Poprzednie częściDaughter of Evil - 1. Dworzec

Daughter of Evil - 9. Bezduszne istoty

- To nie może być prawda ... - szepnęłam - Nie mogłam tego zrobić! - opadłam bezwładnie na kuchenną szafkę, łapiąc się za głowę.

- Nie panowałaś nad sobą. - stwierdził Castiel - To nie byłaś ty.

- W ten sposób chcesz mnie pocieszyć? - podniosłam wzrok.

- Może. - wzruszył lekko ramionami - Wstawaj. - podał mi rękę.

Ledwie ją chwyciłam, tak bardzo drżały mi dłonie.

Brunet przyciągnął mnie do góry, po czym schylił się po sztylet i schował mi go, do pokrowca.

- Będziesz musiała przespać się w samochodzie. - rzekł, ruszając ku wyjściu.

Stanęłam w miejscu i zatoczyłam obiema rękoma wielkie koła w powietrzu:

- Chcesz to wszystko tak zostawić? - wciąż miałam osłabiony głos.

Brunet odwrócił się w moją stronę, rozglądając po pomieszczeniu.

- Nie jestem w stanie posprzątać tego mocą.

- Eh ... Nie mówię o tym, ale .. wypadałoby to zgłosić gliną, zanim jakiś tępy cywil odkryje to zmasakrowane miejsce zbrodni.

 

Tkwiliśmy chwilę wpatrzeni w siebie.

- Ale wtedy policja nas złapie. - przerwał ciszę Cas. Wyglądał na lekko zmieszanego.

- A kto powiedział, że mamy mówić prawdę? - uniosłam brew.

- Nie do końca rozumiem. - stwierdził sucho mój pierzasty kolega.

- Dobra - machnęłam ręką - wyjaśnie ci w aucie. - podeszłam do niego i skierowaliśmy się do wrót.

 

W dziurce od klucza widniał kluczyk. Obróciłam go o 180° i usłyszałam szczęk przekręcającego się zamka. Uchyliłam jedno skrzydło i ujrzałam .. korytarz. Niech to szlag. Teraz będziemy kręcić się po tym chorym domu.

 

Przemierzaliśmy hol znacznie pewniej niż przedtem. Nie różnił się on od poprzednich: obrazy, niskie komody, jakieś stare fotografie i pełno zakrętów. Istny labirynt.

 

Po długiej, ciągnącej się wieczność 'wycieczce' po obskurnej posiadłości, udało się nam dotrzeć to otwartego wyjścia.

Wyszliśmy nim na podwórze, otoczone żelazną bramą. Wszędzie, gdzie tylko było to możliwe, sterczały zaschnięte krzewy i walały się spróchniałe gałęzie, opadłe ze starego drzewa, stojącego przy bramie. Furtka była przerzucona łańcuchem i zabezpieczona kłódką.

Załapałam się krat obiema rękami i podskoczyłam. Stopy oparłam i żelaznym pręcie i zaczęłam wspinać się po furtce. Będąc na szczycie przerzuciłam plecak przez ramię i puściłam go, by swobodnie odpadł na ziemię. Następnie przełożyłam nogi i zeskoczyłam na wilgotną trawę.

 

-Twoja kolej. - popatrzyłam na anioła, podnosząc plecak.

On chyba nigdy nie przeskakiwał przez płot. Nie chyba, raczej na pewno.

Castiel złapał się rękami za kraty i .. nie wiedział co dalej zrobić.

Westchnęłam, po czym zaczęłam go instruować, co i jak ma wykonać.

Całe szczęście, że szybko załapał o co chodzi i sprawnie zszedł po bramie.

 

Kierowaliśmy się brukową ścieżką w stronę samochodu. Przeprawa przez zaschłe, kolczaste krzewy zajęła nam dobre pięć minut.

W końcu, naszym oczom ukazała się ulica, na której stał dom.

Po drugiej jej stronie spoczywał brązowy pickup.

 

Brunet odkluczył pojazd i wsiedliśmy do środka.

Przez pewien czas rzucałam gałkami ocznymi po wnętrzu samochodu. Nie wiedziałam, na czym zawiesić wzrok. Przed oczami ciągle przewijał mi się obraz, tych zmasakrowanych ciał, tej krwi na ścianach i tych wesołych ludzi ze zdjęć.

Nie było istotne kim byli owi lokatorzy, martwił mnie inny fakt - zabiłam człowieka.

Choć sama mówiłam Castielowi, że to już nie ludzie (i z wielką chęcią trzymałabym się tej wersji), to jakaś cząstka mnie była innego zdania. Kanibale. Tyle na pewno o nich wiem.

- Co teraz? - usłyszałam głos Casa, który wyrwał mnie z głębokiego zamyślenia.

- Nie jestem pewna. - przełknęłam głośno ślinę.

- Chciałaś dzwonić na policje.

Popatrzyłam na niego tępym wzrokiem.

- Racja, racja. - potarłam ręką o skroń i sięgnęłam po telefon.

Wybrałam 991 i czekałam, aż ktoś odbierze. Po dłuższej chwili odezwał się ospały, kobiecy głos:

-"Tu 991, w czym mogę pomóc?"

- Niedaleko mnie, chyba na South 110th Street słychać jakieś krzyki. Boje się i nie wiem, co tam się dzieje. Mógłby ktoś tu przyjechać?

- Proszę nie wychodzić z domu, zaraz kogoś poślemy. Mogę prosić pański adres?

- Nie mieszkam tu, jestem przejazdem.

- Dobrze, więc proszę oddalić się od tego miejsca. Zaraz przyjedzie tam patrol. Do usłyszenia.

I rozłączyła się.

 

- Jedziemy. - rzuciłam, chowając Nokię do kieszeni.

- Gdzie? - brunet wsadził klucz do stacyjki.

- Denver w Kolorado. - odparłam, układając plecak na szybie, a potem ułożyłam na nim głowę - Możesz mnie obudzić, jak dojedziemy.

 

Wpatrywałam się w okno, mając nadzieję, że te "widoki" spowodują, iż zasnę, bo nie były jakoś za specjalnie interesujące - widziałam tylko ciemność i zarysy mijanych drzew.

W pewnym momencie dostrzegłam mały cień, przypominający człowieka. Przymrużyłam oczy, by móc się mu przyjrzeć, ale nie dałam rady. Za szybko jechaliśmy.

Ponownie położyłam się na kostce. Już miałam przymknąć powieki, gdy ów cień znów mignął mi przed oczami. Poderwałam się z fotela, ale zatrzymały mnie pasy.

Cas spojrzał na mnie pytająco. Pokiwałam głową na znak, żeby nie zwracał na mnie uwagi. Ten tylko przytaknął.

Odwróciłam wzrok od mojego towarzysza i skierowałam go na jezdnię. W tym momencie z mojej krtani wydobył się przeraźliwy okrzyk "HAMUJ".

Anioł posłuchał mnie, ale zrobił to trochę za późno.

Teoretycznie rozjechał małą dziewczynkę w loczkach, ale w praktyce, wyparowała ona chwilę przed zderzeniem z nami.

 

Ciężko dysząc, oparłam się dłońmi o deskę rozdzielczą.

- Co się dzieje? - brunet położył mi rękę na ramieniu.

- Zabiłbyś ją. - odparłam krótko.

- Kogo?

- Tą małą. - spojrzałam w jego błękitne, duże oczy. - Nie zauważyłeś jej?

- Kiedy?

- Przed chwilą. - prawie krzyczałam - Rozjechałbyś ją, ale wyparowała.

- Jak to wyparowała?

- Normalnie! Tuż przed maską!

- Uspokój się. Tam nikogo nie było. Cały czas patrzyłem na drogę.

 

Chciałam coś jeszcze powiedzieć, ale te słowa zatkały mi usta.

Wpatrywałam się w światło reflektorów, padające na czarny asfalt. Ona tam przed chwilą stała. Była tam i nikt mi nie wmówi, że coś mi się przewidziało.

- Jesteś zmęczona. Musisz po prostu odpocząć. Do świtu mamy jeszcze pięć godzin, zdążysz się wyspać. - odezwał się pouczająco brunet.

Zetknęłam na niego spod byka. Patrzył na mnie z miłosierdziem i współczuciem, tak, jakby chciał mi uwierzyć, ale doskonale wiedział, że to, co widziałam było tylko wytworem mojej wyobraźni.

Końcem końców, to ja powinnam mu współczuć, bo nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo realna była ta słodka dziewczynka.

 

Castiel powoli ruszył, ciągle mnie obserwując. Skupił się na drodze dopiero wtedy, kiedy przymknęłam oczy i udawała, że śpię. Prawda była taka, że zanim naprawdę zasnęłam, to minęła kupa czasu. Bezustannie rozmyślałam nad tym, co zrobiłam temu mężczyźnie. Może był niebezpieczny i usiłował nas zabić, ale nie oznaczało to, że powinnam rzucić się na niego jak jakieś zwierzę. Co mnie opętało? Nigdy w życiu nikogo nie zabiłam, a tu nagle, w ciągu pięciu dni machnęłam dwie osoby. Niby nieświadomie, ale z potworną brutalnością.

Starałam się oderwać od tych wspomnień , ale nie wychodziło mi to najlepiej. Całe szczęście, że w pewnym momencie dopadła mnie senność.

 

Obudziła się cała zdrętwiała. Wyciągnęłam ostrożnie ręce, by przypadkiem nie uderzyć łokciem Casa, gdy nagle zdałam sobie sprawę, że siedzę sama w pickup'ie. W pierwszej chwili nie dotarło to do mnie. Dopiero, gdy zobaczyłam, że zaparkowaliśmy, przy jakimś opuszczonym barze, nieopodal pustej drogi, zrozumiałam, iż coś tu jest nie tak.

Wnet usłyszałam cichy jęk.

Otworzyłam drzwi i wybierała z auta, zatrzaskując je za sobą. Skierowałam się w stronę knajpy, bo najprawdopodobniej stamtąd dobiegało owe skomlenie.

Szczerze, nie za bardzo myślałam nad tym co robię. Mój instynkt podpowiadał mi, że to może być Cas i właśnie potrzebuje mojej pomocy. Nieistotne było to, że tak naprawdę mogło tam być dwóch zarzynających się wzajemnie gości, którzy walczą na przykład o kokainę.

 

Chwyciłam sztylet i niepewnie pchnęłam drzwi. Zamknięte. Pobiegałam na tyły. Również to samo. Obeszła budynek naokoło. Jest! Jedno, niczym niezakryte okno (a raczej tylko jego rama), przez które widziałam anioła, stojącego nad jakimś facetem i trzymającego przy jego szyi mieczyk.

Wślizgnęłam się przez nie. Obaj mężczyźni byli tak pochłonięci rozmową, że zobaczyli mnie dopiero wtedy, kiedy znalazłam się zaledwie pięć metry za moim kompanem.

- Witaj słonko. - rzekł klęczący mężczyzna, a jego oczy zrobiły się nagle całe czarne. Odruchowo cofnęłam się o krok - Pamiętasz mnie? - uśmiechnął się szyderczo.

- Znasz go? - Cas rzucił mi szybkie spojrzenie.

 

Przez chwilę to analizowałam i doszłam do wniosku, że kojarze tego gościa. Tylko nie wiedziałam skąd.

- Stacja benzynowa, Saint Louis, Mustang z 69'. - rzuciłam po dłuższej chwili.

- Dokładnie kochaniutka. - mrugnął do mnie czarnymi ślepiami.

- Nie mów tak do mnie. - wycedziłam przez zęby - To było wtedy, kiedy poszedłeś zapłacić za paliwo. - zwróciłam się do Casa.

- Czyli nas śledzisz od dłuższego czasu? - anioł zrobił nacięcie na jego twarzy, a z rany uniósł się dym. Szatyn potwornie wrzasną - Odpowiadaj! Kto cię nasłał?!

- Jeden, jedyny pan. - odrzekł ze  spokojem, ukazując, o dziwo, równe, białe zęby.

- Kto? - brunet przyłożył mu ostrze do krtani tak, że zaczęła cieknąć krew - I po co?

- Po nią. - niezauważalnie wskazał na mnie głową.

 

Poczułam niepokój. Po mnie? Ale w jakim celu? Przecież ja go nie znam! Nic mu nie zrobiłam!

Zakręciło mi się w głowie. Właśnie zdałam sobie sprawę, że gdybym nie miała przy sobie Castiela, to już dawno zostałabym uprowadzona i Bóg jeden wie, co by się teraz ze mną działo.

 

- Ostatnia szansa. Kto jest twoim szefem?

- Już mówiłem i nie mam zamiaru się powtarzać.

 

To były jego ostatnie słowa.

Anioł bez wahania wbił mu w serce żądło. Jego oczodoły wypełniły się żółto-pomarańczowym blaskiem, który po chwili zgasł, a bezwładne ciało opadło na posadzkę wyłożoną kolorowymi kafelkami.

 

- Czemu to zrobiłeś? - lekko się oburzyłam - Chciałam się dowiedzieć, czego ode mnie chciał.

- Nic by ci nie powiedział.

- Skąd wiesz? Może gdybyś go przycisnął ...

- Próbuje wyciągnąć od niego tą informację od dwudziestu minut. - przerwał mi - To demon. One nigdy nie mówią prawdy.

- D-demon? Demon? Taki z piekła? - spytałam po chwili ciszy.

- Tak. A teraz chodź. - zaczął iść w stronę okna.

 

No tak, są anioły, muszą być też demony.

Ostatni raz spojrzałam na przystojniaka, który aktualnie nie posiadał gałek ocznych i nie wyglądał już tak pięknie, jak wtedy na stacji, po czym ruszyłam za towarzyszem.

 

Będąc w samochodzie wyciągnęłam mapę i zaczęłam dokładnie ją analizować. Starałam się domyślić, gdzie możemy teraz być, ale niespecjalnie mi to wychodziło.

- Cas?

-Hym?

- Gdzie jesteśmy? - podniosłam głowę znad mapy.

-  Za Oakley.

- Czyli jedziemy 70-ką?

- Dokładnie.

I znów cisza.

Castiela to naprawdę małomówny anioł. Praktycznie się nie odzywa, a jak już, to tylko wtedy, kiedy musi. Za to ja czasami naprawdę potrzebowałam porozmawiać. Przez te osiemnaście lat mogłam wygadać się tylko mamie i Ross. Pomimo, iż nie lubiłam ludzi - bo wydawali mi się fałszywi i sztuczni - to jak każdy człowiek potrzebowałam jakiegokolwiek  kontaktu z drugą osobą.

Teraz miałam przy sobie samego Anioła Pańskiego, a momentami czułam się cholernie osamotniona.

 

Właśnie minęliśmy znak, informujący, że najbliższa stacja benzynowa będzie za piętnaście mil, gdy Cas niespodziewanie zwolnił i zatrzymał się na środku szosy.

- Co ty wyprawiasz? -popatrzyła na niego mrużąc oczy, by uniknąć rażącego słońca

- Właśnie nic. Silnik zgasł.

Wymieniliśmy spojrzenia.

- Umiesz to naprawić? - spytałam.

- Nie jestem pewien.

- Świetnie .. - opadłam na fotel, wypuszczając powietrze.

Wlepiłam wzrok w ciemną plamę w oddali, oczekując, aż brunet naprawi wóz.

- Castiel. - szturchnęłam partnera, kiedy robił coś przy stacyjce.

Ten spojrzał na mnie, a ja wskazałam palcem na jezdnię.

 

Jakieś sześćdziesiąt metrów od nas, ciemna palma nabrała ludzkich kształtów. Po zarysie sylwetki mogłam wnioskować, że była to płeć, jak to mówią, mniej urodziwa.

- Zostań, sprawę to.

- Nie ma mowy. Sam mówiłeś, że mamy trzymać się razem. - skrzyżowałam ręce na piersiach.

 

Jednocześnie zatrzasnęliśmy samochodowe drzwi i poszliśmy na spotkanie z owym osobnikiem.

Im bliżej byliśmy, tym więcej szczegółów byłam w stanie dostrzec.

Koleś wzrostem nie grzeszył. Był niższy od Casa mniej więcej o głowę, ciut więcej ważył i miał prochowiec, garnitur oraz czarną koszulę, na której spoczywał czerwony krawat. Do tego czarne włosy i broda. Według mnie facet dobijał do pięćdziesiątki. Stanęliśmy z nim praktycznie twarzą w twarz. Zaniepokoiła mnie ta bliska odległość zaledwie trzech metrów.

 

- Tęskniłeś? - odezwał się specyficznym głosem mężczyzna.

- Niekoniecznie. - odrzekł anioł.

- To wy się znacie? - szepnęłam do mojego niebiańskiego kolegi.

- Oczywiście. - odezwał się mężczyzna w garniturze -  To mój najlepszy przyjaciel. Prawda Cassie?

Cas nie odpowiedział, tylko przeszedł od razu do rzeczy:

- Czego chcesz Crowley?

- Tego samego, co wy. - oznajmił w cynicznym uśmiechu.

- Wątpię. - brunet zmarszczył czoło - Dlaczego wysłałeś na nas tego demona?

- Nikogo nie wysłałem.

- Niedawno zabiłem go w barze. Nie udawaj.

- O! I właśnie dlatego tutaj przychodzę.

Zerknęłam pytająco na Castiela. Nie odpowiedział mi tym samym, tylko bacznie obserwował faceta z zarostem.

- On nie był mój. - odezwał się w końcu - tylko Lucyfera.

- Lucyfer został pokonany. - anioł jeszcze mocniej ściągnął brwi.

Mężczyzna imieniem Crowley zbliżył się nieco do niego:

- Bin Laden również został unicestwiony, a jego zagorzali 'fani' jakoś dalej wysadzają miasta w powietrze. To, że Lucy nie włada Piekłem, nie oznacza, że nie ma swoich zwolenników. I właśnie dlatego zwracam się do was, a w szczególności do niej. - spojrzał na mnie, mijając Casa i stając tuż przede mną.

- Czego od niej chcesz?

- Ja niczego. - odpowiedział mu, ale wzrok wbity miał w moje oczy - To były władca Piekieł chce. - odwrócił się do anioła - Poplątana sytuacja. Kilku moich poddanych sprzeciwiło się mnie i pracuje dla Lucyfera. Paradoks tkwi w tym, że nie wiem którzy. Ale to nieistotne. Jeszcze zdążę ich zgładzić. - dwa ostatnie zdania powiedział bardziej do siebie, niż do nas - Lucyfer zawarł umowę z twoim jakże wszechmogącym ojcem, - popatrzył kpiąco na mnie - że jeśli cię złapie i przyprowadzi do niego, to on w zamian pomoże mu wydostać się na wolność. - tu skierował wzrok na Castiela - Wszyscy dobrze wiemy, że to niemożliwe. Lucyfera nie jest głupi, ale chyba dopadł go ten poziom desperacji, że uwierzył w tę bajkę. Ponadto, z nieoficjalnych źródeł wiem, że 'sprytny' bóg Hades nie ma wcale zamiaru uwalniać Lucy'ego i posłał swojego skrytobójce, by dopadł tę dziewczynę - wskazał mnie ręką - a cała akcja z demonami od Lucyfera to tylko przykrywka, aby nikt się nie zorientował, że Hades ma asa w rękawie. Podsumowując mam u siebie w królestwie niezły bałagan, który może powstrzymać .. - popatrzył na mnie z pogardą - jakaś wątła nastolatka w glanach.

- Gówno mnie obchodzi twój bajzel w królestwie! - odezwała się w końcu, nie mogąc już znosić tych obelg.

- Gdybyś umiał czytać pomiędzy wierszami, wiedziałabyś, że ten 'bajzel' włada też twoim życiem i możesz go posprzątać w ten sam sposób, co mój. - pochylił się trochę nade mną - Dwa za jednym zamachem, czyż to nie idealny rozejm?

- Nie. - rzuciłam oschle.

- W takim razie żegnam.

- Czekaj. - anioł zatrzymał go ruchem ręki - Jeśli ci pomożemy, to Kim będzie miała spokój?

- Na pewien czas na pewno.

- Na pewien czas. - parsknęłam - I co mi po tym "pewnym czasie"?

- Będziemy mogli spokojnie dojechać do Bodie. - wtrącił Cas - Co musimy zrobić? - zwrócił się do faceta w prochowcu.

- Nic wielkiego. Zabić skrytobójce, który ją ściga.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania