Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Czasss

Piętnastolatka unosiła z nadzieją wzrok, usiłując dostrzec w jego oczach choć krztynę współczucia. Jej własne, opuchnięte od płaczu, do kompletu z rozmazanym wieczorowym makijażem, wyrażały jedynie ból i zmęczenie. Oczy Hieny nie wyrażały niczego.

– I jeszcze raz, za tatusia! – podniósł głos, chwycił ją mocniej za włosy i przyciągnął mocno do swojego krocza. Dźwięki dławienia się i krztuszenia wypełniły niewielkie pomieszczenie.

Odruch wymiotny dusił ją i musiała bardzo się starać, żeby się nie zachłysnąć.

Pewnie całą swoją energię skupia właśnie na tym, pomyślał Kuna, obserwując, jak dziewczyna nie walczy już, a jej ręce zaciskają się na biodrach Hieny. Hiena odciągnął jej włosy do tyłu i przytrzymał drugą ręką za gardło. Pastwił się nad nią, unieruchomioną, podniecało go bycie źródłem cierpień i poczucia beznadziei.

– Za mamusię? – zapytał jeszcze, szarpiąc z powrotem jej włosy, markując identyczny ruch sprzed chwili, kiedy jego penis wdzierał się do ust i gardła małolaty. Puścił jej gardło, identycznie jak za poprzednim razem. Dziewczyna zdążyła otworzyć usta, ale Hiena nie wepchnął jej swojego fiuta do ust. Zamiast tego wyrżnął w zapłakaną twarz z otwartej dłoni.

– Nie bij jej – powiedział Kuna, odwracając się od całej sceny i patrząc ku otwartej przestrzeni za oknem. Chatka, w której się znajdowali, leżała na samym końcu ponad ośmiomilowej drogi na końcu cypla. Dalej był już tylko rezerwat.

Rozległo się plaśnięcie – nie odwracając się, Kuna wiedział, że Hiena zignorował go i uderzył dziewczynę ponownie.

– Nie bij jej – powtórzył.

Hiena wyciągnął z kieszeni ozdobiony różnymi świecidełkami telefon. Symbol jabłka prześwitywał spod brytyjskiej flagi, w którą układały się maluteńkie kamyczki.

– Pstryk, pstryk, i foteczki polecą do mamusi i tatusia! – Miniaturowy flash zalewał ostrym światłem twarz dziewczyny. – Zaraza, jak się tu wysyła…

Kuna słyszał, jak męczona dziewczyna usiłuje protestować, ale w uścisku Hieny mogła co najwyżej pomarzyć.

– I już, poszło do wszystkich znajomych. W tym, oczywiście, do mamusi i tatusia. Myślisz, że są dumni z córeczki? – Zbliżył do niej twarz, uśmiechnął się krzywo, paskudnie. – Bo ja jestem. Aaa teraz, lecimy! – Odrzucił wydający dźwięki telefon na ziemię i wrócił do poprzedniej czynności. Klęcząca małolata łkała, gdy raz za razem szorował wnętrze jej ust swoim fiutem. Łzy spływały jej po opuchniętych, czerwonych od razów policzkach.

– Dobra, weź już, skończ – odwrócił się z powrotem Kuna.

– Jeszcze nie skończyłem – burknął Hiena, nie przestając masturbować się głową dziewczyny. – Ta dziwka to uwielbia, Kuna, patrz na to.

– Taa… – wzruszył ramionami. – Ja wychodzę.

Na zewnątrz, na niewielkiej werandzie, siedział zasuszony trup ostatniego właściciela tego miejsca, Jonesa. Tuż obok niego siedział Wąż, kołysząc się na skrzypiącym cicho fotelu bujanym. Wąż uniósł głowę w niemym pytaniu, ale Kuna pokręcił swoją.

– Jeszcze nie skończył?

– Obawiam się, że jeszcze nie zaczął. Zrób coś z tym. – Uniósł brwi.

Wąż podniósł się.

– Z nim czy z nią?

Kuna odpalił papierosa, wydmuchnął dym nosem.

– Mają przeżyć.

 

*

Jenny zbierała się z podłogi.

Długo walczyła z mdłościami, ale gdyby teraz zaczęła wymiotować, smak glutów, które połknęła, nie przestałby już jej nawiedzać do końca jej dni. Uspokoiła się trochę i zaczęła odruchowo przeszukiwać dosyć płytkie kieszenie szortów, których z niej nie zdarli. Na co dzień mieściły kartę kredytową, telefon i kilka maluteńkich woreczków ze specyfikami, które zazwyczaj brała, żeby poprawiały jej nastrój. Teraz były puste, nie licząc maluteńkiego kartonika nasączonego kwasem. Przez chwilę rozważała wejście w tripa, ale zrezygnowała z niego. Poprzedni przywiódł ją tutaj. I te buty, o ile mogła sobie przypomnieć.

Czarne, gotyckie kozaki na platformach – swój znak rozpoznawczy – kupiła za oszczędności i woziła w bagażniku, żeby rodzice się nie dowiedzieli. W życiu by jej nie pozwolili ich mieć, a co dopiero wychodzić w nich do koleżanek. Nie mówiąc już o jeżdżeniu na imprezy za miasto. Pewnie by mnie zabili, pomyślała, wstając niezgrabnie i chwiejąc się na zbyt wysokich jak na nią, obcasach. Wygodne buty są dla nudziar i szczerbatych szmat z Luisville, zwykła powtarzać koleżankom.

Rozejrzała się po pomieszczeniu. Stary, zapadnięty fotel, powietrze suche, jakby nikt tu nie mieszkał od dziesięcioleci… Ruina. Jej uwagę przykuł odbijający światło kształt.

Telefon. Jeszcze działał? Cicho popiskiwał, wciśnięty butem Hieny w kupkę szmat, która kiedyś mogła być kraciastą zasłoną.

Podeszła do niego obolała i pochyliła się. Ekran był lekko ubity, ale w dała radę wykręcić numer.

– Tato? – powiedziała do słuchawki, gdy usłyszała, że ktoś odbiera.

– Nie pokazuj mi się na oczy, kurwo.

Telefon zapiszczał i zamilkł. Bateria padła na amen.

Jenny schowała go do kieszeni, otworzyła drzwi i wyszła zamaszystym krokiem, stukając na starych, przeżartych przez szkodniki deskach.

 

*

 

Bokser patrzył na przybyszy, na ich niezmącony spokój i opanowanie. Jeden z nich, najszerszy w barach, przeglądał pisemka dla dorosłych i głośno komentował do pozostałych.

– Kuna, widziałeś, jaka kurwa? Taka szarpie pęto jak autobus dzieci z podstawówki! – śmiał się obleśnie, przewracając kartki.

Bokser miał dwie córki, bliźniaczki. W tym roku skończyły dziesięć lat. Na samą myśl o tym typku będącym na tym samym równoleżniku, co one, bielały mu kostki, zaciśnięte na upiłowanym sztucerze sportowym, który miał na półce pod ladą.

– Uspokój się, człowieku – powiedział do niego, zjawiwszy się nie wiadomo kiedy jeden z nich. Stał teraz obok i uważnie obserwował mimikę Boksera. – Uspokój się, bo my musimy wyjść stąd żywi. Ty niekoniecznie. Ale ja – wskazał swój nos – mam na uwadze ciebie i twoją zabawkę pod ladą. Dlatego odpowiedz mi: chcesz żyć?

Bokser nie odpowiedział. Drugi z facetów zbliżał się tanecznym krokiem, jakby wiedziony niesłyszalną dla nikogo poza nim samym melodią.

– Nie mogę ręczyć za wszystkich – dodał facet.

– Chcę żyć – wydusił ze ściśniętego grozą gardła Bokser.

– To odłóż ten szajs i idź na zaplecze. I zostań tam, dopóki nie pójdziemy. – Kuna obserwował reakcje faceta oraz to, że ów strzelał oczami w zbliżającego się Węża i kartkującego świńskie pisma Hieny. Zwłaszcza Hieny.

– Idź już – powtórzył Kuna.

– Idź – dodał Wąż, stając obok.

– Wypierdalaj, pedale! – zakrzyczał dziko Hiena, śmiejąc się do rozpuku w głębi sklepu.

Bokser ocenił swoje możliwości. Z przetrąconym pięć lat temu kolanem musiał porzucić karierę na ringu i dziś, gdy przeciwnik nie rusza się zanadto, bez problemu poradziłby sobie z dwoma, trzema leszczami, których pełno w okolicy. Nierzadko już to udowadniał. Jednak patrząc na tę trójkę przeczuwał, że nie dałby im rady nawet uzbrojony w swój karabinek z czasów, gdy był jeszcze młody, piękny i w marines. Puścił strzelbę i wycofał się w stronę zaplecza.

– Zostawiamy go. Bierzcie co trzeba i idziemy – powiedział Kuna.

Pod stację zajechał czerwony kabriolet z dwiema uśmiechniętymi kobietami, słuchającymi głośnej muzyki. Gdy dudnienie doleciało i do nich, stojący przy ladzie skrzywili się.

– Nienawidzę tego kawałka – pokiwali głowami w milczeniu.

Z zewnątrz kobiety wyłączyły silnik i wołały kogoś, żeby przyszedł do pomocy.

Hiena wyszczerzył zęby i wyszedł w stronę kabrioletu. Wąż uniósł brwi.

– Ja też bym poszedł – rzucił.

– No, to idź.

 

*

 

Jenny od kilku godzin szła zapyloną, zaniedbaną drogą. Co jakiś czas przystawała, popijała z butelki, poprawiała ciążący jej nieco zbyt ciężki plecak.

 

Skarciła się za to, że była taka niemądra. Gdy kilka godzin wcześniej wymaszerowała sprężystym krokiem z chatki, boleśnie przekonała się o tym, że – zmęczona po całej nocy, wyczerpana i obolała po ostatnich wydarzeniach (które już-już wydalała z pamięci tak, jak i poprzednie) – nie jest w stanie zbyt długo iść w butach, nie ma co się oszukiwać, wymyślonych i zaprojektowanych do przebywania krótkich dystansów. Wróciła do chatki i przetrząsnęła każdy zakamarek w poszukiwaniu jakichkolwiek użytecznych rzeczy. O dziwo, dom był nieźle wyposażony. W szafce znalazła całkiem sporo przeterminowanych prochów, z napisami po hiszpańsku, w dużej komodzie wisiał niemalże gotowy do drogi plecak. Piwnica, szczelna i niezamieszkana przez żadne stworzenia, obfitowała w butelki wody i konserwy, przeterminowane wprawdzie od kilku dobrych lat, ale nie martwiła się tym. Wybrała kilka najmniej, jej zdaniem, zepsutych, i wrzuciła do plecaka. Z kilku par butów wybrała jedne, za duże o kilka rozmiarów męskie buty robocze, mocno schodzone, ale wygodne. Wolne przestrzenie wypełniła zwiniętymi od lat w kulki frotowymi skarpetami. Z trupa zdjęła słomkowy kapelusz i zegarek, który – razem ze swoimi butami – spakowała i zarzuciła na plecy. Za pasek swoich zbyt krótkich spodni zatknęła zbyt duży, by mógł być praktyczny nóż myśliwski oraz odrapany, lecz wciąż sprawny pistolet, który wraz z amunicją znalazła pod szafką w zatęchłej sypialni. Pieniędzy w całym domu nie udało jej się odnaleźć, choć, myślała, być może nie dość dobrze przetrząsnęła kuchnię. Schylanie się sprawiało jej ból – cały brzuch, uda, szyję i ramiona miała posiniaczone i podrapane. W dodatku potknęła się na schodach na piętro, idąc tam w tych cholernych szpilkach.

Minęła znak drogowy informujący o tym, że za pięć mil będzie stacja benzynowa z barem “U Winnie”. Nie wiedziała, gdzie jest. Nigdy nie słyszała o Winnie, kimkolwiek by nie był. Lub była, dodała w myślach. Mam nadzieję, że przyjmie zegarek w rozliczeniu za ćwierćfunciaka, czy co tam dziś serwują. Pięć mil to jakaś godzina marszu, pomyślała. Miała wprawdzie konserwy, ale uznała, że wolałaby nie dostać sraczki na środku prerii, czy jak się nazywa ten krajobraz.

– Gdzie, do licha, jest mój samochód?

 

*

 

Wąż patrzył, jak Hiena uśmiecha się do kobiet. Obie były blondynkami przed czterdziestką, miały podobne, kluskowate policzki i identyczne, odsłaniające dużo luźne koszule. Mamuśki na szałowym wyjeździe we dwie, smakujące wolności gdy mężowie i dzieci odparzają sobie dupy albo bawią się w Indian na biwaku. Odwrócił się – Kuna szedł za nim, powoli, obie ręce miał za plecami, jakby coś za nimi chował. Twarz miał nieodgadnioną.

– Dołączę do niego, dobra? – spojrzał jeszcze raz na Kunę i odszedł. Kuna skinął głową.

Hiena już stał i udawał, że męczy się z dystrybutorem, flirtując już z obiema mamuśkami.

– Widziały panie już Węża? – spytał, wskazując na kolegę. Wąż, tak jak Kuna, miał na sobie lekko wygnieciony, świetnie skrojony garnitur. Sam miał na sobie zwykłe, brązowe dżinsy i roboczą bluzę. Pasował do nich jak kartofel do jajek Faberge.

Wąż skłonił się lekko, oparł ręce o drzwi kierowcy. Wskazał im Hienę, mrużąc oczy i lekko sycząc.

Gdy kobiety jak na komendę odwróciły głowy, penis Hieny stawał już, pulsując w stanie gotowości. Hiena nie czekając na rozwój wydarzeń złapał bliższą mamuśkę za włosy, grzmotnął ją pięścią w twarz i wytargał ją z samochodu. Wyrywała się, krzyczała i usiłowała kopać, ale każdy jej cios chybiał celu. On zaś, oddając, nie chybił ani razu.

Wąż otworzył drzwi kierowcy i wcisnął się obok przerażonej kobiety. Otoczył ją ramieniem.

– Jestem Wąż, a ty?

Za ich plecami kobieta piszczała, gdy Hiena zdzierał z niej kawałki odzieży, płakała, gdy ją bił, i błagała, by nie robił tego więcej. Hiena walił ją raz z otwartej dłoni w twarz, raz z pięści w brzuch, ciągnął ją do tego w stronę zbiornika z gazem, nagrzanej w słońcu butli wielkości bungalowu. Błyszcząca w słońcu blacha nierdzewna, którą była obita, musiała być gorąca jak piekło.

Kuna obserwował, jak Wąż terroryzuje kobietę mentalnie, zachęcając ją do zrobienia po dobroci tego, co jej koleżance przytrafi się w zgoła odwrotny sposób. Głaskał ją po policzku i uśmiechał się, za jej plecami grzebiąc w torebce i pstrykając jej zdjęcia telefonem.

– Jak ma na imię twój ślubny? – spytał, gdy głowa kobiety ruszała się w górę i w dół, a on, przytrzymując ją lekko łokciem, rozbierał ją powoli i metodycznie jedną ręką, a drugą pstrykał zdjęcie za zdjęciem. – Nie, nie musisz teraz odpowiadać. Pewnie sam zaraz znajdę. Hank? Coś za młody… Hank nie? Nie Hank? Może Bert? Bertie? Co to za imię dla faceta, Bertie? Na bank pedał, mówię ci – wyrzucił telefon poza samochód.

Urządzenie wylądowało u stóp Kuny, który podniósł je i wsunął sobie za pazuchę.

– Nieźle ciągnie, jak na takie czterdziestoletnie kurwisko – syknął Wąż, odwracając się do stojącego obok Kuny. – Będziesz też chciał?

– Może.

 

Rozległ się przeokropny wrzask, gdy Hiena, trzymając skatowaną kobietę za włosy, przycisnął jej twarz do rozgrzanej słońcem blachy. Mamuśka wiła się i usiłowała odepchnąć się rękami, ale silniejszy od niej Hiena nie dawał jej żadnych szans. Zerwał z niej majtki i wepchnął pomiędzy nogi swoje wielkie i twarde przyrodzenie. Jęknęła płaczliwie, podejmując kolejną próbę wyrwania się.

– Jak często się pierdolisz, kurwo? Przecież ciebie pierdolić to jak kija pchać do wiadra, tak się nie będziemy bawić! – Popuścił uścisk, żeby mogła się odwrócić. Natychmiast przyłożyła przypalone ręce do rozpływającej się, spuchłej twarzy. Hiena pięścią twardą i wielką jak kula armatnia przyrżnął jej zdradzieckiego haka, druzgocząc kości dłoni i policzka, i posyłając poturbowaną blondynkę do krainy nieprzytomności.

– Jak leci, Hiena? Dobrze się bawisz? – spytał Kuna, zachodząc go od lewej.

– Wyśmienicie, Kuna. Wyśmienicie. Zaraz zerżnę tę kurwę w dupę tak, że po mnie tylko słoń będzie m…

Nie skończył. Strzał ze strzelby pozbawił go większości głowy. Rozbryźnięta krew, sycząc, parowała już z obitego blachą zbiornika.

– Ja zerżnę tę kurwę, Hiena – strzelił mu jeszcze raz w głowę, rozbryzgując jej resztki po okolicy. Z drzew po drugiej stronie zerwały się nieliczne ptaki. Za chwilę będą miały co jeść, pomyślał. I dobrze, nie zmarnuje się.

Hiena nie odpowiedział. Nie miał już aparatu mowy, z którego mógłby wydobyć jakikolwiek dźwięk. Leżał obok, martwy jak kłoda.

Kuna zawlókł kobietę za włosy na stację, gdzie przerzucił ją przez ladę. Rozpiął rozporek, wcisnął jej między pośladki swój narząd i przez chwilę kopulował w ciszy. Kobieta nie wydawała żadnych dźwięków, choć Kuna wiedział, że jest przytomna. No, pół-przytomna, sprostował w myślach.

Gdy skończył – a nie zajęło mu to wiele czasu – wyciągnął zza pazuchy telefon, wcisnął jej do ręki i wyszedł, nie oglądając się za siebie. Wskoczył na tylne siedzenia kabrioletu i obserwował, jak Wąż bawi się ze swoją zdobyczą. Popatrzył na zegarek, uśmiechnął się i wyciągnął nogi na siedzenie obok.

– Będziesz chciał, Kuna? – spytał Wąż, gdy syczenie i pojękiwanie kobiety przybrały na częstotliwości. Zbliżał się do końca. – Będziesz? Ta babka ciągnie jak wariatka. Jakby zębów nie miała.

– Może – odpowiedział Kuna. – Mamy czas.

 

*

 

Bokser śledził ich wzrokiem przez okno, gdy byli na dworze. Był zdumiony, kiedy ten szczupły facet zabrał jego strzelbę i luźnym, nonszalanckim krokiem wyszedł, porozmawiał sobie z tym drugim, syczącym, a potem rozwalił niemalże z przyłożenia łeb temu sadyście w roboczym ubraniu. Czuł satysfakcję – marzył, że robi z nim to samo, odkąd tylko weszli na stację. Przez całe życie głośno stawał w obronie kobiet i ten jeden raz, kiedy uderzył dziewczynę – na długo przed rozpoczęciem swojej kariery bokserskiej – stanowił plamę na jego honorze, której lata spędzone na ringu nie były w stanie zmyć i zatrzeć. A teraz brutal już nie żył i ten gość z klasą, ten, co namówił go do poddania się bez walki – on pierdolił półprzytomną z bólu kobietę na ladzie. Na jego ladzie!

Zdumiał się, gdy ujrzał, jak ów nie tłucze blondynki, tylko wkłada jej w dłoń czarny przedmiot, zapina spodnie i wychodzi. Telefon?

Poczuł przez chwilę nawet coś na kształt szacunku. Ten gość miał klasę. Zabił tamtego drugiego, tego wstrętnego chuja sadystę, pomyślał. I no dobra, zgwałcił kobietę, fakt – ale zrobił to niemalże z uczuciem. Czule…? Można zgwałcić czule? W porównaniu do tamtego trzeciego, ten potraktował ją jak księżniczkę.

Gość potem wyszedł i wsiadł do kabrioletu, w którym nietknięta przemocą ta druga babka robiła loda siedzącemu obok niej facetowi. A potem oboje wysiedli, ona nieco sztywno ale chętnie, i kontynuowali już na stojąco. Po chwili dołączył się drugi, rozpinając jej sukienkę i pozwalając, by zsunęła się na ziemię.

Bokser nawet nie walczył z boleśnie wrzynającą się w jego teksasy erekcją. Zsunął spodnie i zaczął się masturbować, nie odrywając wzroku od sceny na zewnątrz. Po chwili uznał, że może niekoniecznie jest to najlepszy pomysł i może lepiej byłoby wykorzystać zamieszanie i pomóc tej zmasakrowanej babce.

Wyszedł z zaplecza i podszedł do leżącej na ziemi przy kontuarze kobiety. Jej twarz była jedną raną, za to jej ciało, choć posiniaczone, było niemal tak dobre jak te z gazetek, które sprzedawał. Jęczała i stękała. Rozpoznał jej głos, pretensjonalny, dźwięczny głos bogatej mamuśki ze Środkowego Zachodu. Wszystkie te jebane mamuśki tylko jeżdżą w kółko, świecą bogactwem a on, absolwent West Point i były wicemistrz... musi jebać na stacji benzynowej na środku jebanego zadupia. Wszystko byłoby w porządku, myślał, robota jak każda, ale takie cipska... Zasługują na to, co je spotkało, pomyślał. Gniew przyćmił mu pozostałe zmysły. Gniew i żądza. I zemsta.

Jebana kurwa, pomyślał. Jeden w tą czy w tamtą nie zrobi jej różnicy.

Oparł fiuta o jej napuchnięte wargi. Rozchyliła je posłusznie, jęcząc z bólu. Tempo, jakie nadał, masturbując się jej głową, było niemożliwe do utrzymania nawet w tych filmach, które oglądał w komputerze.

Gdy przejechała mu zębami po kutasie, dał jej w twarz. Trysnęła krew z nosa i warg. Jej jęk tylko go rozjuszył i spuścił jej manto. A potem zerżnął ją tak, jak w skrytości ducha marzył o zerżnięciu wszystkich tych kobiet, które musiał obsługiwać z uśmiechem na twarzy, gdy te śmiały się z jego nosa czy chodu, szydziły z niego i obrażały, za plecami i wprost. Jak chciałby zerżnąć Agnes, swoją ślubną, której nie kochał już od dawna. Jak chciałby ją zabić, za te wszystkie sceny z sklepach, kręcenie nosem w restauracjach i za to, jak traktowała dziewczynki.

Bokserowi puściły nerwy i przestał się kontrolować.

 

*

 

Jenny skarciła się w duchu za to, że nie zabrała lornetki z wysokiej komody. Teraz, widząc połyskujące z daleka zabudowania, mogłaby jej użyć. Normalnie, na co dzień, walnęłaby się z pięści w brzuch albo udo, jak to miała w zwyczaju – dziś nawet przyjacielskie klepnięcie skończyłoby się eksplozją bólu i absolutną agonią. Ten brutal-gwałciciel nieźle cię pokancerował, mała, pomyślała. Całe szczęście, że tylko jednym jej końcem się zainteresował i nie miała żadnych, o ile mogła stwierdzić, obrażeń wewnętrznych wynikłych z penetracji na siłę. O nie, nie tym razem. Szczęście w nieszczęściu.

Z daleka majaczył jej żółtawo-czerwony kształt. Znam te kolory, pomyślała. Po kolejnych kilkudziesięciu minutach marszu zorientowała się, że patrzy na swój samochód, zaparkowany nieopodal załomu skalistego zbocza. Obok stała na cegłach jakaś ciężarówka z gatunku tych, które odrestaurowują bogaci pozerzy z nadzieją, że dziewczyny takie jak ona chętniej będą im obciągać. Frajerzy! Prawie zwinęła się z bólu od napięcia posiniaczonych mięśni brzucha, gdy mimowolnie usiłowała biec. Znów wyzwała się od idiotek. Powoli, powoli, bo się rozpierdoli, powtórzyła jak mantrę swoje ulubione powiedzonko. Ale przyspieszyła kroku. O ciut.

Gdy dotarła do samochodu, zdumiała się. W środku były kluczyki – tak sobie leżały na siedzeniu, między jedną kupką śmieci a drugą. Oczywiście śmieci należały do niej, rozpoznała zeszłotygodniowe frytki w papierze o “Kacey’s” i puste butelki po piwie, w rozmiękłym i rozdartym kartonowym sześciopaku. Otworzyła drzwi rzuciła plecak na siedzenie pasażera i postanowiła odjechać. Gdy przekręciła kluczyk, dotarło do niej, że bak jest pusty.

– Kurwa, blada mać! – Wysiadła z auta i podeszła do bagażnika. Woziła tam kanister, który, zdawało jej się, wciąż mógł tam być. Klapa otwarła się ze skrzypnięciem.

W środku leżała pobita do nieprzytomności, zakrwawiona Betty. Jej twarz wyglądała, jakby zderzyła się z jadącą ciężarówką.

Jenny odskoczyła w szoku i potknęła się o własne nogi. Betty! Co jej się stało? Czy ją też dorwali ci sami faceci? Czy to oni tu przyjechali? A jak nie oni, to kto? Patrzyła w stronę otwartego bagażnika i wypełniała ją groza. Przecież to ja mogłam tam być, a Betty tutaj, zamiast mnie! Kurwa! Co tu się stało?

Gdy zaczęła się zbierać, z perspektywy ziemi udało jej się dostrzec coś nowego – załom skalny odsłaniał fragment neonu: “ROL ION”. Stacja!

Stanęła przed dylematem: zostawić przyjaciółkę i iść po pomoc, czy zostać z nią, nie wiadomo zresztą, czy żyje czy nie. Jak ktoś podjedzie, ktokolwiek, kiedykolwiek, nie będzie w stanie mu wytłumaczyć. A do tego czasu będzie musiała siedzieć tu i słuchać jej smutów, pierdolenia, męki pańskiej i gorzkich żali jak zawsze, kiedy się zaćpie i znajdą ją zarzyganą, zaszczaną w kiblu, przemoczoną piwem i spermą?

Sprawdziła jej puls. Żyła. Uff, chociaż tyle dobrze, że żyje, dziwka jedna. Niech sobie śpi.

Przymknęła bagażnik i udała się w stronę stacji. Betty i tak jest nieprzytomna, niech sobie odpocznie. Nie ma sensu uprzedzać nieuniknonego

*

 

Gdy Kuna skończył po raz drugi, uśmiechnął się. Uśmiechał się do świata i do Węża, który łagodnym głosem uspokajał kobietę, chwaląc jej urodę, chęci i zdolności. Podziwiał jej figurę, patrzył w oczy i upewniał się, że już zawsze i wszędzie będzie go pamiętać. Artysta, niemalże.

Wąż doszedł już raz w jej ustach i pozwolił jej odetchnąć chwilę i połknąć. Kuna widział, że blondynka nie ustawała w gorliwości i starała się nadal. Tak samo z nim, napierała na jego kutasa odpowiednio, gdy zaszedł ją od tyłu i przerżnął tak samo, jak jej koleżankę chwilę wcześniej. Jęczała cicho i rżąco, co – Kuna musiał przyznać – nieco im obu pomogło. Doszli niemal jednocześnie, zalewając tę samą rurę – przewód pokarmowy kobiety – z obu końców. Kuna wyciągnął swojego fiuta z niej i oparł się o burtę czerwonego samochodu. Zapalił papierosa i przyglądał się okolicy. Z daleka usłyszał jakiś dźwięk. A potem następny i następny, jakby trzaski drzwi od samochodu.

Oho, obudziła się, panienka z okienka. Ciekawe, czy przyjdzie zaraz, czy już. Zaciągnął się dymem i uśmiechnął pogodnie do siebie i do świata.

 

*

 

Tessa słyszała strzały i była pewna, że Helena umarła śmiercią tragiczną od strzału z dubeltówki. Czuła, że to kara z Niebios za to, co zrobiły wczoraj na imprezie w “Kitty Lounge” – dosypały “klona” do drinków dziewczyn, z którymi zdradzili je ich mężowie. A przynajmniej tak im się zdawało, że to tym i że faktycznie zdradzili. Helena sypała, ale to ona, Tessa, je rozpoznała. Były charakterystycznie ubrane.

Teraz żałowała swojego zachowania i miała nadzieję, że pozwolą jej żyć. Że okaże się godna. Dokładała starań. Chciało jej się pić, ale bała się odezwać.

– Ohoho, Kuna, zaczynamy rundę trzecią! Dajesz, maleńka!

Daję, daję, będę dawała tak długo, jak to tylko możliwe.

Rzuciła okiem na okolicę, gdy obrócił ją kolejny raz i teraz wkładał jej tam, gdzie przed chwilą skończył jego kolega. Mogła przysiąc, że za oknem budynku stacji dostrzegła jakiś ruch. Jeszcze jeden?

Napiłabym się wody. Łyczek choć!

Usłyszeli trzask bezpiecznika pistoletu.

– Czekaliśmy tylko na ciebie – powiedział Kuna. Jego głos tryskał humorem.

– Czekaliśśśśmy – powiedział cicho Wąż, nie przestając jej rżnąć.

Przez zniekształconą szybę samochodu Tessa widziała zbliżającą się ku nim dziewczynę. Miała pistolet w ręce, sino-czerwoną twarz i kowbojski kapelusz.

– Zobacz, kogo znaleźliśmy! – ten nazwany Kuną wskazał Tessę. Złapał ją za włosy, oderwał od Węża, który jak na komendę przestał. – Idź po tę drugą, może jeszcze żyje – rozkazał mu ciszej. – Zobacz, Jenny, któż to nam się przyplątał. Poznajesz?

Tessa zaczęła się modlić.

 

– Zobacz, co znalazłem! – krzyknął Wąż, ciągnąc zmasakrowaną kobietę za włosy i prowadząc Boksera, całego zakrwawionego i bez spodni, majtającego równie zakrwawionym członkiem. – Pan damski bokser skorzystał sobie z okazji! Poruchałeś, co? – spytał Boksera. – I jak było?

– Wyśmienicie – wykrztusił Bokser, porzuciwszy wstyd i zażenowanie.

– Wyśmienicie – Kuna spojrzał na zegarek. – Pora jest idealna.

Odwrócił się do Jenny.

– Potrzebujemy trzeciego do kompanii. Chętna na przygodę?

 

*

 

Jenny rozpoznała czerwony kabriolet i stojącego obok uśmiechniętego faceta w garniturze. Wyszarpnęła zza paska i wycelowała w niego zdobyczny pistolet. Pstryknęła bezpiecznikiem. Gnat był nieco zbyt ciężki jak na nią, ale była wystarczająco zmotywowana.

– Czekaliśmy tylko na ciebie – powiedział facet.

– Czekaliśmy – dodał, przeciągając “ś” ten drugi. Bez żenady brał ostro od tyłu jakąś babkę, którą Jenny kojarzyła z bliżej nieokreślonej przeszłości. Coś kojarzyła… miała wrażenie. Ale co i skąd? Nie była w stanie wymyślić. Wciąż wszystko ją bolało. Myślenie, niestety, również.

Ten uśmiechnięty złapał rżniętą blondynkę za włosy, mocno, jak szmatę. I skierował jej twarz ku Jenny.

– Poznajesz?

Jenny popatrzyła na nią, wzruszyła ramionami.

– Ta seksowna mamuśka z wielkimi cycami, jak widzisz, to pani Tessa. Razem z panią Heleną doprowadziły do sytuacji, w której się obecnie znajdujemy. Tessa, przeproś panią Jenny za swoje zachowanie.

Pchnął blondynkę w jej stronę tak, by straciła równowagę, ale zatrzymał uchwyt na włosach, więc bezwładną kobietą szarpnęło, gdy już-już miała dotknąć ziemi. Zawyła z bólu w połowie słowa “przepraszam”, więc przeprosiny można było uznać co najwyżej za połowiczne.

Przyszedł ten drugi, ciągnąc za włosy drugą, podobną z wzrostu i budowy ciała blondynkę i jakiegoś faceta. Jenny patrzyła na nią, nie przestając celować w uśmiechniętego faceta. Poczuła deja vu: dwie blondynki w czerwonym aucie. Grove Street, gdzie mieszkali jej trzej poprzedni faceci, których odwiedzała po kolei we wtorki i czwartki. Jeden z nich, Joe, był żonaty. Jak przez mgłę pamiętała zdjęcia w salonie, w którym na szerokiej sofie brał ją od tyłu. Tam? Nie tam? A może wczorajsza noc w “Kitty Lounge” Tam czy tam? Tam i tam.

Nie zwracała uwagi na to, co mówią ludzie dookoła. Gdyby chcieli ją zabić, pewnie by ją zabili.

– Gdzie ten trzeci? – spytała. – Ten grubas, który mi to robił – wskazała siniaki na szyi i twarzy.

– Nazywam się Kuna – przedstawił się gość. – Ten tam, trzymający twoją drugą koleżankę, to Wąż. Trzeciego, obawiam się, straciliśmy. Hiena leży, o, tam – wskazał.

Spojrzała w tamtą stronę. Wielkie, rozchlapane od góry zwłoki stanowiły dosyć znaczący element krajobrazu. Jakieś krukowate siedziały już na pobliskich gałęziach i przyglądały się nieruchomemu trupowi. Rozpoznała jego spodnie i kurtkę. I wciąż sterczącego kutasa.

– Co mu się stało?

– Och, wiesz, jak to bywa… Stracił głowę.

Jenny nie potrafiła się nie uśmiechnąć na dźwięk tej makabrycznej informacji, przekazanej w tak zabawny, nonszalancki sposób. Miała podobne poczucie humoru, którego nie tolerowali jej rodzice.

– Kim jest gość bez majtek? – spytała, wskazując pistoletem Boksera.

– On? Może być nikim, może być kimś – rzucił Wąż, szturchając go. – Może umrzeć tu i teraz, a może ze starości, wpierdalając przesuszoną szarlotkę na rozjebanej kanapie w kratę, na samym końcu parku przyczep w sercu Idaho.

– Jenny, dołącz do nas – powiedział Kuna. – Potrzebujemy cię na trzeciego. Te cipy tutaj… Wsypały wam, czyli tobie i biednej Betty, klonazepam do drinków. Chciały, żeby was poniżono i zgwałcono, prawda? – zapytał Tessy, potrząsając jej głową.

 

Tessa widziała, co tamci zrobili Helenie. Nie miała sił protestować i po prostu pokiwała głową. Trzymający ją Kuna potrząsnął nią, zmuszając do nienaturalnego wygięcia kręgosłupa. Bolało ją, ale to było nic przy tym, co mogli zrobić.

 

Jenny zawahała się i opuściła pistolet. Stojący nieco po lewej Wąż podniósł Helenę i kopnął ją na rozpęd. Upadła na twarz, niezdolna nawet się zasłonić.

– Łap swoją dziwkę i wypierdalaj – odepchnął Boksera w stronę ledwo żywej postaci na ziemi. – Żyjcie… długo i szczęśliwie.

– To nie jest moja dziwka – burknął Bokser. – I chuj mnie ona obchodzi. Możecie ją zajebać, gówno mnie to obchodzi. I wy też, gówno mnie obchodzicie.

Kuna i Wąż popatrzyli na siebie, a potem na Jenny. Czekali.

– No? – spytała. – Czego ode mnie chcecie? Ja chcę tylko wrócić do domu.

– Nie ma już domu – rzucił Wąż.

– Nie ma powrotów – dodał Kuna.

– Wody… – wyjęczała Tessa. Kuna rzucił ją na ziemię, obok Heleny. Wylądowała u stóp Boksera. Podniosła na niego zbolały wzrok, ale Bokser odwrócił głowę.

– Dajżeż jej coś pić, człowieku. Wykrzesaj z siebie choć odrobinę ludzkich odruchów, zobacz, kobieta jest spragniona. Na twojej stacji! – Wąż sięgnął za pazuchę. Jenny uniosła pistolet w jego stronę. – Spokojnie… – wyciągnął papierośnicę, którą jednym ruchem otwarł i wydobył z niej zapalniczkę i dwa papierosy. – Odpalę ci też.

Jenny patrzyła, jak dwie kobiety wiją się na ziemi – jedna, nieprzytomna, skatowana i druga, właściwie nietknięta w porównaniu z pierwszą. Wąż odpalił papierosa i podał jej jednego.

– Gdzie zgubiłaś swój znak rozpoznawczy? – spytał Kuna.

– Co? Rozjebany ryj? Jest tutaj – wskazała na swoją opuchniętą, posiniaczoną twarz. – A jeżeli pytasz o buty…

– Pytał o buty – uśmiechnął się Wąż. Kuna skinął głową. Jego kąciki również były w górze.

– Zostały… wsadziłam je do plecaka. W aucie. Tam, gdzie Betty.

Wąż wyciągnął rękę w stronę Boksera, który samemu nie wiedząc dlaczego, podszedł do niego i dał się objąć.

– Pójdziesz teraz na stację, przyniesiesz trzy butelki wody i trzy kanistry na benzynę. Pospieszysz się.

– Znajdziesz też spodnie, żebyś nie gorszył naszej Jenny swoją okrwawioną nagością, rozumiemy się? Wiele ostatnio przeszła i może niekoniecznie chce, żebyś ją teraz straszył – skończył Kuna.

Bokser skinął głową i odszedł. Wąż patrzył za nim. Blondynki na ziemi wyglądały na ledwo żywe.

– Co z nimi? – spytała Jenny.

– Gdyby nie wsypały wam nic do drinków, pewnie wróciłybyście do domu i nigdy byśmy się nie spotkali. Betty nie rzucałaby się jak dzika i Hiena by jej nie poturbował, a ty nie…

– Ty nie pasowałabyś do kompanii – wtrącił się Wąż. Kuna pokiwał głową.

– Co z Betty? Co z nimi?

– O to już zatroszczy się nasz Bokser. Ale najpierw zalejemy benzyną oba auta i ustalimy, czy mamy jeszcze czas – Kuna pomacał się po lewym rękawie, pod którym miał zegarek.

– Czasss – syknął Wąż.

Gdy Bokser wrócił, miał ze sobą dwie butelki wody i pistolet. Szedł prosto na nich i wycelował w Kunę. Jenny bez namysłu podbiła pistolet i wystrzeliła mu prosto w twarz. Niemal od razu spuściła broń i pociągnęła spust dwa razy, trafiając w głowy obu kobiet. Po trzecim strzale zamek pozostał w tylnej pozycji, oznajmiając koniec amunicji.

– Proszę, jak nam się pięć problemów na raz rozwiązało! – uśmiechnął się Kuna. – Trzy puste łby z głowy! Cztery, licząc z Hieną. Twój pistolecik też przestał stanowić zagrożenie, możesz sobie wziąć ten od naszego kolegi Boksera, jemu już się nie przyda. Tobie też nie, ale wziąć możesz. Weź, zachęcam.

– Nie przyda ci śśśśsię – powtórzył Wąż.

Kuna i ona poszli do samochodu, gdzie zostawiła plecak. Walczyła z myślą, żeby wziąć nóż i pociąć tego wariata na plasterki. Ale nie pocięła. Zamiast tego wyciągnęła z plecaka zakurzone buty i wciągnęła je na nogi.

– A co z Betty? – przypomniała sobie, wstając z siedzenia swojego Buicka.

– Och, nic – uspokoił ją gestem. – Pojedzie z nami. Dostarczy nam niezbędnej rozrywki na szlaku. Przed nami jeszcze kawał drogi. Ale mamy czas. Jest czas.

– Jest czasss… – powtórzył Wąż, pompując paliwo do baku jej samochodu. – Jest czasss.

– Czasss – powtórzyła na próbę Jenny, idąc z powrotem ku kabrioletowi, gdzie w promieniu kilkunastu stóp od czerwieni samochodu były cztery plamy krwi. Trzy wciąż rosły.

Postanowiła nie schylać się, tylko kucnąć po pistolet. Ledwo-ledwo udało jej się nie wdepnąć w rdzawą kałużę. Zajrzała do magazynka i uśmiechnęła się. Był pełen błyszczących pocisków z dziurką w środku.

– Pojedziemy razem, a Wąż weźmie kabriolet. Słyszałaś, Jenny? – spytał Kuna, gdy razem z Wężem doprowadzili oba samochody do gotowości.

Odwróciła się do nich.

– Jestem Lis. I to ja poprowadzę kabriolet.

 

*

 

Jechali na północ-północny zachód. Lis prowadziła czerwony kabriolet, po jej prawicy siedział uśmiechnięty jak zwykle Kuna. Wiatr rozwiewał włosy Lisa. Jej twarz zdawała się pięknieć z każdą sekundą, w przeszłości zostawiając traumę mijającej doby. Za nimi, żółto-czerwonym buickiem jechał Wąż, z wciąż ubraną w strzępy złoto-srebrnej sukienki Betty. Dziewczyna była półprzytomna, spoglądała tępo na drogę i zdawała się nie zwracać uwagi na to, że jej kierowca zatapia palce i dłonie w jej opuchniętej i posiniaczonej kobiecości. Nie wiedziała, co się z nią dzieje, ani nie interesowało jej to. Trauma wypchnęła jej świadomość, pozostawiając pustą skorupę, chodzącą roślinę.

– Dokąd jedziemy? – spytała Kuny Lis.

– Jedziemy… Tam, gdzie nie ma domu.

Nie zrozumiała. Ale podążała za jego wskazówkami aż po samo Westward. Jenny chodziła tu do szkoły. Przejeżdżali główną aleją, Cotton Road, gdy Wąż zaświecił światłami. Kuna odwrócił się i spojrzał do tyłu. Porozumieli się znakami.

– Tu się zatrzymamy – rzekł. – Wąż musi coś zrobić. Stań tu.

Lis spojrzała na znak: “Marvin’s”.

– Przejebane – rzuciła. – Mój stary tu przychodzi. Ale o tej porze go pewnie nie ma.

– Zobaczymy. – Kuna odpalił dwa papierosy. Podał jej jednego. Wąż otworzył drzwi pasażera, odpiął pas Betty i pomógł jej wyjść. Patrzyła na nich wszystkich pustym wzrokiem.

– Stary Betty jest tutaj szefem. Dlatego musimy spierdalać do innego miasta, żeby się zabawić – powiedziała Lis, zaciągając się papierosem – wszyscy nas tu znają.

Przechodzący obok ludzie krzywili się z niesmakiem, burcząc pod nosem jakieś przekleństwa o młodym wieku i wyglądaniu jak prostytutki. Lis pokazywała im środkowy palec. Nie dlatego, że komentowali ich buty – ale dlatego, że nie przejęli się ich siniakami i zakrwawioną odzieżą Betty. Ludzie to kurwy, pomyślała. Jebana gra pozorów.

– Wchodzimy? – spytał Wąż, popychając przed sobą powłóczącą nogami nastolatkę w resztkach pokrwawionej sukienki. Jej srebrne koturny, nogi i brzuch były pokryte zaschłą krwią i spermą, włosy potargane i w nieładzie, zaś wzrok zdradzał objawy wyczerpania i, być może, permanentnego uszkodzenia mózgu. Kuna rzucił płonącego papierosa na siedzenie kabrioletu i sprężystym krokiem wszedł pierwszy.

Zakurzony, czerwony neon z nazwą baru dawał marny poblask w ciemnym przejściu.

– Mogę twój pistolet? – wyciągnął rękę. Gdy poczuł w ręce jego ciężar, pchnął drzwi.

 

W środku siedziało kilku facetów, wyglądali na stałych bywalców. Oprócz nich ze dwie czy trzy babki sączyły drinki na końcu baru. Faceci sprawiali wrażenie, jakby przyrośli do tego miejsca, byli stałym elementem wystroju. Podobnie wyglądał barman, siwowłosy gość wyglądający na twardziela, pucujący jakiś kufel do stanu błysku idealnego. Kobiety najprawdopodobniej były tu przejściowo, między pizzerią a klubem.

Na widok Kuny bywalcy uśmiechnęli się z pobłażaniem. Ktoś coś mruknął, ktoś inny parsknął.

– Szukamy pana… – udał, że się zastanawia – Marvina. Marvin Dougherty? Dottery?

– Ja jestem Marvin – burknął barman. Kuna patrzył na niego.

– Dougherty? Nie? Daughtery? Też nie? Ale ma pan córkę, nie? – odwrócił głowę. – Wąż? – zawołał.

Do lokalu wszedł Wąż, ciągnąc za rękę sunącą wolno Betty.

– Fajna dupa, nie? – Pchnął ją, by oparła się o bar. – Ciasna to ona nie jest, muszę powiedzieć. Ale znowuż aż tak rozjebana, żeby nic z niej nie było, to też nie. Taka akurat, jak przed tobą nie pruje jej koń. Jak ziemniaki do obiadu. Ani nie sprężystość steku, ani świeżość surówki. Zapychacz.

Marvin odłożył kufel na kontuar, zgrzytnął zębami. Zrobił dwa kroki w stronę kasy, zezując na coś, co widział tylko on.

– Ty skurwys… – zaczął.

– A, a, a, a! – powiedział szybko Kuna, pokazując mu pistolet. – Nie rób głupich rzeczy, Marv. Pomijam, że twojej córci coś może się stać, ale tej jej koleżaneczce również – przystawił pistolet do głowy dziewczynie, którą Marvin znał i o której wiedział, że ma na jego Elizabeth, Betty, zły wpływ. I oto najlepszy dowód. Nie przestawał łypać w stronę czegoś, co miał pod ladą.

Siedzące na końcu baru kobiety zaczęły się zbierać. Typowe babki z klasy średniej, wpadające na drinka w sobotnie popołudnie, zanim się zacznie dżampreska, pomyślała Lis. Pewnie przyjechały tym volvem z naprzeciwka. Na pewno przyjechały tym volvem, uznała, patrząc na ich drogie ciuchy i buty.

– Wiesz co, Marvin? Ja chyba sobie wezmę to, co tam sobie chowasz – Wąż podszedł do kontuaru, przechylił się przezeń i namacał kształt. – Ooo, magnum! Patrzcie, jakie kopyto sobie tu na czarną godzinę schował nasz Marvinek. Niezła zabaweczka – klepnął go w ramię z uznaniem. Na skroni barmana pojawiła się pulsująca żyła.

Kuna podszedł do baru i nachylił się.

– Potrzebujemy trzeciego do spółki, Marv. Nasz przyjaciel, Wąż… – wskazał go. – Ma się ku końcowi. Dołączasz się?

Barman nie odpowiedział. Podskoczył jedynie, gdy ten nazwany Wężem strzelił z jego magnum do dwóch facetów siedzących w rogu lokalu. Pozostali mało się nie pozabijali w drzwiach, byle prędzej uciec. Stratowali przed drzwiami dwie kobiety, które przytomnie padły na ziemię, gdy rozległ się pierwszy strzał. Jedna zdążyła uciec, Lis widziała, jak wywraca się przed lokalem i biegnie dalej, utykając.

– Dołączasz się? – spytał tamten.

Skwapliwie pokiwał głową. Boi się, pomyślała Lis. I jest wkurwiony, jak nigdy przedtem. Pewnie nawet Zatoka go tak nie wkurwiła.

– To naucz tą krnąbrną szmatę moressssu, Marvin. Wyjeb jej te zęby, zruchaj ją w dupę, jak zawsze chciałeś. Ssssspuść jej się na ryj, co ty na to? – zachęcał go Wąż. – Włóż jej palce w pizdę, o, tak. – Zademonstrował, zakasując jej sukienkę. – Włóż jej nie dwa, nie cztery palce, a całą pięść w dupę, aż po łokieć! Da się, Hiena dziś w nocy próbował.

Marvinowi było tego za wiele. Puszczał mimo uszu słowa Węża, nauczony doświadczeniem barmana, jednak widząc zakrwawione podbrzusze córki, wyobraźnia zadziałała i rzucił się w jego stronę. Z całej siły grzmotnął głową mężczyzny w mosiężny ozdobnik kontuaru, tak zwany “reling”, wypolerowany setkami rąk miejscowych, ledwie trzymających się na nogach pijaków. Trzasnęła czaszka i Wąż osunął się na ziemię, bez ducha. Pistolet wypadł mu z ręki i spadł pod nogi Betty.

– Tak jak mówiłem, Marvinku – zagadał go Kuna, zerkając jedynie na leżącego kompana. – Dołącz do nas.

– On nie dołączy – oceniła sytuację Lis. – Drzwi obok jest sklep z torebkami. Może któraś z tamtych dziewcząt będzie miała więcej jaj niż ten stary pedał – patrzyła na niego z wyższością i pogardą. – Nawet mu nie stanął na widok młodej, ledwo dojrzałej cipy. Nie drgnąłby mięsień na jego kutasie, a przysięgłabym, że kiedyś Betty opowiadała… Lubisz dawać klapsy, co, Marvin?

Marvin szczupakiem rzucił się na ziemię, żeby złapać rewolwer. Odepchnął niechcący swoją córkę, która zatoczyła się i upadła. Jej twarz nie wyrażała absolutnie niczego. Nie podniosła się, nie dała znaku, że ją boli, że chce wstać – nic.

Marvin podniósł się i celował z pistoletu w nich dwoje. Jego wzrok zaś spoczywał na leżącej na ziemi jak kłoda dziewczynie w srebrno-złotej sukience.

– Co z nią zrobiliście? – spytał. – Naćpaliście ją? Zgwałciliście? Skrzywidziliście moją Betty?

Kuna zaklaskał i uniósł oba kciuki.

– Głównie Hiena ją gwałcił, ale już nie żyje. Wąż… – wskazał leżącego na ziemi kompana i wzruszył ramionami. Lis weszła mu w słowo.

– Co my z nią zrobiliśmy? Co ty z nią zrobiłeś! Dotykałeś ją, jak spała. Dotykałeś wszystkich swoich córek, chory pojebie. No już, zrób użytek z tego twojego pistoleciku. Palnij sobie w łeb. Albo w Kuny łeb. Albo… – Podeszła do niego. Jej obcasy stukały na szorstkim parkiecie. – Albo w mój. Rozwal mój. Rozpierdol mi łeb swoim pistoletem. Albo kutasem. Wszystko jedno, które najpierw. Wsadź mi w usta oba na raz.

Siwy mężczyzna wycelował rewolwer najpierw w Lisa, potem w Kunę. Palec drżał mu na spuście. Lis usiłowała do niego mrugnąć, ale przez opuchliznę wyszedł jej nieładny grymas.

Odwróciła się w miejscu i podeszła do sparaliżowanych strachem kobiet, rozpłaszczonych na podłodze.

– Chodź – powiedziała Lis do jednej z nich, na oko czterdziestopięcioletniej, z ciemnorudymi falami. – Pojedziemy na wycieczkę, weźmiemy Misia w teczkę. Ty… – zwróciła się do drugiej, wyglądającej na jej córkę, blondynkę z ombre. – Ty też możesz iść.

– Nie-nie, nie chcemy iść – powiedziała ta młodsza, zezując na matkę, która już podnosiła się z ziemi do klęczek. – Ma-mamo?

– Musimy iść – powiedziała Lis nie znoszącym sprzeciwu głosem, patrząc w oczy kobiecie. – Powtórz.

– Mu… musimy. Ja muszę. Ja.. – ucięła. Zachwiała się, gdy jej obcas utknął w szparze wycieraczki, ale Lis trzymała ją za rękę. Obok nich stał Kuna i przypatrywał im się z zadowoloną miną.

– Bardzo dobrze. Bardzo dobrze – mówił, podnosząc kciuki i uśmiechając się. W ustach miał dwa odpalone papierosy, którymi śmiesznie się zaciągał. Blondynka w ombre uśmiechnęła się na jego widok. – Bardzo dobrze, nie, Misiu?

 

Kobieta nazwana Misiem popatrzyła na niego zielonymi oczami, sięgnęła do jego ust i wzięła jednego z papierosów. Zaciągnęła się głęboko. Zrobiła kilka kroków w stronę baru, sięgnęła po szklankę i butelkę, polała sobie i wypiła. Wydmuchnęła dym i pocałowała Kunę. Kuna odwzajemniał pocałunek dłuższą chwilę, po czym przerwał i zwrócił się do dziewczynki, wciąż leżącej na ziemi. Mogła być najwyżej trzy lata starsza od Betty.

– Marvin się tobą zaopiekuje, co nie, Marvin? – odwrócił się do mężczyzny usiłującego uderzeniami otwartej dłoni ocucić córkę. – Marvin jest specjalistą w opiece nad młodzieżą. – Zostaniesz z Marvinem, słoneczko. Marvin wpakuje do twojego brzucha całe litry materiału genetycznego, z którego wyrosną kolejne, małe Marvinki. Będziesz mamusią pięknych szczeniąt. – Kuna wyraźnie akcentował każde powtórzenie imienia. – Zaiste, piękne to będą szczenięta. Aż się wzruszyłem – otarł kącik, wciągnął głośno powietrze.

Dziewczyna otworzyła usta, ale nic nie powiedziała. Jej matka poprawiała krótką sukienkę w kwiaty, zachęcającą, lecz stonowaną. Odpowiednią do jej wieku i statusu majątkowego.

– Babka z klasą, uwielbiam takie. Jestem Kuna – przedstawił się. – A to jest Lis. Ty… jesteś Misiem. – Odwrócił się do dziewczyny. – Bierzemy córcię ze sobą? Chcesz, Lis?

– A mamy czas? – wyraziła wątpliwość Lis.

– Och, teraz mamy już cały czas tego świata.

– Czyli ile? – spytała kobieta w sukience, odrywając usta od szklanki ze szkocką.

– Zobaczymy. Jak masz na imię? – zwrócił się do dziewczyny na ziemi.

– Roxie – odpowiedziały jednocześnie matka i córka.

– Najlepiej będzie, jak Roxie zostanie tutaj, póki co. Zaufałbym Marvinowi w kwestii jej wychowania. Jest wspaniałym rodzicem. Zobacz, jak świetnie opiekuje się córką.

Miś popatrzyła na Marvina, nie przestającego potrząsać trzymaną w wielkich dłoniach dziewczyną. Ramiączko jej sukienki zsunęło się i biust półleżącej dziewczyny podskakiwał pół-śmiesznie, pół-zachęcająco. Odwróciła się i udała się w kierunku wyjścia, nie zaszczycając córki spojrzeniem.

 

Gdy Kuna i Miś wychodzili, nie zabrali Betty ze sobą. Lis szła za nimi, kręcąc młynka pistoletem. Podeszli do wielkiego volvo kombi, Miś usiadła na fotelu kierowcy, Kuna obok. Lis zajęła miejsce z tyłu.

– Masz – odwrócił się do niej Kuna, podając jej swój czarny zegarek. Nie miał żadnych oznaczników ani wskazówek. – Przyda ci się. Mamy czas.

– Och, mamy szalenie dużo czasu – uśmiechnęła się, odpalając papierosa. – Skręć tu w prawo i dojedź do końca alei. Zaparkuj pod domem z magnolią.

 

*

 

Kuna zapukał do drzwi. Otworzył mu szpakowaty mężczyzna z zaciętym wyrazem twarzy.

– Jehowy? Ty! – podniósł głos na widok córki, stojącej obok i bawiącej się pistoletem. – Ty już tu nie mieszkasz! Nie istniejesz! Nie ma cię! Nie jesteś moją córką! Wypierdalać mi stąd, bo po strzelbę pójdę.

– Właściwie – zaczął Kuna – najlepiej będzie, jak pójdziesz. My poczekamy. – Odsunął się na bok i zapalił papierosa. Kobieta w czarnej sukience również zapaliła. Ona i Kuna pocałowali się, krótko, namiętnie.

– Teraz jego pocałuj, Misiu. Niech poczuje smak kobiety. Pewnie nie miał żadnej od bardzo dawna. Stara mu przestała dawać w dwa tysiące trzecim.

Miś podeszła do mężczyzny w jasnej koszuli, przytrzymała go za koszulę i musnęła jego usta swoimi. Kuna patrzył uradowany. Lis wypuszczała magazynek i wbijała go z powrotem.

– Widzisz, Lis?

– Widzę. Ojciec się świetnie bawi, a innym nie pozwala.

Miś sięgała już do paska mężczyzny i szarpnęła nim, jednocześnie przechodząc do kucnięcia. Wkrótce ojciec dziewczyny sapał już, skonfundowany. Chciał się oprzeć, ale nie wiedział jak.

– Mamy mnóstwo czasu, nie? – spytała Miś, przerywając na chwilę i odwracając się do Kuny i Lisa, dalej stojących na werandzie.

– Owszem.

– Mnóstwo.

 

Siostry Jenny weszły do salonu akurat, gdy kobieta w czerni ujeżdżała ich ojca na sofie w środku pokoju.

– Tato! Tato! – oburzyły się obie. – No co ty, tato! – Zakryły oczy i przebiegły przez pokój. Obok, w jadalni, stali Kuna i Lis. Dziewczyna wyciągnęła rękę do sióstr.

– Którą wybierasz? – spytał Kuna.

– Wszystko jedno – wzruszyła ramionami Lis. – Ash ma mniej gówna w głowie.

Kuna złapał za kucyk jedną z nich, szesnastolatkę o rudych włosach. Miała na sobie czarną bokserkę i getry piłkarskie.

– To ta? – spytał.

– Mhm.

– Od razu widać.

Pociągnął mocno za włosy, okręcił je sobie wokół dłoni i dał jej w twarz.

– Lubisz grać w piłkę? – spytał, uśmiechając się. Walnął ją jeszcze raz. Nie za mocno, oceniła Lis. Taki orientujący, fokusujący. Nie katujący.

– Uwielbia. Jest kapitanem drużyny – odpowiedziała za nią Lis, podchodząc. – Ma też talent do obciągania fiutów wszystkim czarnym chłopakom z okolicy… nie ma tu takiego, którego czarnego węża nie miałaby w tych swoich wąskich, czerwonych wargach – przejechała siostrze kciukiem po dolnej wardze. – Pewnie nadal ma w ustach smak wszystkich braci Clintów. – Odwróciła się do niego. – W końcu jest sobota. Rano mecz, a potem synowie kaznodziei.

– Wybornie! – zaklaskał Kuna. – Teraz się o tym przekonamy. – Rozpiął rozporek i wyciągnął penisa. Zmusił dziewczynę do przykucnięcia i gestem nakazał jej otworzyć usta. Uniósł rękę, gdyby sam uśmiech nie wystarczył.

Dziewczyna usiłowała odepchnąć go i protestować, ale uśmiechnięty Kuna nie znosił sprzeciwu.

– Jenny? O co chodzi, Jenny? – spytała druga z sióstr, infantylnie ubrana blondynka, jakby się nagle obudziła.

– O gówno, Anna – Lis wycelowała w nią pistolet. Dziewczyna skuliła się i odsunęła głowę. Lis przyłożyła jej wylot lufy do skroni, pociągnęła za spust.

Rozległ się szczęk, gdy iglica trafiła w pustą komorę. Przeładowała broń z głuchym trzaskiem. Charakterystyczny dźwięk pocisku wchodzącego do komory.

– Potraktuj to jako ostrzeżenie, pustaku – odepchnęła ją. – Idź, spierdalaj, wynoś się. Wracaj na górę, czy gdzie tam się bunkrujesz i wąchasz przepocone skarpety ojca.

W pokoju obok ich ojciec szczytował, wchodząc w Misia i wychodząc z coraz większym wymachem bioder. Grube krople spływały z jego czoła. Miś jęczała cicho, a gdy skończył, zmieniła pozycję i kontynuowała.

– Będzie koniec, kiedy ja powiem, że jest koniec – powiedziała Miś, łapiąc gościa za szyję i wbijając w nią paznokcie. Wybałuszył gały, ale nie przestawał.

– Jest czas – powiedziała Lis, stojąc pomiędzy nią i ojcem, a Kuną i drugą siostrą. Anna pobiegła na górę i trzasnęła drzwiami. Lis otworzyła barek, wyciągnęła stamtąd prawie pustą butelkę ginu, wypiła resztkę zawartości i rzuciła w ojca. Nie zdążył się uchylić, krew trysnęła z twarzy. Sięgnęła po drugą, pełną szampana i również rzuciła. Tego ciosu również nie uniknął.

Rżnął teraz kobietę, krwawiąc jej na plecy. Wypluł ząb, który wpadł w jej burgundowe włosy. Kobieta jęczała cicho, choć wyraz twarzy miała coraz bardziej znudzony.

– Miękniesz, tatuśku. Miękki jesteś bezużyteczny. Postaraj się bardziej. Patrz, jak twoje córeczki się starają. Postaraj się i ty, zrób to dla mnie.

Przyspieszył, ale mimo starań Miś nie zmieniła wyrazu twarzy.

Kuna obserwował, jak dziewczynka stara się przy jego drągu. Mrugnął do Lisa, wskazując zegarek. Lis zerknęła na czarną tarczę, uśmiechnęła się krzywo i mocnymi ruchami pomogła siostrze, dopychając jej głowę, żeby kutas Kuny mógł wejść głębiej. Nie krztusiła się, wyćwiczona kurwa, pomyślała Lis.

– Tak lepiej – uśmiechał się. – Jeszcze lepiej będzie za chwilę.

– Oj, będzie – powiedziała Miś, wchodząc do pomieszczenia ze spoconym jak szczur ojcem dziewczynek. Miał podbite oko i brakowało mu zęba z przodu.

– To jest ten moment.

Lis uniosła pistolet i przeniosła ojca do czasu przeszłego. Kuna przyciskał mocno głowę Ashley i dochodził wprost do jej gardła.

– Naprawdę lubi węże, Lisie. Po prostu uwielbia.

– To jasne jak słońce – odpowiedziała, pomagając siostrze. – To już, Kuna.

– Wiem – uśmiechnął się do niej. – Czasss...

Strzeliła mu w skroń, gdy jej siostra przełknęła już wszystko, co miał do zaoferowania.

– Wiem – powtórzyła, podnosząc Ashley z kolan.

 

Stały we trzy w pustym pomieszczeniu. Trupy Kuny i ojca dziewczynek rozlewały się ciemniejącym szkarłatem po wełnistej, kremowej wykładzinie.

– Skoro tak lubisz węże, powinnaś być Mangustą – powiedziała Lis.

– Miś – podała jej rękę kobieta. Jej dłoń była ciepła i miękka. – Chodź, musimy stąd jechać.

– Dokąd? – spytała Mangusta, skołowana. Przestąpiła nad trupami Kuny i ojca, kierując się ku wyjściu.

– Dowiesz się w swoim czasie – rzuciła przez ramię Lis. – Miś, zapaliłabym.

– Mam zapalniczkę w schowku.

Potem, w aucie, Miś podała jej odpalonego papierosa. Lis odwróciła się do tyłu i spojrzała siostrze w oczy.

– Czasss…

Samochód ruszył spokojnie. Nie musiały się już nigdzie spieszyć.

Średnia ocena: 2.6  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • Kapelusznik 08.08.2019
    D-długie
  • Okropny 08.08.2019
    Masz w kawałkach pod tytułem Drupe
  • Angela 08.08.2019
    Dlaczemu tak?
  • Okropny 08.08.2019
    Wrzuciłem w jednym kawałku, żeby se każdy mógł (w tym i ja) wrócić do tekstu jako do całości
  • JamCi 06.10.2019
    Aaaa czytałam. Wiersze Twoje wolę ;-)
    Dobrze napisane, ale dla mnie agresywne.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania