Do A.

Nie umiera nic, co żyje w nas. Naszych umysłach, sercach.

 

Nie zabijesz moich wspomnień, doświadczeń. Nie zabierzesz mi bliskich.

 

Nie zrobisz krzywdy temu, co jest we mnie.

 

Dopiero, kiedy zginę ja, umrze wraz ze mną wszystko, co nosiłam wewnątrz.

 

----------------------------------------------------------------

 

Nie martw się, to będzie dobry dzień - zdawało się mówić jego roześmiane spojrzenie za każdym razem, kiedy siadałam obok, niezależnie od tego, czy ten dzień faktycznie był dobry.

 

Zawsze zastanawiałam się, jaką tajemnicę noszą w sobie tacy ludzie. Wiecznie zadowoleni, pełni sił, chęci do życia, otaczający się ogromem ludzi dookoła, nie wadzący nikomu, a wręcz przeciwnie.

 

Jaki był klucz sukcesu? Jaka była jego cena?

 

Wtedy nie wiedziałam. Cieszyłam się, że znalazłam się w tym kręgu, że mogłam być obok, bo choć nie łączyło i nie zamierzało łączyć nas kompletnie nic poza czystą, autentyczną, koleżeńską relacją, to byłam szczęśliwa, że jest obok.

 

Przestałam się bać być wśród innych. Czary.

 

Nieraz siedzieliśmy i śmialiśmy się z ludzi dookoła. Bez żadnej zawiści.

 

Nieraz gadaliśmy o pierdołach, bez żadnego przymusu, bez presji. Po prostu płynęło tak, jak płynąć miało.

 

Wracaliśmy razem do domu, też nieraz. I wchłanialiśmy świat, który nas otaczał bez żadnych zmartwień.

 

Byłam zdumiona, że można być tak czystym i otwartym, można mieć tak skory do poznania świata umysł. Że to wszystko bez żadnych ulepszaczy, wspomagaczy. Bez narkotyków, bez lekarstw. Jedynie z pasją.

 

Poczułam, że jestem wśród dobrych ludzi, że zaczynam się do nich z powrotem przekonywać, że wracam. Jakże to było wspaniałe uczucie.

 

Trwało trzy lata.

 

Śmialiśmy się z ogólnego patosu i do najbardziej poważnych na nasz wiek kwestii podchodziliśmy z dystansem. Nauczyłam się tego dystansu od niego, bo sama wciąż bałam się stawiać kroki.

 

Było wspaniale.

 

I nagle pękło, kurwa pękło, bo sprawiedliwość postanowiła znowu zaspać i dać się wykiwać.

 

Nigdy tego nie zapomnę.

 

Gadaliśmy jak zwykle. Kilka wieczornych smsów, wiadomości bez żadnego głębszego sensu, po prostu tak sobie, bo jednak kilka dni bez siebie, zaczęło być nudno.

 

Zapewnienia - będę jutro, zobaczymy się niebawem. Grypa mnie dopadła.

Norma, codzienność.

 

Ostatnia wiadomość.

 

Nazajutrz cisza, pustka.

 

Korowód ludzi ważnych dla nas bardziej i mniej. Słowa, które do dziś huczą mi w głowie.

 

Jak bomba. Tykająca bomba.

 

Nawet się zaśmiałam, nie uwierzysz mi, zaśmiałam się.

 

Nie wiedziałam o kogo chodzi, o niego? Niemożliwe przecież.

 

Przecież wczoraj rozmawialiśmy, kilkanaście godzin temu.

 

Ktoś uderzył mnie w głowę, czymś bardzo ciężkim.

 

Ciało ogarnęło zimno, pot pojawił się na skroniach.

 

Serce stanęło. Bezdech.

 

Otrzeźwiałam, a ściany dookoła zaczęły się zwężać.

 

O nie, nie. To nieporozumienie.

 

Chcę stąd uciec.

 

Wysłałam kilka smsów. Bez sensu. Bez pomysłu. Pisałam o bzdurach. O lekcjach, o zaległych zadaniach. Wierzyłam, czekałam na odpowiedź.

 

Minął weekend, nadal cisza.

 

Nadzieja osiągnęła apogeum. Wierzyłam w sukces. W cud. Byłam nim przesiąknięta. Naprawdę.

 

Trafiłam do szpitala. Głowa nie radziła sobie z tyloma emocjami na raz.

 

Byłam sama. Na końcu korytarza. Sala zdawała się być więzieniem. Zimne ściany, posadzki. Wnętrze, którego nikt nie odwiedzał. Samotność uderzała z zakratowanych okien.

 

Naprawdę ktoś na neurologii skacze z okna?

 

Miałam ochotę na żarty, serio. Pisałam do ludzi, śmiałam się, choć wewnątrz przeżywaliśmy tragedię.

 

Wierzyłam, że skoro to trwa już tyle, to znaczy, że się poprawia. No przecież to oczywiste. Kilka dni bez znaku życia oznacza, że trwa okres naprawy. On zawsze jest dłuższy. Zawsze trwa. Odejście następuje od razu. Nie było nic od razu. Trwało, tak nam mówili, trwało.

 

Tak, to musiało być to. A więc wszystko wraca do normy. Przestałam się martwić. Głowa bolała coraz bardziej, ale to nic. Przecież niedługo będziemy to wspominać, śmiejąc się wspólnie.

 

Bomba, tykająca bomba.

 

Mieliśmy nawet plany. Kończyliśmy szkołę, choć nie kończyliśmy znajomości. Wszystkie papiery były już złożone. To było pewne, że pójdziemy dalej razem.

 

W pewnym sensie poszliśmy.

 

Nagle zapanowała cisza. Nastrój się zmienił. Nie przeczuwałam niczego, bo też nie chciałam przeczuwać.

 

Usłyszałam wyrok. Jego wyrok.

 

Tykająca bomba eksplodowała, nie zostawiając po sobie niczego.

 

Odbił się ode mnie niczym kauczukowa piłeczka. I uciekałam, uciekałam, by przypadkiem nie przyturlała się do mnie z powrotem.

 

Ludzie znowu zaczęli mnie nienawidzić. Wszystko powoli stawało się znów szare i beznamiętne. Ciałem zawładnął lęk, a duszą bezsilność. Koszmar powrócił.

 

Ale ja wciąż nie wierzyłam. Do czasu.

 

Padał wtedy deszcz, pomimo tego, że był to już czerwiec, może lipiec, nie pamiętam, nie chciałam pamiętać.

 

Jechałam samochodem, wpatrując się w szybę i obserwując krajobraz znikający mi z pola widzenia.

 

Kiedy skręcaliśmy, zauważyłam dom. Chyba ten jego nowy, do którego wprowadził się niedawno. Mieliśmy go odwiedzić, zapraszał wszystkich.

 

Nie zatrzymałam się tam jednak. Samochód pojechał dalej.

 

Ominęliśmy pole i mały kościółek.

 

Nie potrafiłam wyjść z samochodu. Czułam, jakby ktoś przyczepił do moich nóg ciężkie cegły.

 

Sunęłam stopami po ziemi, nie odczuwając niczego. Rozglądałam się dookoła, szukając, gdzie on jest.

 

Znalazłam. Nie widziałam niczego, ale czułam, że to tam. Szłam zaślepiona jakimś głosem i dotarłam na miejsce.

 

Upadłam. Niebo płakało coraz mocniej, ja razem z nim.

 

Stop klatka.

 

Napięcie i lęk rosły naprzemiennie.

 

Nie mogłam zostać sama. Ciało wpadało w drżenie. W nocy pojawiał się bezdech.

 

Czułam, jakbym umierała.

 

Poszłam tam, gdzie mieliśmy być razem. Czułam się osaczona, przytłoczona. Tam nie było dobrze. Odczuwałam dyskomfort. Puste krzesło obok. Zawsze pusta ławka.

 

Musiałam stamtąd uciec. Bo cóż można zrobić z takim problemem? Tylko uciekać. Tak myślałam. Wydawało mi się to jedynym słusznym rozwiązaniem. Więc uciekłam. Zmieniałam miejsce za miejscem.

 

Do dzisiaj, kiedy czuję się obco uciekam.

 

To było okropne. Nie spałam. Nie rozmawiałam z nikim. Nie chciałam nawet wychodzić z domu. Bałam się, po prostu się bałam.

 

I nie wiem, kiedy to się stało. Dlaczego.

 

Ubrałam buty i po prostu pobiegłam.

 

Siła z każdym krokiem była coraz większa. Czułam, że wszystko ulatuje w powietrze.

 

Czułam, że mogę żyć. Że muszę żyć. Że to życie jest ważne, wartościowe.

 

Dzięki niemu.

 

Zaczęłam biegać codziennie.

 

Zaczęłam żyć. Zaczęłam to życie rozumieć, choć nie zawsze było i nadal jest mi łatwo.

 

W tych chwilach czuję jego obecność i siłę, którą chce mi przekazać.

 

Zawsze, kiedy wątpię w siebie, kiedy świat daje w kość i wydaje mi się, że upadam – zaczynam biec, ile sił w nogach, ile sił w płucach.

 

I staję się coraz lżejsza, tracąc balast negatywnych emocji, które zostawiam za sobą.

 

Jeden koniec sprawił, że rozpoczęło się coś nowego, choć jest to droga niepewnym szlakiem, wydrążona przez cierpienie, ból i stratę. Dałabym każdą z tych pięknych minut za jego minutę życia. Nikt jej jednak nie chce wziąć.

 

Czuję się okropnie wiedząc, że nie może pobiec ze mną. Że nie może go tu być.

 

Ale jestem też wdzięczna.

 

Bo gdyby nie on, mnie też by już tu nie było.

 

---------------------------------------

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania