Czy praca wzbogaca?

Mentalność – całość przekonań, postaw, poglądów, sposobu myślenia grupy społecznej lub jednostki.

 

O tym, że istnieją ludzie o różnej mentalności, wiedziałam już jako dziecko. Jako dorosły człowiek, nie dostrzegałam różnic pod tym względem, jeśli chodzi o obywateli Polski i Niemiec. Gdy moja koleżanka rozwiodła się z mężem, a on jako powód rozwodu podał inną mentalność i różnice kulturowe, pomyślałam: „co za pajac”. Owszem, są kraje, gdzie jest święta krowa, są kraje, gdzie kobieta nic nie znaczy, są kraje, gdzie ludzie umierają w obronie honoru, niezależności, wolności. Natomiast moim zdaniem Polska i Niemcy poszły do przodu. Jednym słowem staliśmy się nijacy. Europejscy. Tacy sami. Jak z szablonu wycięci na jedno kopyto.

 

Minęło z dwadzieścia lat. Siedząc w mojej celi, często spoglądam przez okno na świat i dochodzę do pewnych wniosków. Mój cały świat to obecnie dwa domki. W jednym mieszka para emerytów. W drugim kobieta, raczej w moim wieku. Matka dorosłej córki. Przygarnęły one jednego mężczyznę – chłopaka nastolatki. Spoglądam na emerytów i myślę sobie: „Czy to nie najwyższy czas, by odpocząć?”. Pan emeryt cały dzień chodzi po ogródku. Ogródek ma może pięćdziesiąt metrów kwadratowych. Rośnie tam parę krzewów (nie owocowych). Póki co kwiatów na nich również nie dostrzegam. Nie ma trawy do koszenia. Nie wiem, jaki wkład pracy jest tam potrzebny. Odrobina plewienia. Być może czasami trzeba podlać. Mój ojciec ma jednak z dwa hektary ogrodu i jedynie w bardzo słoneczne dni podlewamy róże. Natura powinna sobie radzić z suszą. Z resztą nie widziałam pana emeryta z konewką, czy wężem ogrodowym. Widzę go ze szczypcami do zbierania śmieci. Kilkakrotnie w ciągu dnia wchodzi na ogród, podnosi nim liście niektórych kwiatków do góry, opuszcza z powrotem na dół i wraca do domu. Innym razem wychodzi i podnosi coś z ziemi, lub ucina listka z latoroślil. Jest w ciągłym ruchu.

 

Gdy pada deszcz, wchodzi na balkon i myje oszklony dach nad tarasem. Po gradobiciu wszedł nawet na ten dach i polerował go ściereczką. Z pewnością, by oszacować szkody i w razie potrzeby zgłosić je do ubezpieczalni. Myślałam sobie wtedy: „Życie ci człowieku niemiłe?”. Oczyma wyobraźni widziałam, jak dach nie wytrzymuje jego ciężaru. Ponieważ czasami miewam wizje, które się sprawdzają, lekko się zlękłam. Byłoby mi szkoda staruszka, pomimo, że nie zamówiłam z nim jeszcze ani jednego słowa. Odgradza nas płot i pomimo, że wiemy o swoim istnieniu i z pewnością znamy nawzajem swój plan dnia, nie mieliśmy jeszcze przyjemności się poznać. Taki emeryt (przypuszczam, że ma z dziewięćdziesiąt lat) powinien do prac, jak na przykład polerowanie dachu, skorzystać z czyjeś pomocy. Z drugiej strony, jeśli on uważa, że jeszcze może, to dlaczego nie. Zastanawiam się, czy mi będzie się chciało, jak będę miała tyle lat, co on, doglądać domu od rana do nocy. Myślę, że przychodzi taki wiek, ze człowiek powinien cieszyć się tym co ma. Należy usiąść, odpocząć, zrelaksować się. Przestać chodzić wprowadzając niepokój chociażby we mnie, czyli we wścibskiej sąsiadce. Pan jednak nie potrafi inaczej.

 

Tak samo postępuje kobieta obok. Niby w moim wieku, ale też ciągle w ruchu. Do śniadania zakłada obrus na tarasowym stoliku, rozkłada poduszki. Taras ma oszklony dach. Zaciemniony. Nie bardzo rozumiem więc, dlaczego po śniadaniu poduszki i obrus są znowu chowane. Kilka razy dziennie wykonywane są te same czynności. Myślę, że u mnie w domu wyniosłabym stoliki i krzesełka raz w roku i raz w roku, bym je schowała. Całe lato stałyby na ogrodzie i z chęcią bym z nich korzystała. Korzystałby każdy.

 

Natomiast tutaj, również w domu podopiecznych, rozkładanie poduszek, obrusów to jest ogromne wydarzenie. Rytuał wykonywany z powagą. Rytuał, który wyprowadza mnie z równowagi. Na stole ląduje obrus z zeszłego lata. Nie sądzę, by w międzyczasie był prany. Nie znam czegoś takiego z domu. U mnie korzysta się z rzeczy, brudzi, psuje, naprawia, pierze, cieszy się nimi i nie traktuje ich, jak świętej krowy. Być może ich nie doceniam tak, jak Niemcy, ale myślę, że częściej z nich korzystam i mam frajdę.

 

Tymczasem tutaj nie cierpię rytuału picia kawy. Noszę poduszki, pan Flap (mój podopieczny) na rozkaz pani Flap (podopiecznej) kolejny raz z rzędu znosi krzesła do piwnicy i przynosi inne. Na stole koniecznie musi znaleźć się osobny talerz z ciastem (pomimo, że lądują na nich wyliczone trzy kawałki). Stawiam „przysmak” (codziennie jemy to samo ciasto od półtora miesiąca) i zastanawiam się, dlaczego nie można tych porcji rozłożyć bezpośrednio na małe talerzyki. Pani Flap zgarbiona kuśtyka po łopatkę do ciasta. Wraca. Dostrzega, że jednak łopatka była na stole. Wysyła pana Flapa, by wymienił widelczyki. Nie podobają jej się te, które ja przyniosłam. W szafach w salonie jest z dziesięć zestawów sztućców. Ciężko trafić na zestaw, na który podopieczna ma akurat ochotę. Dostrzegam, że zapomniałam serwetek. Biegnę po nie pędem, zanim towarzystwo ponownie rozsypie się po całym parterze i trzeba będzie czekać, aż przykuśtyka.

 

A czy nie można by było przysiąść do ciasta i je najzwyczajniej w świecie zjeść. Takimi widelczykami, jakie przygotowałam. Nałożyć nawet ręką, wybrudzić obrus i z radością wrzucić go do pralki… Ci ludzie są tak skoncentrowani na całej otoczce, że nie mają przyjemności z tego, wokół czego tą otoczkę stworzyli. Gdy zasiadamy do kawy, pan Flap w mgnieniu oka połyka kawę. Martwię się o niego i zastanawiam się, czy on czuje, ze coś jest gorące. Już kilka razy myślałam o tym, by serwować mu lekko schłodzone napoje i zupy. Ale nie daję rady. Gdy przyrządzam posiłek, on kręci się ciągle i zabiera nie do końca gotowe półmiski na stół. Nie mogę się skoncentrować na gotowaniu, na przygotowywaniu posiłku. Potem przy stole ciągle czegoś brakuje. Kawa i ciasto seniorów znikają w ciągu trzech minut. Góra pięciu. Pani Flap zniecierpliwiona patrzy na mnie, bym zabrała talerzyki, bo chcą odejść od stołu. Tymczasem nie wypada, bo ja nie zjadłam i nie wypiłam. Zazwyczaj nie rozmawiamy. W duchu sobie myślę: „I po to człowiek pół godziny chodzi i nakrywa do stołu?”. Połykam ciasto, w kuchni dopijam kawę. Zmywam talerzyki i z niechęcią je wycieram, jakby nie mogły postać na suszarce – taki zwyczaj, którego też do końca nie rozumiem.

 

Wtedy przypominam sobie o moich grekach. Pierwsi, których poznałam znali bardzo dobrze język niemiecki. Nauczyłam się u nich trzech słów: meta (później), siga siga (coś w rodzaju czekaj, czekaj), kace (siadaj). Pracowałam tam trzy lata. Myślę, że słowa, których się tam nauczyłam doskonale oddają osobowość Greków. Są oni niezestresowani. Cieszą się życiem, potrafią się zrelaksować. Nie powiem, potrafią również zakasać rękawy, gdy trzeba. Nie raz pracowaliśmy do pierwszej nad ranem. Nie raz wychodziliśmy z siebie, obsługując gości, którzy zrobili „nalot” na restaurację. Szef, gdy odszedł młody kucharz, poza mną nie zatrudniał nikogo innego. Biegał miedzy kuchnią, a restauracją, gdzie gości obsługiwała jego żona. Liczba posiłków, jakie potrafiliśmy wydać we trójkę zdumiałaby nie jednego gastronoma. Ale gdy przyszedł czas na przerwę, nikt nie chodził prowizorycznie ze ściereczką, nie skubał kwiatków i nie sprawiał pozorów, że robi coś niezmiernie ważnego. Tak było w każdej kolejnej restauracji. Aczkolwiek pod koniec mojej kariery w gastronomi musiałam ogarnąć więcej słówek w języku greckim, by móc dogadać się z personelem.

 

A jakie podejście mają Polacy do pracy? Niestety muszę stwierdzić, że nieciekawe. Nie szanujemy pracy. Wiele ludzi, których spotkałam na swojej drodze, pracuje jedynie, by zarobić. To jest ich jedyna motywacja. Kształcą się w zawodach, które w ich mniemaniu przyniosą wielkie pieniądze. Nie lubią tego. Jeśli się czegoś nie lubi, trudno robić to dobrze. Jeśli się nie wykonuje pracy tak, jak należy, trudno zarobić górę pieniędzy w danym zawodzie. Często spotykam się ze stwierdzeniem: „A co cię obchodzi, czy to ma sens, czy nie? Rób to, co ci każą”. Ano obchodzi mnie. Pracę wykonuję nie tylko dlatego, że ktoś mi za to płaci, ale dlatego, że ją lubię i czuję się odpowiedzialna za dobre wykonanie powierzonych mi zadań. Nie chodzę jednak prowizorycznie ze ściereczką, nie biegam z mopem i nie udaję, że coś robię, gdy nie ma nic do zrobienia. Pracę wykonuję w zgodzie ze samą sobą.

 

Staram się znaleźć złoty środek. Aczkolwiek najbardziej skłaniam się, ku podejściu Greków. Może i oderwani od kóz, może i czasami są leniwi. Ale kochają robić to, co robią i gdy trzeba staną na głowie, by ktoś, kto korzysta z ich usług był zadowolony. Sami również są zadowoleni. Zadowoleni z życia, zadowoleni z pracy. Zadowoleni z odpoczynku.

Życzę wszystkim zachowania tej równowagi. Chociaż wzorce są, jakie są. Czterdzieści lat minęło od ustroju, gdzie wpajano nam: „Czy się stoi, czy się leży, jednakowo się należy”. Jeszcze więcej lat minęło od słów: „Arbeit macht frei”. A mam wrażenie, że te prawdy zaprogramowano w umysłach danych grup na zawsze. Czas zresetować. Zrobić Multi-kulti. Uszczknąć coś od Niemca. Docenić to, że ma się zdrowe ręce, że ma się pracę, że się coś potrafi, polubić to, co się robi lub zrewidować swoje poglądy, umiejętności i pójść w innym kierunku, odnaleźć siebie. Od greka warto nauczyć się zachowania równowagi między pracą, a odpoczynkiem. A od Polaka? No cóż. Jak już docenimy znaczenie pracy w naszym życiu i nauczymy się czerpać z niej radość, wtedy możemy wymagać godziwej zapłaty. Zanim to nastąpi, radzę się zastanowić, czy słowa „więcej, więcej” są uzasadnione.

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania