Cztery pary butów
Moja żona ma cztery pary butów. I mamy jedno miasto na je wszystkie.
Każdego dnia zakłada te płaskie buty na wzór kłapciatego średniowiecza i zeskakuje po dwa stopnie, robiąc razem trzydzieści sześć podwójno-schodkowych susów. Przechodzi nad popękanym progiem i już jest na ulicy. Panterkowe średniowiecze sunie raźnym krokiem po kocich łbach, czerwonym polbruku, granitowych kwadratach, asfalcie, plamach błota, grudach ziemi, między kałużami, przeskakuje nad betonowymi krawężnikami w drodze na przystanek autobusowy.
Potem depczą gumowaną blachę ryflowaną, pokrytą kurzem, brudem i resztkami odchodów miasta: starych frytek, gum do żucia, wymiocin meneli i ptasich kup. Od czasu do czasu panterkę trąci jakiś kozak, glan, vans, konwers czy niezidentyfikowany model lasockiego z cecece. Rzadko ktoś przeprosi. Nie ma ducha przeprosin w narodzie.
Potem stopa unosi się i but niesie przez wybrukowany mostek, nierówności kwadratowych płyt z betonu, popękane pasy zebry i właściwie jest prawie na miejscu, w lastrykowym korytarzu. Jeszcze tylko metalowa, powyginana kratka, kilkadziesiąt metrów lastryko i wreszcie cichość gumolitu. I tak to wygląda w panterkowym trzewiku a la średniowieczna, ponadczasowa wygoda.
Potem jest historia skórzanych butów, dla których ta sama droga wygląda już nieco wytworniej.
Po wyjściu z Parkowej, w wypastowanych czubach odbijają się poranne chmury i zwykła szarość kamienic, powykręcane drzewa alejki Spacerowej, którą przecina szybkim krokiem, żwir chrzęści pod stopami, trzeszcząc niewłaściwie, zagłuszając stukanie, całkowicie niszcząc efekt "wow" butów a'la Dolina Muminków w sklepie cynamonowym. I skórzany but, zawiązany dookoła kostki brązową sznurówką, podróżuje po mieście, mijając uniwersytety, drogie butiki, punkty gastronomiczne i domostwa lepszych ludzi. Mknie przez deptaki, przecina linie tramwajowe, przeskakuje nad wypolerowanymi obuwiem ozdobnikami na wieczność wmurowanymi, osadzonymi w chodnikach, upamiętniających cesarstwo niemieckie, podróże dookoła świata i koncerty Maryli Rodowicz.
Parkowa, Spacerowa, Matejki, Wąska, Szarych Szeregów, Warszawska, Kazimierza Wielkiego, potem chwilę Główna, Radziwiłłów i Zwycięstwa. Potem dawna XXX-lecia, teraz Księcia Władysława, Hugona Kołłątaja, 1. Maja i wreszcie cyk, Dworcowa. Za dworcową już tylko Plac Masaryka. Skórzany but zobowiązał się do podróży w nieznane.
Trzecim butem moja żona uprawia sporty. Ostatnio preferuje słone lay's, czekoladę mleczną z fioletową krową i ciastka z dużą ilością kremu. Okazjonalnie mascarpone. Dużo sernika z mascarpone. Buty leżą i się kurzą, nieużywane. Czasem wyjdzie po gazetę, albo chleb kupić, pizzę mrożoną. Ryż, buraczki albo po prostu po kawę inną niż z domowego ekspresu. Miękko odbija ziemię od podeszew, depcząc wszechobecne pety i liście pobliskiej wierzby płaczącej. Niedawno się tu chłopak powiesił, teraz strażnicy miejscy się tu kręcą i akurat tu, w tym jednym miejscu nie ma petów.
Czwartą parę kupiła, bo kobieta musi mieć taką parę. Założyłaby je, gdyby było gdzie w nich wyjść. Wystroić się i nie musieć deptać w nich tego dziadostwa na chodnikach, lawirować między psimi a ptasimi kupami, klinować cienki obcas w szparach na chodniku, kratkach ściekowych i odbierając całkowicie romantyzm sytuacji. Założyłaby je, ale nie ma gdzie. Nigdzie nie wychodzimy ostatnio.
Jakoś się w tę stronę nie układa.
Komentarze (4)
Ostatnie buty to płacz za samouelitowieniem i szpilkami.
Thx za wizytę
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania