Człowiek we mgle

Nieco pomarszczony, lecz wysoki i wyprostowany mężczyzna o krótkich, siwych włosach siedział na ławce w krakowskim parku. Nazywał się Dominik Groński. Niedawno skończył sześćdziesiąt siedem lat, był emerytowanym handlowcem i nie utrzymywał bliskich kontaktów z nikim prócz swojego labradora, Marsa. Dominik cierpiał na poważne zaburzenia pamięci, których początki zaczęły się od wypadku samochodowego dwadzieścia lat temu. Wtedy to jego żona i dwie córki zginęły, spadając autem z klifu a on odniósł poważne obrażenia, które spowodowały zanik pamięci i sprawiły, że wszystkie jego wspomnienia sprzed wypadku były niczym krótkie urywki filmu nie będące w stanie opowiedzieć żadnej historii. Miał on naturę introwertyka. Krótka wymiana zdań, zwykle na temat pogody, ze starszą właścicielką małego sklepiku niedaleko jego mieszkania w zupełności mu wystarczała jako dniowa dawka interakcji z innymi ludźmi.

Teraz był jego ulubiony moment dnia. Późny wieczór, podczas którego prawie nikt nie spaceruje już po parku. Mógł w ciszy zanurzyć się w niepokojącym a jednocześnie sennym nastroju, jaki tworzyła delikatna mgła otaczająca go zewsząd, która niemal lśniła w świetle pełni księżyca i rozsypanych wokół gwiazd.

Dominik wziął głęboki oddech i wtedy zaczął czuć, że marzną mu dłonie. Otarł jedną o drugą i zawołał swojego pasa.

- Mars! - krzyknął i jego czworonogi towarzysz podbiegł do niego pędem. - wracamy do domu - powiedział wstając i wyjmując smycz z kieszeni granatowej kurtki.

Mars, niezadowolony z pomysłu zakończenia spaceru, podsunął Dominikowi gumową piłkę, licząc, że uda mu się przekonać właściciela, by ten jeszcze raz mu ją rzucił. Udało się. Dominik uśmiechnął się, podniósł obślinioną zabawkę i rzucił przed siebie wołając „Aport!”. Labrador pobiegł w głąb parku a mężczyzna usiadł jeszcze na chwilę.

Nagle z mgły wyłoniła się szczupła, wysoka postać ubrana w długi, czarny płaszcz. Dopiero gdy ów człowiek podszedł bliżej, Dominik był w stanie dostrzec, że jest to łysy mężczyzna o niezwykle bladej i gładkiej cerze. Wyglądał na około czterdzieści lat.

Było w nim jednak coś dziwnego. Dominik nie mógł zidentyfikować co, kiedy jednak ten usiadł bez słowa na tej samej ławce, Groński zrozumiał, że chodzi o jego spojrzenie. Było puste. Nie miało w sobie żadnej emocji. Gdyby nie jego płynne ruchy można by pomyśleć, że oślepł.

Dominik poczuł się dziwnie. Mięśnie na jego plecach spięły się i odruchowo zaczął pocierać lewą ręką o prawą, lecz szybko zdał sobie sprawę, że nie robi tego z zimna, lecz z niepokoju. Stresował się. Ale czym? Nieznajomym? Niby dlaczego? Przecież jedyne co zrobił, to usiadł na ławce obok niego. Nieważne. Zaraz przybiegnie Mars ze swoją piłką, obaj wrócą do domu i zapomną o tym milczącym dziwaku. Gdzie ten pies? Czemu tak długo nie wraca?

Cisza panująca wokół zdawała się pochłaniać dźwięki otoczenia. Niespodziewanie przerwał ją nieznajomy:

- Dlaczego nosisz tę maskę człowieka?

Dominik aż podskoczył na dźwięk słów, które tak niespodziewanie przerwały grobową ciszę. Szok sprawił, że nie usłyszał pytania, ale nim zdążył się odwrócić w stronę człowieka w czerni, ten powtórzył: „Dlaczego nosisz tę maskę człowieka?” - a następnie spojrzał na niego w taki sposób, jakby znał go całe życie.

Były sprzedawca mebli nie był już zestresowany. Teraz czuł autentyczne przerażenie! Żołądek mu się skurczył, nogi sflaczały. Atmosfera panująca wokół. Obcy typ wpatrujący się i zadający niezrozumiałe pytania, wszechobecna mgła oświetlana bajecznie przez księżyc – to wszystko sprawiało wrażenie, jakby nieoczekiwanie przeniósł się do wiktoriańskiego dreszczowca rodem z powieści Brama Stokera. Chciał jak najszybciej stąd odejść. Złapać psa, wrócić do mieszkania i wymazać z pamięci ten wieczór.

Ignorując wpatrującego się w niego mężczyznę, wstał i ruszył zdecydowanym krokiem w kierunku, w którym pobiegł Mars. Ręce zsiniały mu z zimna, a gruba kurtka przestawała już sobie radzić z powstrzymywaniem październikowego chłodu. Szedł przez chwilę, aż zobaczył swojego futrzanego pupila próbującego wyciągnąć piłkę spomiędzy dwóch wystających korzeni drzewa.

Zawołał go, a pies słysząc znajomy głos odwrócił się w jego stronę robiąc przy tym kilka kroków. Nagle się zatrzymał nie spuszczając wzroku z Dominika.

- No już. Do nogi. - zawołał Groński zdziwiony tym nagłym znieruchomieniem psa.

Mars ani drgnął. Dominik odwrócił się i spostrzegł, że tajemniczy mężczyzna nadal siedzi na ławce, wpatrując się w niego. Napięcie, które powoli go opuszczało, powróciło. Z tym człowiekiem było coś nie w porządku i Dominik czuł, że musi czym prędzej złapać psa na smycz i wyjść z parku. Tak bardzo chciał być już w domu. W bezpiecznym domu, gdzie spokojnie zje kolację, oglądając losowy program w telewizji, a następnie położy się spać. Znowu odwrócił się, a Mars zrobił krok wstecz.

„Ten psychol go przestraszył” - pomyślał, a następnie wyjął smycz i sam zaczął iść w stronę labradora. Wtem Mars zaskamlał i rzucił się do ucieczki w przeciwnym kierunku. Dominik odruchowo pobiegł za nim kilka metrów, lecz gdy zobaczył, że zwierzak opuszcza park, stwierdził, że nie da rady go dogonić.

„Bez wątpienia wystraszył się tego człowieka” - powiedział w myślach, odwracając się jeszcze raz w stronę ławki, która nadal nie została opuszczona przez bladą postać - „I chyba mu się nie dziwię”. Ruszył w stronę bramy parku. Wiedział, że gdy tylko uda mu się opuścić to miejsce, wszystko wróci do normy. Znajdzie Marsa – pewnie ten i tak pobiegł już pod mieszkanie – a nawet jeśli nie, to przecież pies ma na obroży jego adres i numer telefonu.

Od wyjścia z parku dzieliło go jeszcze kilka kroków. Szedł coraz szybciej. Zdawało mu się, jakby to była furtka do normalnego świata, która zabierze go z piekła, jakim stało się to miejsce. Przekroczył szybko bramę i stanął na chodniku przy szerokiej ulicy okrążające jego osiedle. Mgła była tutaj już dużo rzadsza, a przecinały ją liczne neony i reflektory przejeżdżających aut. Wokół praktycznie nie było ludzi, co spokojnie dało się wytłumaczyć późną porą.

Dominik Groński poczuł narastającą ulgę. Była ona tak wielka, że prawie opadł z sił. Miał wrażenie, jakby nagle obudził się z sennego koszmaru. Dopiero teraz uzmysławiał sobie, jak absurdalne były jego przeżycia.

Bo niby co się stało? Dziwny koleś usiadł obok niego i gadał jakieś bzdury. Co w tym strasznego? Pewnie to jakiś pijak.

Wygląd twarzy nieznajomego powoli zaczął zacierać się w pamięci Dominika i wtedy zdał sobie sprawę z prawdziwego problemu – Mars zniknął.

Właściciel zaginionego psa przyspieszył kroku. Jak najszybciej musiał dostać się do domu i zgłosić zniknięcie zwierzęcia. Mars co prawda ma jego dane na obroży, ale zanim ktoś się nim zainteresuje, może wpaść pod samochód. Ta myśl sprawiła, że Dominik jeszcze bardziej przyspieszył, jednocześnie modląc się, by ogoniasty przyjaciel czekał na niego pod domem.

Od mieszkania dzieliło go dziesięć minut drogi. Wszedł na małą uliczkę otoczoną zadbanymi kamienicami. Wtedy zobaczył pierwszą osobę od czasu człowieka-widma z parku.

Był to młody sąsiad Dominika imieniem Kamil, który od kilku tygodni pracował jako kelner w restauracji mieszczącej się piętnaście minut od osiedla.

Ten dwudziestotrzylatek nigdy nie tracił uśmiechu. Tym razem wydarzyło się jednak coś dziwnego. Chłopak niespodziewanie zatrzymał się w, a jego uśmiech zaczął ustępować miejsce przerażeniu.

Dominik rozejrzał się wokół i ze zdziwieniem stwierdził, że młody kelner patrzy na niego. Kamil stał jak wryty i po chwili z jego oczu popłynęły łzy.

- Czy mogę jakoś pomóc? - zapytał zszokowany Dominik.

Na te słowa, jak za wystrzałem z armaty, Kamil wrzasnął i pobiegł w głąb uliczki, zostawiając zdezorientowanego Dominika. Ten odruchowo pomacał swoją twarz ręką. Nie poczuł żadnej zmiany. Stwierdził jednak, że uczucie lęku i surrealizmu powróciło.

Szedł przed siebie powoli, próbując wytłumaczyć te dziwne zdarzenia dzisiejszego wieczoru. Być może Kamil przypomniał coś sobie, co nie miało żadnego związku z Dominikiem, ani tym bardziej z nieznajomym z parku. Nie! Ten chłopak z pewnością patrzył na Grońskiego i to przed nim uciekł. Starszy mężczyzna był tego pewien. Strach na twarzy Kamila. To nie był zwykły niepokój. On wyglądał, jakby lada moment miał zginąć w najbrutalniejszy, możliwy sposób.

„Chcę do domu – Dominik niemal wypowiedział te słowa na głos – chcę żeby ten wieczór się już skończył”

Kroczył niepewnie uliczką, minął kolejne skrzyżowanie, aż w końcu zobaczył sklepik Aliny Wiśniewskiej.

Odetchnął z ulgą. Za jakieś pięć minut będzie w domu.

W tej chwili ze sklepiku wyszedł niezbyt wysoki mężczyzna z małą dziewczynką, przypuszczalnie będącą jego córką. Dominik przypomniał sobie reakcję Kamila. Co mu było? Czy ci ludzie również spanikują na jego widok?

Stanął w miejscu, patrząc na mężczyznę w sile wieku biorącego swoje około czteroletnie dziecko na ręce. To był najdziwniejszy wieczór w życiu Dominika. W tej chwili obserwował dwoje obcych ludzi kierujących się w jego stronę, nie będąc pewnym co się zaraz wydarzy.

Wydarzyło się to czego najbardziej się obawiał. Na jego widok dziewczynka przestała ssać lizak i zbladła, przyciskając się z całej siły do szyi ojca. Ten zaś objął ją mocniej i zaczął robić szeroki łuk wokół Dominika, nie spuszczając go z oczu. Wyglądał, jakby był gotów zabić emeryta, jeśli ten chociaż drgnie. Dominik wiedział, że nie powinien się odzywać. Stał nieruchomo, wpatrując się w okrążającego go mężczyznę. Czuł jak mocno bije jego serce, jakby chciało wyrwać się z klatki piersiowej i też uciec.

Gdy tamci zniknęli za rogiem, miał zamiar kontynuować drogę do mieszkania, lecz dostrzegł idących z oddali kolejnych ludzi. Nie chciał ich mijać. Był pewny co się stanie, jeśli oni go zobaczą. Nie myśląc długo, zdał się na pierwszy odruch i skręcił do sklepiku pani Wiśniewskiej.

Przekroczył drzwi sklepowe, wreszcie trafiając do ciepłego miejsca. Ów kiosk zawsze kojarzył się Dominikowi z małym mieszkaniem, w którym ktoś tymczasowo rozłożył po pułkach artykuły spożywcze. Prócz towarów do sprzedania był tu zegar z kukułką, kilka niedużych obrazów, a na ladzie obok kasy telefon stacjonarny. Ściany zaś były pomalowane na ciepły, pomarańczowy kolor. Podłoga została zrobiona z drewnianych paneli.

- Już idę! - zawołała Alina Wiśniewska z zaplecza a Dominik poczuł, że popełnił błąd przychodząc tu. Jak zareaguje pani Wiśniewska, gdy go zobaczy?

Usłyszał zbliżające się kroki sprzedawczyni i przełkną ślinę. Stał jak wryty, oczekując co się stanie. Alina, jak zwykle elegancko ubrana, weszła do pomieszczenie i spoglądając na Dominika jęknęła, po czym upadła na ziemię. Mężczyzna szybko podbiegł do niej i nachylił się nad nieprzytomną kobietą. Oddychała. Nieco spokojniejszy złapał za telefon z zamiarem wybrania numeru pogotowia kiedy jego wzrok padł na coś, czego pragnął a jednocześnie panicznie bał się zobaczyć. Na lustro. Słuchawka wypadła mu z ręki. Opadł na podłogę, czując, że zbiera mu się na wymioty. Jego wygląd się nie zmienił, lecz chodziło o coś zdecydowanie głębszego.

Każdy człowiek, którego się spotyka już w pierwszych sekundach stwarza jakieś wrażenie. Czasem miłego, czasem nieśmiałego, czasem złośliwego. Często wystarczy kilka sekund znajomości, by przypisać komuś cechy o jakich nie ma się pojęcia. Z samego języka ciała można wyczytać, że ktoś stosuje przemoc w rodzinie lub, że sam jest bity. Wprawny obserwator jest w stanie wiele wyczytać z przeciętnej osoby, ale u Dominika wystarczał jeden rzut okiem, by wiedzieć o nim wszystko. Był jak otwarta księga. Jego spojrzenie, mimika czy najmniejszy ruch mówiły o nim dziesięć razy więcej niż powinny. Patrząc na niego po prostu wiedziało się o nim wszystko.

W jednej chwili przypomniał sobie wszystko sprzed wypadku, w którym zginęła jego rodzina i choć próbował krzyknąć, zdobył się jedynie na krótki jęk, po którym zakrył twarz dłońmi i rozpłakał się. Był mordercą. Znudzony monotonią swojego życia dokonał czegoś w co sam nie mógł uwierzyć. Nie planował tego. Przynajmniej nie bezpośrednio. Snuł latami fantazje, jak to jest odebrać komuś życie. Któregoś zimowego wieczoru wracał z zakupami do domu. Czekała tam na niego żona i dzieci, on myślał jednak tylko o tym, jak bardzo nie chce mu się do nich wracać. Wiedział dokładnie jakimi słowami przywita go małżonka, dzieci pokażą mu rysunki z przedszkola i będą mogli wreszcie usiąść do kolacji, a rano znów wstanie, założy ten sam garnitur i pójdzie sprzedawać cholerne meble.

Szedł zupełnie sam wąską alejką wśród zasp śnieżnych, gdy ku jego zdziwieniu potrącił go wysoki mężczyzna, którego wcześniej nie zauważył. Dominik dostrzegł, że ów chowa coś do kieszeni. To był jego portfel. Rzucił zatem wszystkie zakupy i dogonił złodzieja.

W tamtych czasach był dosyć silny, więc bez problemu powalił kieszonkowca i niezdarnym, lecz szybkim ruchem wyciągnął mu z kieszeni swoją własność. Już miał go puścić, gdy ten złapał Grońskiego jedną ręką za szyję a drugą próbował znowu odebrać mu portfel. Dominik uderzył z całej siły napastnika łamiąc mu nos. Gdy został puszczony, odruchowo kopnął wciąż leżącego przestępcę w skroń, tak że ten stracił przytomność. Handlowiec otrzepał się ze śniegu i rozejrzał. Wokół nie było nikogo. Stwierdził, że napastnik żyje i był gotów wzywać policję oraz pogotowie, gdy nagle leżący kaszlnął, wypluwając strugę krwi. Odzyskiwał przytomność, ale nadal był oszołomiony.

Dominik poczuł silny przypływ gniewu. Po chwili stwierdził jednak, że to nie gniew. To coś znacznie przyjemniejszego. Uczucie dominacji, jakiej mu brakowało. Przypomniał sobie, że ma w kieszeni scyzoryk. Nosił go zawsze do pracy ze względu na dziadka do orzechów, które jadł w przerwach.

Scyzoryk miał też wbudowane inne narzędzie. Nóż.

Dominik nie myślał co robi. Kierowała nim adrenalina. Wyjął narzędzie z kieszeni, uklęknął przy odzyskującym przytomność złodzieju i wbił mu je w klatkę piersiową, po czym przekręcił ostrze w płucach ofiary. Leżący zaczął się krztusić, a z dziury, w której nadal tkwił nóż, popłynął strumień krwi brudzący jedynie rękawiczkę mordercy.

Właśnie wtedy sprzedawca i ojciec dwójki dzieci wpadł w panikę. Chciał cofnąć czas, ale przed nim znajdywało się już tylko martwe ciało z poszerzającą się wokół czerwoną plamą.

 

Dominik Groński wciąż siedział na drewnianej podłodze w sklepiku Aliny Wiśniewskiej, chowając głowę między ramionami.

Po chwili usłyszał, że ktoś wchodzi przez frontowe drzwi. Jeszcze mocniej spuścił czoło, chcąc jak najdłużej zostać niezauważonym. Wiedział co się teraz stanie. Kolejna osoba przerazi się na widok jego ukrytego oblicza i będzie miała zupełną rację, widząc w nim potwora w masce człowieka. On sam widział siebie teraz takim.

- Rozumiesz już moje pytanie. Prawda? - niski, basowy głos zadudnił mu w uszach. Odwrócił się. Na środku sklepu stał nieznajomy z parku.

Nieznajomy? Nie. Dominik znał tego człowieka, choć sam nie mógł w to uwierzyć. Ta białośnieżna twarz należała do złodzieja, którego zabił ponad dwadzieścia lat temu.

- Kim jesteś? - wyszeptał Groński.

- Takim samym potworem, jak ty, tyle że martwym.

- Jesteś duchem? Zamierzasz mnie zabić?

- Nie szukam zemsty. W każdej chwili możesz przestać mnie widzieć i z powrotem założyć ludzką maskę, którą chwilowo ci zdjąłem. Musisz tylko przyznać się do czegoś co skrywasz tak mocno, że nawet teraz, patrząc na swoje odbicie w pełnej okazałości, nie jesteś w stanie dostrzec.

- Że cię zabiłem? Dobrze, przyznaję się! Tak bardzo chciałbym to cofnąć, ale nie mogłem. Jestem złym człowiekiem. Szaleńcem, który nie powinien istnieć.

- Tu nie chodzi o zabicie mnie. Tu chodzi o coś znacznie gorszego.

- Gorszego?

- Naprawdę nawet teraz tego nie widzisz? Spójrz jeszcze raz w lustro.

Dominik spróbował odwrócić się w stronę swojego odbicia, lecz wtedy dotarły do niego słowa „Tu chodzi coś znacznie gorszego” i poczuł, że nie jest w stanie skręcić głowy by ujrzeć ponownie siebie.

- Nie mogę - wymamrotał przez łzy - Wybacz mi. Nie mogę.

- Musisz. Musisz spojrzeć na prawdziwego siebie. Każdy człowiek, jakiego mijasz co dzień na ulicy ma swoje sekrety. Niektóre mniej mroczne, inne bardziej. Najżyczliwsi ludzie, urocza pani Wiśniewska, osoby, które zdawałoby się, że nie skrzywdzą nawet muchy, mają w najgłębszych zakamarkach swoich myśli fantazje, które przeraziłyby najgroźniejszych morderców.

- Ale oni nikogo tak naprawdę nie krzywdzą.

- Krzywdzą samych siebie, nie będąc w stanie spojrzeć na swoje prawdziwe odbicie. Przyzwyczajają się do swoich masek tak bardzo, że wydają im się one prawdą. Nie mają odwagi spojrzeć w lustro i zobaczyć w nim swojego prawdziwego oblicza. Ale ty musisz. Spójrz i przyznaj się do czynu, który ostatecznie cię zniszczył. Spójrz i przyznaj się, że to ty zabiłeś swoją żonę Sylwię i dwie sześcioletnie córki – Anitę i Barbarę.

- Nie zrobiłem tego. To był wypadek. To nie moja wina.

- Wiesz, że właśnie wypowiedziałeś to samo zdanie na trzy różne sposoby? W głębi duszy wiesz, że to twoja wina. Popatrz w lustro i przekonaj się o tym.

Dominik skierował spojrzenie na gładką taflę lustra, które przedstawiało go w sposób, jakiego do tej pory nie znał, lub raczej nie chciał znać.

 

To była ta sama zima, ale miesiąc po krwawym wydarzeniu. Tym razem jednak jechał samochodem po górskiej drodze. Była późna noc, Sylwia spała na fotelu pasażera, a Anita i Barbara na tylnych siedzeniach. Jechali do teściów na święta.

Rodzice Sylwii nie znosili jej mazgajowatego a jednocześnie nadętego męża. Z wzajemnością. Teraz jednak Dominik myślał o czymś całkiem innym. O morderstwie, jakiego dokonał. Morderstwie? To słowo brzmiało nie tyle strasznie, co żałośnie, gdy myślał o okolicznościach w jakich do niego doszło. Nie miał motywu, planu, działał w afekcie. W afekcie? Czyżby? Nie. On działał w samoobronie. Przecież nie zabiłby człowieka bez powodu. On mógł wstać i rzucić się na niego. Był niebezpieczny. Dominik wyświadczył światu przysługę, pozbywając się go. Nikt co prawda nie wiedział o tym heroicznym czynie, gdyż Groński w niepokoju, że nie zostałby zrozumiany pozbył się zakrwawionych rękawiczek i scyzoryka. Nie pozostawił po sobie żadnych śladów. Samoobrona. Właśnie tak. Dlaczego więc od tamtego momentu cały czas się stresuje. Może zamiast nad tym rozmyślać powinien skupić się na drodze. Nie może. Myśli już tylko o tamtym wieczorze. Nie widzi znaku ostrzegającego przed ostrym zakrętem. Nie zwalnia. Nie skręca. Przed oczami ma już tylko krew rozlewającą się na śniegu.

Samochód państwa Grońskich z całą rodziną, przebił się przez zabezpieczenie na drodze i spadł z urwiska. Zginęli prawie wszyscy, z wyjątkiem Dominika Grońskiego, który w stanie ciężkim został wyciągnięty z pojazdu przez ratowników medycznych i odwieziony do szpitala.

 

- Przyznaję się - powiedział zdławionym głosem Dominik, wpatrując się z lustro.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Canulas 04.10.2019
    Dziwny tytuł.
    Albo z l zrób ł i coś dopisz, albo (co sugeruję) wymień ę na e. Jak tytuł leży, to prognozy na "dalej" raczej są deszczowe.
  • Dzięki za zwrócenie uwagi. Nie zauważyłem tego.
  • Karako 12.11.2019
    Bardzo fajne opowiadanie, trzymalo do ostatniej chwili w napieciu. Bardzo dobrze sie czytalo, ladna skladnia i brak niepotrzebnych szczegolow. Tak dalej! :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania