Poprzednie częściDaily Terribles 1

Daily Terribles - Gutenberg

W mojej okolicy bawiące się w lesie dzieci odkryły niesamowite zjawisko. Wezwani na miejsce leśnicy wezwali policję, ci rozłożyli ręce i wezwali wójta, a ten, jak zwykle w takich sytuacjach, wezwał mnie. Otóż w miejscu, gdzie jeszcze do niedawna mieścił się brzozowy zagajniczek, pojawiła się piętnastowieczna manufaktura drukarska, z prasą ściskową, ha!, z samym Gutenbergiem we własnej osobie. Który, podobno, sklął przyjezdnych, obrzucił kamieniami policjantów i leśników i ciężkim gotykiem kazał wszystkim spierdalać i nie zawracać mu głowy.

Oczywiście, że byłem zainteresowany. Zwłaszcza, że to na moim podwórku.

Gdy zaszedłem na miejsce, uzbrojony jedynie w scyzoryk i patyk, jakiś pachoł drukarski, facet o wyglądzie niedźwiedzia i niewiele lepszym zapachu, ujebany farbą drukarską od stóp do głów, kudłaty i w bardzo zniszczonym odzieniu, zawarczał na mnie i usiłował odgonić.

– Daj se spokój – powiedziałem grzecznie, dałem mu z patyka w łeb i wszedłem do manufaktury.

Wewnątrz, jak w chujowej stodole na podlubelskich opłotkach: ciemno, zimno i można się potknąć o byle co. Jakiś brodaty dziadyga przy świetle świecy rył coś w kawałku drewna.

– Panie Gutenbergu, panie Gutenbergu, ten fajfus się tu wprosił i wyjechał mi z patyka w czoło! – poskarżył się zza moich pleców niedźwiedź, trzymając się za czoło.

Dziadyga odwrócił się.

– Co takiego powiedziałeś, Schoeffer?

Niedźwiedź popatrzył na swoje buty. Pociągnął nosem, charknął, wypluł flegmę na ziemię.

– Panie Gutenbergu, najmocniej przepraszam, ale ten polski chuj tu wlazł jak do siebie i się wprosił i, i…

– I co? I co? – Gutenberg wstał z czegoś, co można by nazwać wysokim taboretem, gdyby nie było robionym na zamówienie hokerem z przybytku o nazwie “Księżna Sissi” dwie wsie dalej, gdzie zatrudniają Bułgarki do tańczenia na rurze i Polki do opierdalania pał Niemcom i albo na odwrót. Jeden z kolegów mojego ziomka satanisty tam pracował jako wykidajło. – I co, że se wlazł? Nie ma zakazu. – Zwrócił się do mnie, zmierzył mnie z góry na dół i zatrzymał się na moment na kitlu. – Aptekarz, co? Przyszedłeś zobaczyć, jak wygląda prawdziwa manufaktura, co? A chodź, se, zobacz. Popatrz se, jak wygląda prawdziwa praca nad przyszłością.

Oprowadził mnie jak komornika po pustym placu, pokazując kupki rzeczy wyglądających jak śmieci i mrucząc rzeczy w stylu: “założę się, że czegoś takiego jeszcze nie widziałeś, co?” i “u was tego nie ma, co?” a także “to jest dopiero przyszłość, a nie jakieś tam kurwa okręty i podróże do Indii”. Ja zaś kiwałem głową i cieszyłem się, że gdzieś nam zanikłą bariera językowa i Gutenberg porozumiewa się lokalnym narzeczem równie płynnie, co ja.

Za nami chodził ten nazwany Schoefferem i co chwila łapał za miotłę, zamiatał jakieś ostrużyny czy to ziemniaka, czy to zrębki drewna, czy to kawałki popiołu spod wyjątkowo dobrze wyglądającej kozy, przyklejonej do czegoś na kształt młóckarki.

– Widzisz pan, to jest przyszłość. To, a nie jakieś gówna, rolnictwo na przykład. Osuszanie bagien, a po co, a na co? Panie, tu są pieniądze!

– Tu! – Walnął pięścią w chyboczący się stolik niedźwiedź, aż szklanki się powywracały.

Gutenberg tylko spojrzał na niego i pokręcił głową, zażenowany.

– A tak w ogóle, mistrzu Gutenbergu, skąd się pan tu wziąłeś? – zapytałem. Chciałem być miły, grzeczny i uprzejmie dowiedzieć się, naprawdę chciałem, przysięgam. Dojść do sedna sprawy, bo na razie to łaziłem tam jak debil po muzeum i nie wiedziałem nic poza tym, że druk to przyszłość.

– Dnia czternastego września roku pańskiego tysiąc trzysta dziewięćdziesiątego dziewiątego ojciec mój, Friele Gensfleisch pokładł był matkę mą, powodując moje poczęcie. Wraz z tym wydarzeniem, które miało miejsce późnym popołudniem, rozpoczęła się w Europie era wielkich odkryć. Jam to, poczęty naówczas zlepek komórek, zaczął w łonie matki rozwój…

Nawijał i nawijał historię swojego życia od najpierwszych odczuć rozwijającego się płodu aż do tysiąc czterysta pięćdziesiątego drugiego, który, jak sądził, właśnie był w rozkwicie.

Zaczęło się ściemniać. Schoeffer wyszedł i wrócił z chrustem. Rozpalił na dworze niewielkie ognisko.

– Zjesz kiełbasy, drogi gościu? – zaproponował drukarz, ale gdy wyciągnąłem rękę, żeby się przedstawić, nie przyjął jej, cmoknął tylko i udawał, że jej nie widzi.

– Chętnie.

Zręczny jak na pięćdziesięciolatka wskoczył na młóckarkę i stanął na palcach. Na górze miał tyczki, gdzie suszyły się różne mięsiwa.

Zabawne, nie zauważyłem zapachu wchodząc, a powinno śmierdzieć jak we włoskiej chacie. Ale w sumie może niemieckie kiełbasy aż tak nie śmierdzą. Może.

– Schoeffer, zaśpiewaj nam piosenkę – powiedział Gutenberg,

Niedźwiedź nabrał powietrza w płuca i rozpoczął jakąś skoczną przyśpiewkę, gdzie chodziło mniej więcej o to, że córka piekarza poznała holenderskiego kupca, on ją wydupczył w wysokiej trawie a ona pogubiła bułki, wszystkiemu przyglądał się cygan i walił konia zza krzaka. Co chwila też chórki robił sam mistrz drukarski, który z gębą pełną kiełbasy klaskał, charczał i cieszył się jak dziecko. Potem szła piosnka o struganiu patyków do rozpalania ognisk i chowaniu krzesiwa do wielu kieszeni, żeby na końcu znaleźć je w kapeluszu.

– Możesz iść do domu, aptekarzu. – Poklepał mnie po plecach Johannes Gutenberg, kończąc duże pęto kiełbasy. – Schoefferowi skończył się repertuar.

– To na razie, chłopaki – pożegnałem się z nimi poklepaniem każdego po plecach i poszedłem.

Zadzwoniłem do wójta i spytałem, czy mógłby się kopsnąć do tego całego Markiewicza co to zawiaduje tym burdelem za lasem, czy nie brakuje im krzesła.

Oddzwonił po dwóch godzinach, zbliżała się dwudziesta druga. Nie brakowało.

– A czemu pytasz?

– A, tak se. – Wzruszyłem ramionami. – Gutenberg siedział sobie na nim, gdy z nim dyskutowałem. “Księżna Sissy” było napisane.

– Teraz to jest “Princessa Alena”. Podatki, rozumiesz. – Nie rozumiałem. Polityk kontynuował. – A co się stało z tamtymi meblami to chuj wie. A w ogóle to jaki Gutenberg? – spytał.

– Ten pierdoła z lasu, co policję i leśników z polany przegonił. Ten, co mnie wezwałeś?

– Aaa, ten. – Głos w słuchawce brzmiał jakby spłynęło na niego olśnienie w postaci plasterka cytryny zaklinowanego w gardle. – I co z nim?

– Nic, spoko gość.

– Będzie się zachowywał?

– Nie mogę ręczyć, ale jak nikt się nie będzie wpierdałał, to zakładam, że tak.

– Aha. No, dobra. To nara.

Rozłączył się, zanim zdążyłem odpowiedzieć.

Więcej skarg nie było, więc zakładam, że ci dwaj w spokoju wprowadzali las w renesans i nie robili nikomu problemów. Tyle dobrze.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • Canulas 11.02.2019
    Całkiem zacne, Terriblu.

    "Niedźwiedź nabrał powietrza w płuca i rozpoczął jakąś skoczną przyśpiewkę, gdzie chodziło mniej więcej o to, że córka piekarza poznała holenderskiego kupca, on ją wydupczył w wysokiej trawie a ona pogubiła bułki, wszystkiemu przyglądał się cygan i walił konia zza krzaka. " - to aż się prosi o recital na Twojej gitarce. Pod rozwagę ;)
  • Okropny 11.02.2019
    Dzięki za wizytację i komentatorstwo, człowieku, man.
    Jak będę miał wolną chwilę, to natychmiast rozważę i poczynię szkice ;-)
    Będę informował.
  • Canulas 11.02.2019
    Okropny, przy Twojej wielofunkcyjności, ufam, że przed końcem tygodnia wpadnie stosowne nagranie.
  • Okropny 11.02.2019
    Canulas jak nie zapomnę, oczywiście ;-)
  • Canulas 11.02.2019
    Okropny, oczywiście

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania