, analizując po raz kolejny niedawne wydarzenia.

Pierwszy raz tąpnęło kilka tygodni temu. Pomyślał wtedy, że ma zwidy. Równo dwa dni później tąpnęło ponownie. Wtedy też, po kilkuletniej ciszy zjawił się Eisenberg, prosząc o pierwszą od lat butelkę. Mógł wziąć sobie sam dowolną ilość, kiedy jego nie było w pobliżu. Obaj o tym wiedzieli, że mógł – te same porozumienia obowiązywały ich obu od wieków. A jednak przyszedł osobiście, z prośbą. Z darem. W biały dzień, mimo niebezpieczeństw. Profesjonalista z klasą, pomyślał. Nic się nie zmieniło.

Czarny Pies przeskoczył powalony przed laty pień i oparł się na moment, wsłuchując w znajome skrzypienie starego dębu i odległe krakanie. Dłuższą chwilę później wrócił do rozmyślań.

Trzy dni temu poczuł, jak z bliżej nieokreślonych powodów na karku jeży mu się każdy najmniejszy włosek, mimo, że dzień był zwykły, szary, nijaki...taki sam jak co dzień, od lat. Dwa dni temu miał Sen, a wczoraj w Lesie na skrzyżowaniu znów pokazał się Eisenberg, tym razem w towarzystwie tego drugiego, Rayne'a. Obaj wyglądali jak zagubieni grzybiarze, jeśli tylko ci zapuszczaliby się poza pierwszy grób Wojownika daleko, daleko na północ stąd.

W pobliskim strumieniu odbijały się światełka świetlików, tworząc podwójnie ruchliwą mozaikę. Stare, okrągłe oczy Czarnego Psa z ulgą obserwowały migoczące punkciki zarówno te powyżej, jak i te z linii chlupoczącej cicho wody. Kilka centymetrów pod taflą zbiorniczka szczerzyła się niekompletna czaszka przebita miejscami zielonym sztyletem z brązu, zostawiona tu na pamiątkę. Pamiętał, że kiedyś prawy oczodół zamieszkiwał nieduży rak szlachetny, zanim odszedł ku niecce w dole strumienia, kilkanaście metrów dalej, w stronę ku zboczu.

Westchnął. Pamiętał czasy, gdy jeszcze nie było tu żadnych śmieci, tylko świetliki. Niedaleko stąd, pamiętał, pod warstwą kamieni rzecznych spoczywał zabłąkany oddział pierwszej odsieczy Białych. Białe kości, brązowe ostrza oręża i gnijące resztki drewnianych stylisk i skórzanego wyposażenia. Za jakiś czas pozostanie już tylko niezniszczalny metal, oby nigdy nie zaistniała potrzeba wykopywania go. Oby.

Dziś przygotowywał się na trudne jutro, kiedy pojawić się mogą kolejne znaki zwiastujące nadejście okoliczności, które minęły prawie piętnaście dekad temu. Same tąpnięcia to jeszcze nie wszystko, nie ma co panikować, wiedział to.

A jednak niepokój pozostał.

 

Na ogromnym kamieniu dwa kalekie kruki, rozdziobywały przyniesione przez Kata świeże mięso. Cztery zdrowe, mniejsze ptaki siedziały na złamanym konarze tuż obok i czekały, aż ich doświadczeni przez życie bracia skończą z padliną.

Kruk z brakującym czubkiem dzioba czekał, aż drugi, jednonogi oderwie ostatni strzęp mięsa z ich przydziału. Zakrakał głośno obwieszczając całej okolicy, że ich posiłek dobiegł końca i czas wrócić do obowiązków. Bez dodatkowych dźwięków oba siwiejące już ptaki wzbiły się w powietrze i odleciały na południowy zachód, ku morzu. Pozostałe ptaki zajęły miejsca wokół kamienia i jęły trzymanymi w dziobach i szponach niewielkimi przedmiotami kuć i drapać powierzchnię głazu.

Biały Kot obserwował wysiłki ptaków z tajnego stanowiska przez długolunetę i prychał. Stąd nikt nic nie mógł zrobić. Czasy się zmieniły, Szary Las stał się dzikim miejscem daleko poza czyjąkolwiek jurysdykcją. A Biel w tamtej okolicy, jak się spodziewał, miała notowania na poziomie tych glist, które po deszczu umierają w kałużach. Sto lat po wojnie, prawie dwieście, a…

Odsunął oko od okularu i zasunął zasuwkę ochronną.

I tak nic im to nie da, pomyślał. Nawet jak zdrapią zaklęcia z jednego czy dwóch, tak czy siak potrzebna jest Krew. A Krew przestała istnieć, choćby i tysiąc zwierząt przyszło zdechnąć na brzeg na raz. Pogardzał metodami tych idiotycznych popleczników starego porządku: wyznawców Krwi, Czarnych i całą tą dziką bandą z Lasu.

Kiedyś była tylko Biel i Czerń, i wszystko funkcjonowało jak należy, pomyślał, gapiąc się na starą mapę za szybą w korytarzu. Północny zachód był nasz, południowy wschód ich, a środkiem szły drogi, mieszkali ludzie i jakoś to się kręciło. Strefa pokoju, dominacja podzielona na cywilizowaną Biel i… na ukrytą między drzewami, półdziką, tajemniczą Czerń. Knującą, wznoszącą kamienne kręgi Czerń. I co im z tego przyszło? Nic.

Niespiesznie przechadzając się korytarzami rozważał to, na co nie miał wpływu i zestawiał to z tym, na co wpływ z całą pewnością miał.

Na samym końcu drogi miał już zalążek planu.

— I jak? — spytała Królowa Bieli, gdy tylko przekroczył próg komnaty obserwacyjnej. Ostatnio tu tylko można było ją znaleźć.

Kot zreferował, co ujrzał przez długolunetę i podzielił się ze swoimi spostrzeżeniami dotyczącymi Krwi.

— Mamy się czym przejmować? — spytała kobieta, patrząc przez otwarte, wysoko sklepione okno.

— Absolutnie nie, Wasza Miłość. Jednakże… — zrobił pauzę. Gdy Królowa uniosła brwi, kontynuował. — Jednakże myślę, że mały zespół uderzeniowy wybiłby im z głów te idiotyczne pomysły. Bądź co bądź, Las jest neutralnym terytorium granicznym.

Królowa i Kot porozumieli się wzrokiem. Kilkadziesiąt metrów niżej, u stóp przylgniętej do zbocza góry wieży, trenowały całkowicie nowe oddziały Bieli.

Pokój trwał od ponad wieku i oby trwał następny wiek, pomyślał Kot. Będziemy lepiej przygotowani.

Średnia ocena: 4.1  Głosów: 26

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (12)

  • Canulas 14.12.2018
    Cztery wyświetlenia z moim (bez oceny chwilowo ) - pięć piątek - magia znowu działa :))))))
  • akwamen 14.12.2018
    Fani? ;)
  • Nuncjusz 14.12.2018
    autofani
    ale już jest prawidłowo, można się rozejść xd
  • Canulas 14.12.2018
    akwamen - w bani
  • Okropny 14.12.2018
    Spoko, że mnie poinformowaliście
  • 00.00 14.12.2018
    Moja piątka była 6 :)
  • Okropny 15.12.2018
    Dzięki, Szu :-)
  • fanthomas 14.12.2018
    liczniki się pewnie popsuły na opowi ;)
  • oldakowski2013 14.12.2018
    Ja też miałem podobny przypadek. Dwie oceny, w sumie dziewięć, licznik pokazał TRZY!
  • jolka_ka 15.12.2018
    Lubię Twoje dialogi ;)
    Moja ocena zaginęła w gąszczu innych. Sporo tych głosów :o
  • Okropny 15.12.2018
    Ej ale faktycznie nagłosowane po chuju
  • jolka_ka 15.12.2018
    Okropny nooo :x pisz dalej, to bardziej w moje gusta niż piraci.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania