Czas pięciu ludzi
Dla Canulasa
Rozpętała się burza. Pioruny tłukły po czubkach drzew, jednak ulewny deszcz szybko gasił wzniecane pożary. Wiatr huśtał lasem jak wariat dziecięcą kołyską. Ciemne chmurzyska zasłoniły świat. Pod dębem, który stanowił niewielką osłonę przed tnącymi jak noże strugami wody, schroniło się pięciu ludzi. Gdyby ktoś podszedł bliżej, rozpoznałby polowe mundury SS. Upiorna aura zmusiła niemieckich żołnierzy do przerwania marszu. Światem zawładnęła zimna noc, choć zbliżała się dopiero godzina szesnasta.
Sierżant Karl Steiner walczył krzykiem z odgłosami piorunów, deszczu i wichury. Nachylił się do stojącego obok kaprala Mullera i wrzeszczał, aby tamten mógł cokolwiek usłyszeć:
– Max musimy znaleźć jakieś schronienie, bo inaczej przemarzniemy na amen, a ja, kurwa, mam już dosyć! Ta burza pewnie będzie szaleć do wieczora. Pierdolona ruska pogoda! Kawałek dalej jest wzgórze, a na nim jakieś ruiny. Może tam znajdziemy schronienie. Prowadź!
Ruszyli. Aby nie dać się rozproszyć wściekłej nawałnicy szli gęsto, jeden za drugim, brodząc w błocie i ciemnościach. Znali drogę. Kartograficzna wojskowa pamięć pozwoliła nie zabłądzić pięcioosobowej grupce żołnierzy. Kapral stanął i zatrzymał oddział. Zmęczeni, patrzyli na resztki starego muru z ulgą i nadzieją.
– Rozejrzę się – rzekł krótko kapral.
Steiner skinął głową. Osłonięte od wiatru miejsce, w którym się zatrzymali, pozwalało na kilka chwil wytchnienia.
Nagle cała czwórka padła na mokrą ziemię. Szczęknęły zamki odbezpieczanej broni. Leżeli w napiętej gotowości. Max, prawdopodobnie ranny, zbliżał się do nich, zataczając się i wymiotując. Obserwowali teren za plecami kaprala, skąd spodziewali się ruskich. Ale poza odgłosami szalejącej przyrody i rzygania Maxa, nie słyszeli nic. Steiner, niczym dyrygent, dał znać gestem dłoni trzem kompanom, aby pozostali na pozycjach. Doczołgał się kilka metrów i chwytem nóg imitującym nożyce sprawnie przewrócił kaprala na ziemię.
– Ruscy? – zapytał.
Leżący na plecach Max zaprzeczył ruchem głowy.
– Ranny?
Ten sam gest milczącej negacji.
Steiner wstał. Kapral, chociaż chwiejnie, poszedł w jego ślady.
– Co się stało?
– Tam... – Muller wskazał palcem w stronę jaskini i niemal jednocześnie ozdobił pawiem niemiecki mundur sierżanta.
– Kurwa! – zaklął Steiner, błogosławiąc po raz pierwszy ulewę.
Deszcz szybko zmywał z polowego uniformu śmierdzące wymiociny.
– Tam... Rzeźnia... My – wystękał Max i stracił siły.
Usiadł na mokrej ziemi, trzymając się za brzuch.
– Georg! – sierżant zwrócił się do kaprala Guderiana – Sprawdź jaskinię!
Guderian natychmiast ruszył wzdłuż muru. Po kilku minutach wrócił blady jak ściana i natychmiast dopadł Mullera. Za fraki postawił żołnierza na nogi i wycharczał:
– Kto… kogo… ty…
– Was czterech… – odparł Max. – A… ty…? – zapytał po chwili.
– Was czterech…
Steiner patrzył to na jednego, to na drugiego i cierpliwie czekał.
– Sierżancie – zaczął kapral Georg Guderian – tam w jaskini… pan i reszta. Żywi, ale rozbebeszeni, rozkładacie się żywcem.
– A ty? – zapytał rzeczowo Steiner, jakby niezwykłość i nienormalność relacji w ogóle nie zrobiły na nim żadnego wrażenia.
– A ja nie. To znaczy… gdy patrzył Georg, ja też. On wtedy nie….
Ruska, a może niemiecka broń generująca zbiorowy obłęd stała się obrazem pierwszej myśli Steinera. Trzymał się jej jak tonący brzytwy, aby zachować zdrowy rozsądek.
– Pójdziemy tam wszyscy – rzekł nagle.
Zapanowało milczenie.
– Nie wiem, czy to dobry pomysł – Walter Knotte nie był tchórzem, wyraził tylko zwykłą taktyczną wątpliwość. Jego wiara w duchy była tak silna jak wiara Żyda w niepokalane poczęcie.
– Kurwa, to jakaś bzdura – przerwał napiętą ciszę kapral Kunz.
– Idziemy!
Po kilkunastu krokach poczuli fetor rozkładających się zwłok. Stanęli przed wejściem do jaskini i oniemieli. Nagle zespolony dźwięk mechanicznych silników, maszynowej broni, wybuchających bomb, eksplodujących min, zwierzęcych jęków, ludzkich krzyków ucichł. Steiner siedział w pieczarze sam, oparty o karabin maszynowy MP40. Wstał ciężko i zajął się trudną metodyczną pracą. Znosił wielkie kamienie. Układał jeden po drugim, starannie i z zadowoleniem, jakby budował rodzinny dom. Otwór zmniejszał się, aż zniknął. Sierżant Karl Steiner czekał.
– Ilu ich musimy zabić – myślał – ilu oni nas muszą zabić, aby….
Uśmiechnął się, gdy usłyszał na zewnątrz kobiecy głos.
– Po południu na pole wtoczyło się około czterdzieści czołgów, które bardzo szybko ruszyły w stronę lasu – mówiła po rosyjsku pani przewodnik. – Manewr nie zaskoczył Maiera. Osiem maszyn Panzer IV i cztery działa 88 mm okopane do wież czekały, aż rosyjskie pojazdy pancerne znajdą się w polu rażenia. Wykorzystywane przez oddziały SS znakomite, celne działa przeciwlotnicze kaliber 88 miały zasięg prawie dwóch kilometrów, a rosyjskie tanki musiały podjechać na odległość pięciuset, sześciuset metrów do celu. Doświadczone niemieckie załogi w ciągu kilku minut zlikwidowały trzydzieści rosyjskich maszyn, a pozostałe zmusiły do odwrotu. W tej jaskini schroniło się pięciu niemieckich żołnierzy tamtej bitwy – pilotka wskazała na zawalony kamieniami otwór.
– Tych pięciu? – zapytał ktoś z grupy.
– Tych słynnych pięciu – potwierdziła przewodniczka – którzy z niewiadomych powodów przestali nagle strzelać i zaczęli znosić rannych z pola bitwy do jaskini. Rzecz do dziś niewytłumaczalna…
– Czyich rannych?
– Rosyjskich i niemieckich. Istnieje legenda, że pole bitwy ucichło, gdy tych pięciu przestało walczyć.
– Incydent z jaskinią zdarzył się podobno dokładnie pięćdziesiąt lat temu, licząc od dnia dzisiejszego?
– Podobno….
Karl Steiner wiedział, że za chwilę trupi fetor zniknie i rozniesie się zapach kwiatów położonych ręką pięknej, zadbanej pięćdziesięcioletniej kobiety. Wiedział jeszcze kilka innych rzeczy. Na przykład, że za chwilę dokończy nieskończoną wcześniej myśl i zapyta siebie:
– Ilu ich musimy zabić, ilu oni nas muszą zabić, aby wszyscy zrozumieli, że mordujemy nie tych i nie tamtych, ale samych siebie.
Kobieta podziękowała grupie i zakończyła pracę. Kilka godzin później odpoczywała w przytulnym pokoiku, popijając czaj. Wtuliła się w ramię starszej od siebie o dwadzieścia lat Rosjanki.
– Rzadko przyjeżdżasz, ale w tym dniu jesteś zawsze – powiedziała ciepło i łagodnie starsza pani.
– Może jednak wyjedziesz stąd mamo, może pojedziesz ze mną?
– Nie, kochane dziecko – w głosie zagrała melodia prostych żalów, radości, tęsknot i siły, jakby kobieta połknęła kiedyś rosyjską mandolinę. – Kocham naszą matuszkę Rosiję, ale cieszę się, że jesteś tam. – Zna cię cały świat – dodała po chwili, głaszcząc córkę po włosach. – Najlepszy fachowiec od bitwy w kotle demiańskim. Moja duma, moja radość.
Czekały na rytuał pożegnalny w lekkim podnieceniu. Starsza modliła się o zwyczajowe pytania, młodsza pragnęła, aby padły te same odpowiedzi.
– Mamo?...
– Tak kochanie?
– Czy… czy to naprawdę było możliwe?
– Nie. Nie córeczko. To nie było możliwe. To jest pewne.
– Czy był naprawdę tak dobrym człowiekiem?
W oczach Rosjanki pojawił się i lekki smutek i figlarny błysk.
– Był bardzo dobrym człowiekiem.
– Dziękuję pani Steiner – na drugiej już granicy celnik z uśmiechem oddał paszport kobiecie.
Odwzajemniła uśmiech i, patrząc przez okno pociągu, pomyślała o jaskini i o kimś kto wiedział, że gdy znowu rozpęta się burza, a pioruny zaczną tłuc po czubkach drzew, przyjdzie czas zapomnienia. Czy był ostatni? A jeżeli nie, to czyja przyjdzie wtedy kolej? Może Maksa, może Waltera, może Kunza, a może Guderiana?
Komentarze (55)
Z tego wszystkiego przypomniał mi się lęk lotników z książki "Paragraf 22", tam oni bali się także jakiejś nowej broni, a chodziło o działo klejowe, które potrafi skleić jednym pociskiem całą eskadrę samolotów w powietrzu... i to było prawdziwą traumą dla tych lotników :)
Tak jeszcze wracając do publikacji o wojnie, tej II w.ś. to dla mnie bardzo dobrym przekazem spektakularnej całości, oddaniem klimatu zdarzeń, ideologii; była seria 08/15 Kirsta (od tamtej, niemieckiej strony), "Okręt" Buchheima pokazuje prawdziwy lęk, świadomość strachu przechodzi na czytelnika, albo Remarqe - chociaż tam to o pierwszej w.ś. - wiadomo o co biega, jasne, że czytałem książki imające się historyczną zasadnością, ale one są zazwyczaj zimnokrwiste - nawet jeśli operują liczbami milionowymi. Z naszej strony, to wiadomo iż wojnę wygrał szarik za pomocą "Rudego" - tak, że ten... wsio wpariadkie.
Chyba że nadto pofolgowałem sobie trunkiem dziwnego pochodzenia, ale piszę całkiem sprawnie - jeszcze. Tak, że teges raczej jest kaman - to tyle from mienja. Pazdrawliaju was :)
Piszesz: "Jeśli opisy działań, tego zdarzenia na polu walki miały być tragiczne, ohydne, przerażające - to ja to odbieram całkowicie odmiennie". Gdzie tu jest w ogóle taka próba? Wskaż proszę, bo ja nie widzę. Jedyny opis walki to ten podany przez panią przewodnik i akurat trafiłeś jak kulą w płot. Opis jest czyściutki (w sposób zamierzony!) bez kropli krwi, a ranni są natychmiast znoszeni z pola bitwy. Jest tu jedynie dość lakoniczny opis statystyki, jakości sprzętu, jakości wyszkolenia i konsekwencja stąd wynikająca. Gdzie tu jest próba pokazania czegoś ohydnego, przerażającego? W żadnym punkcie opowiadania tego nie ma. Jedynie w jaskini są rozkładające się zwłoki, ale to tak samo jakby opisać wejście do domu, gdzie znajduje się zepsute mięso (kiedyś zostawiliśmy indyka w piekarniku i zapomnieliśmy o nim - ależ to był impuls do sprzątnięcia w trymiga całego mieszkania!). To jest komentarz do Twojego pierwszego z dwóch zdań odnoszących się do tekstu.
Drugie Twoje zdanie odnoszące się do opka dotyczy czasu i "jakiejś" projekcji. Tu jest pewnie moja wina, czegoś nie dorobiłem, może nie rozjaśniłem, ale tekst zawiera kilka "myków", które w transie buduje się odruchowo, a potem weryfikuje się przed publikacją, czy zgadzają się z logiką. Nie odkryję wszystkiego, bo zabrałbym przyjemność samodzielnego odkrywania co najmniej jednej komentującej tu tekst osobie, ale spróbuję wskazać drogę, którą można by pójść.
Zauważ, że Steinera nie dziwi relacja z jaskini, ale jednak pokazana jest jego myśl (zupełnie oboczna, którą Ty z jakiegoś powodu przyjąłeś za jedną z zasadniczych), że to wynik działania jakiejś nowej broni. W ten sposób pokazana jest dwoistość, głębia Steinera już wie, kim jest (brak zdziwienia), ale jego zewnętrzna powłoka jescze nie (podejrzenie o broń). Naprawdę ten zabieg uznałem za jeden z ciekawszych. Broń, o której Ty się tak rozpisujesz nie ma tu absolutnie zasadniczego znaczenia i pojawia się raz jako przypuszczenie. Dwoistość Steinera jest czymś takim, jak surowa marchewka. Jest dobra, ale najlepsze, najdelikatniejsze i najsłodsze jest to "serce" w środku. Ponieważ rozdwoiliśmy już sierżanta poniekąd materialnie, mamy sankcję, aby te dwa byty rozczepić w czasie. I teraz. Steiner zasypuje otwór jaskini, oddzielając się w ten sposób od czasu i przestrzeni wojny. Ważne, cholernie tu jest ważne to, co najczęściej jest oboczne, a mianowicie porównanie - jakby budował dom rodzinny. I tak dalej, i tak dalej.
Reszta komentarza to dowód Twojego oczytania, przed którym chylę głowę. Kirsta, owszem czytałem i cenię, ale dupy mi nie urwał. Może dlatego, że czytałem w oryginale, a niemiecki, którym pisana jest książka, był dla mnie trochę ciężkawy. "Okręt" stał całe lata na półce albo jeździł ze mną w czasie przeprowadzek i w końcu gdzieś wywędrował. Nie czytałem.
Dygresja: piszesz: "Chyba że nadto pofolgowałem sobie trunkiem dziwnego pochodzenia, ale piszę całkiem sprawnie". Nie jestem abstynentem, ale wypijam jakieś minimalne ilości alkoholu. Nie licząc lampki wina (literalnie), którą zazwyczaj piję w piątek wieczorem, to może kilka lub kilkanaście razy w roku zdarzy mi się wypić kieliszek koniaku lub pół butelki piwa. Ale nawet po tej ilości zawsze odczekuję co najmniej 25 godzin zanim wsiądę do samochodu, wezmę się do pracy lub skomentuję cokolwiek na opowi. W pierwszym przypadku to szacunek dla zdrowia i życia ludzkiego, w drugim to odpowiedzialność merytoryczna i biznesowa, w trzecim to szacunek dla autora.
Dzięki serdeczne, że zadałeś sobie trud aby mi to wyjaśnić. Pozdrawiam
Wrócę tutej.
Kluczowe tu niemal wszystko, a szczególnie fragment z zaimkozą, czyli co zobaczyli dwaj pierwsi esesmani w jaskini.
Jak jaskinia, to wiadomo zapala się archetypowa nić - idea pana P.
Idea opka, nader humanistyczna, tu jest::
" – Ilu ich musimy zabić, ilu oni nas muszą zabić, aby wszyscy zrozumieli, że mordujemy nie tych i nie tamtych, ale samych siebie."
Poprzedzona w tekście czynem:
"– Tych słynnych pięciu – potwierdziła przewodniczka – którzy z niewiadomych powodów przestali nagle strzelać i zaczęli znosić rannych z pola bitwy do jaskini. Recz do dziś niewytłumaczalna… "
Idea nie tylko wprowadzona w czyn, ale w wypadku myśliciela sierżanta Karla - zbawcza w jednej z rzeczywistości, bo córka jest (choć wcześniej, przed lutym 1942 mógł piękną przewodniczkę spłodzić z Rosjanką). He, he - członek najbardziej za sfanatyzowanych formacji SS.
Brawo, brawo, świetnie napisany tekst! Mogę podywagować jeszcze nad pracowicie powtykanymi szczegółami, ale jeśli mam teraz zupełnie błędną wizję, szkoda klawiatury:)
Mówi teraz, że mam zetrzeć z gęby ten idiotyczny, szczęśliwy uśmiech, bo gdzieś tam wcześniej napisałeś: Każda interpretacja jest dobra.
Leżący na plecach Max zaprzeczył ruchem głowy.
– Ranny?
Ten sam gest milczącej negacji." - cudo
"– Nie wiem, czy to dobry pomysł – Walter Knotte nie był tchórzem, wyraził tylko zwykłą taktyczną wątpliwość." - kolejne cudo. A w ogóle to cudowny cały tekst.
O tym Ozar mówiłem. Dlatego chciałem, żebyś nie zanuechał współpracy. Tekst PRZESZTOS. MISTRZOSTWO.
Tam na początku, o tutaj:
" – Max musimy znaleźć jakieś schronienie, bo inaczej przemarzniemy na amen, a ja kurwa mam już dosyć!" - nie wiem czy kurwa mać nie powinna być ometkowana przecinkami.
A swoją drogą, abstrahując już od genialności, ciekawy temat, bo... A, to już wyjdzie samo.
Gratuluję. Kawał czystego srebra.
Do serca!
Do jaskini!
Udało się, genialny pomysł.
Świetna robota panowie!
Max, prawdopodobnie ranny, zbliżał się do nich, zataczając się i wymiotując – tu mi się troszkę 2 x „się” gryzie
Ten sam gest milczącej negacji – takie lubię bardzo
– Sierżancie – zaczął kapral Georg Guderian – tam w jaskini… pan i reszta. Żywi, ale rozbebeszeni, rozkładacie się żywcem. – taki opis też w me gusta
Jego wiara w duchy była tak silna jak wiara Żyda w niepokalane poczęcie – hahahaha
Nagle zespolony dźwięk mechanicznych silników, maszynowej broni, wybuchających bomb, eksplodujących min, zwierzęcych jęków, ludzkich krzyków ucichł – i ta wyliczanka, cudo
Wykorzystywane przez oddziały SS znakomite, celne działa przeciwlotnicze kaliber 88 miały zasięg prawie dwóch kilometrów, a rosyjskie tanki musiały podjechać na odległość pięciuset, sześciuset metrów do celu – i ciekawostki historyczne również fajnie wplecione, lubię teksty, z których jakąś nienachalną wiedzę człowiek wynosi
Recz do dziś niewytłumaczalna… - Rzecz* (?)
– Ilu ich musimy zabić, ilu oni nas muszą zabić, aby wszyscy zrozumieli, że mordujemy nie tych i nie tamtych, ale samych siebie <3
Może Maksa – wcześniej pisaliście Max przez x
Dialogi bardzo naturalne i adekwatne (słownictwo) do klimatu opowiadania. I właśnie klimat, bardzo spójny i historia ciekawa, i język, sposób przedstawienia, no, kurde, podoba mi się. Czytałabym jeszcze, wiec jest git. Good job, guys.
a) "się" - jak zwróciłaś uwagę, to i mi się gryzie, wcześniej jakoś nie. Na razie nie mam pomysłu, ale może Ozar coś wymyśli.
b) Oczywiście, że *Rzecz miała być i teraz już chyba jest:)
c) Max-Maksa - Według mojej starodawnej wiedzy, jeżeli w języku polskim w nominativus coś zawiera x, to w pozostałych przypadkach zmienia się na "ks". Ale te zasady zmieniają się, chociaż ta akurat chyba pozostała, sprawdzę jeszcze.
Jeszcze raz bardzo dziękujemy za przeczytanie i komentarz i jakże cenne uwagi:) (Nachszon)
Często Cię strofuję czy coś, ale akurat tutaj nic sobie nie umniejszaj. Pamiętaj, że był moment, gdzie od Ciebie zależało - od Twej decyzji - co będzie z tym dalej. Kawał tekstu ogarneliście.
Brawo.
Daliście we dwójkę czadu jak to mówią. Warto był przeczytać. To taki komentarz na gorąco, bo muszę sobie to jeszcze przemyśleć.
Pozdrawiam serdecznie i gratuluję owocnej współpracy!
Proszę, nie... ja się domagam przywrócenia tekstu cobym mogła zerknąć łaskawym okiem i się po delektować...
Lecim z tekstem...
"Wiatr huśtał lasem jak wariat dziecięcą kołyską." — i świetnie się zaczyna. Cały pierwszy akapit, nie wybitny, ale dobrze wprowadzający w nastrój...
"– Nie wiem, czy to dobry pomysł – Walter Knotte nie był tchórzem, wyraził tylko zwykłą taktyczną wątpliwość. Jego wiara w duchy była tak silna jak wiara Żyda w niepokalane poczęcie." — ten moment jest fajnie rozpisany. Generalnie dialogi - krótkie, zwięzłe - idealne do takiej sytuacji. Super.
Potem makabryczne obrazy - idealnie wplecione...
Świetne. Te przeniesienia w czasie... Widzę to oczami wyobraźni. Super. Idea i zamysł, oraz wykonanie - bardzo na tak.
Warto było się tu zakręcić :)
Pozdrawiam :))
Pozdrowionka :)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania