LBnP nr 35 - Dom naprzeciwko

Mój wiek jest już podeszły. Niewiele mówię, i tak mnie tu nikt nie słucha. Siedzę teraz w ogrodzie i obserwuję dom, dom, który zielono ubarwiony obserwuje mnie, swymi wielkim oczyma, szklanymi oknami, w większości, powybijanymi. Tą budowlą nikt się tutaj nie zajmuje od przeszło dziesięciu lat, jedynie ja patrzę czasem na niego z zewnątrz, tak w ramach towarzystwa. Nikt nie przychodzi tutaj, chyba, że listonosz do mnie, ale to i tak rzadko. Nie dziwię się i we mnie ów gmach budzi lęk, jego rozmiar, obskurne ściany i ostrzegawcza, tajemnicza zarazem tożsamość. W zasadzie mógłby nie istnieć, nie przeszkadzałoby mi to, wręcz uradowałaby mnie ta wiadomość. Codziennie bowiem kiedy kładę się spać, a łóżko mam w takiej konfiguracji, że widzę wszystko, ten dom jakby się przybliża, jakby chciał coś powiedzieć, lecz milczy. Może nie potrafi, kto wie, a może to jedynie wytwór mojej wyobraźni, poważnie już zresztą pokiereszowanej, o czym nie raz zdążyłem się przekonać. Dekadę temu, kiedy wprowadzałem się do Kołorzeki, wcześniejsi lokatorzy zamieszkiwanego przeze mnie teraz budynku, mówili, że nikogo nigdy tam nie spotkali. Owe miejsce na moim teraźniejszym miejscu, piastowała młoda para, w momencie wyprowadzki - nowożeńcy. Rozmawiałem akurat z mężczyzną, bardzo ułożonym i kulturalnym człowiekiem, który podczas naszego spotkania co chwilę przepraszał. A to za chrząknięcie, a to za nieudolne postawienie swojej stopy wprost na mojej, czy też za kichnięcie. Miałem wrażenie, jakby się siebie wstydził, chciał zapaść się pod ziemię. Nasza rozmowa trwała niecałe dwadzieścia minut, potem postanowiłem się już nad nim nie pastwić – nie zadawać mu pytań, wyraźnie go to męczyło. Moje ulokowanie, zaliczyłbym do komfortowo usytuowanych, w przestrzeni pokrytej naturą, autentycznością świata, tego, co przyroda dała ziemi. Wystarcza mi widok bzu, dojrzewających kwiatów, nie potrzebuję widzieć, jak analogia wobec tego ma się u ludzi – sam dojrzewałem i wiem jak wygląda ludzkie piękno, nie zawsze byłem otoczony brakiem towarzystwa. Kiedy budzę się rano, widzę jak słońce dotyka dachu mego domu, wdziera się do wnętrza, głaska nos, uszy i usta na mojej twarzy, a następnie opuszcza zakwaterowanie, i zostaje u siebie, trwa tam i służy już wszystkim, nie tylko mi, albo zostaje odesłane, gdzieś za kurtynę, a jego miejsce zastępują chmury, ponure zazwyczaj, pełne pesymizmu i goryczy, chmury, opary myśli, zastanowień, niepewności, złożone właśnie z tego, dają ludziom oznakę, że nie wszystko jeszcze w ich życiu należy do pozytywnych, w pewnym sensie demotywują, ale pozytywnie. Na tym polega owych paradoks.

W dniu dzisiejszym, chmur było pełno, jakby zebrały się uświadomić ludziom ich wieczną pomyłkę, przeliczenie o swej wielkości. Nas jest więcej! - mówią pewnie teraz wspomniane opary. A słońce czeka na swą kolej, kiedy znów rozweseli mieszkańców i upewni ich w fakcie – nie jesteśmy mali. Około godziny piętnastej, zaczął padać deszcz, wlatywał mi przez okno, parę kropel znalazło się na moim policzku, nie były to łzy, chociaż może właśnie łzy Stwórcy, rozpaczał wtedy nad nami. W każdym bądź razie o tej porze dom naprzeciwko jakby się poruszył, ożywił, otworzył oczy, a parę minut później, znalazł się przy nim samochód, biały Fiat bodajże, z kobietą w środku, która po chwili znalazła się na chodniku. Była wysoka, obłożona wieloma torbami, niebieską, zieloną, nawet jedną fioletową, charakteryzowało ją to poniekąd – pozytywna. Na dłoni, świeżej jeszcze, młodej i tętniącej życiem, miała pierścień, duży, wyrazisty i podkreślający, tym bardziej w lornetce, której wówczas używałem. Na rudych, spiętych włosach, liczne spinki, różnokolorowe, stawiające przed szereg pedantyzm. Stopy pokryte, modnymi adidasami, bodajże biało – czarnymi. Usta wyraźnie podkreślone czerwonym kolorem. Czekałem z narastającą ciekawością na to co w najbliższych momentach zrobi ta kobieta. Stała jeszcze chwilę w tej samej pozycji, obracając się potem w stronę domu. Patrzyła na niego, jakby zastanawiając się nad słusznością decyzji wejścia do wnętrza. Zaczęła ostrożnie stawiać kroki, wciąż niepewnie, niezdecydowanie. Rozglądała się regularnie, pokonując coraz dalszy dystans, stawała się coraz śmielsza i pewniejsza, co było widać po jej ruchach – o wiele teraz sprawniejszych. Nagle znacznie zdynamizowała swój chód i mgnieniu oka znalazła się przy, przestarzałych drzwiach. Wyciągnęła klucze, i chwilę później zmyła się ze swoim cieniem. Weszła do środka, a ja zacząłem się obawiać, lecz nie potrafię sprecyzować o co, bądź kogo.

Późnym wieczorem, zjadłszy już niemrawą kolację, obudziło się we mnie, zatrważające przeświadczenie – ona nie żyje. Wiem, nader podrasowane, lecz tak właśnie w pierwszej kolejności pomyślałem. Od pamiętnego momentu, kiedy to weszła do wnętrza, nie widziałem jej osoby, ani nie słyszałem, gdzieś na dworze. Sprawiała wrażenie niedostępnej, niezbyt rozmownej, takiej jednostki, która usposobiona w sposób mechaniczny, ma za zadanie wykonać pewny, założony przez samą siebie, cel. Długo i prężnie zastanawiałem się nad kontrolą jej obecności, chociażby o podejściu pod ogrodzenie, z okna widok był co najmniej niewystarczający. Bałem się jednak, nie samego budynku, lecz jej reakcji i samej jej, wzroku, wyglądu tego obserwowanego z bliskiej perspektywy, głosu, aby nie objawił się bynajmniej, stanowczym tonem. Tak naprawdę, lęk wówczas pożerał mnie całego i sprawiał, że żałowałem swojego miejsca zamieszkania. Czy inni też muszą martwić się o niezapoznanych sąsiadów? - trapiło mnie to pytanie, które wtedy należało do moich autopsyjnych zresztą relacji. Po tym obfitym w zwątpienia namyśle, postanowiłem – idę. Wobec tego wziąłem klucze, ostrożnie,starałem się w towarzystwie ciszy zamknąć dom i ubrany w klapki i krótką koszulkę oraz spodnie, ruszyłem w tamtym kierunku. Ruszyłem, to wcale nie jest w tym wypadku sformułowaniem hiperbolizujące sytuację. Dawno tak szybko nie biegłem. W niecałą minutę dotarłem do ogrodzenia, a potem znów chwila głębokiego zastanowienia, czy aby na pewno, czy warto? Stwierdziłem, że tak, więc wszedłem, starałem się nie rozglądać, lecz siłą rzeczy musiałem spojrzeć na choć nie oświetlone grządki, to niebywale zjawiskowe. Potrafiłem w dziedzinie uprawy, dostrzec autentyczne piękno. Zaraz potem przypomniałem sobie jednak o moim przewodnim celu tej wizyty toteż zbliżyłem się do drzwi, naprawdę niewdzięcznego wytworu. Zamknąłem na moment powieki, otwierając je po chwili. Ten odruch miał być komunikatem – nie chcę, lecz to zrobię. Na to zważając stuknąłem wcale niezdecydowanie w drewniane wrota i czekałem z ubłaganiem na sygnał, który dałby mi odetchnienie. Owego jednak, przez najbliższą minutę nie dostałem, co zmusiło mnie do szybkiego odwrotu, i tym razem, bardziej opanowanego powrotu. Choć tradycyjnym chodem nazwać tego nie można, to wolnym biegiem, w mojej ocenie, jak najbardziej. Obserwowałem wszystko wokół, w głębokiej nadziei, że gdzieś ją zobaczę, a to spacerującą, czy też rozmyślająca w miejscu. Pragnąłem takiego obrotu spraw, lękałem się innego. W momencie, w którym stanąłem na krawężniku wprowadzającym do ogrodu mojego domu, w końcu złapałem oddech, zacząłem zbliżać się do stoickiego odbioru sytuacji, nawet powiedziałem, na głos, podkreślam – cholera, co za miejsce! I wtem, coś drgnęło we mnie, miałem wrażenie, że to serce znalazło się blisko gardła i w jednym momencie skatowało mnie wraz z atakiem przenikliwego zimna. Wyraźnie spanikowałem, odruchowo podskoczyłem, chwytając się w tym momencie za język i trzymając ostatnimi siłami jeszcze na tym narządzie słowa – ja pierdzielę, zaraz zejdę.

- Dzień dobry, nie chciałam pana wystraszyć – usłyszałem po chwili obcy głos.

- Nie szkodzi – odpowiedziałem, jak się okazało rudej kobiecie, nowej sąsiadce, choć i ona wiedziała, że bynajmniej mnie nie uspokoiła.

- Dziś wprowadziłam się do tego domu, postanowiłam pana poznać.

Nie można było wcześniej.

- Rozumiem, również miałem zamiar z panią porozmawiać, byłem u pani w ogrodzie.

- Wiem, widziałam pana, jak wracałam.

- Można wiedzieć skąd? - zapytałem, wbrew fizycznym wówczas pozorom, przepełniony ciekawością i przestraszony.

- Zrobiłam sobie krótki spacer, tak, żeby poznać trochę okolicę.

- Gdzie pani spacerowała? - dociekałem.

- Po tej ulicy i z powrotem – odparła po krótkim namyśle.

Rzeczywiście, spacer w pełnym tego słowa znaczeniu.

Staliśmy jeszcze moment po tej wymianie zdań naprzeciw siebie, dokładnie jak nasze domy i wpatrywaliśmy się sobie w oczy, również w stopniu zbliżonym do położeniu ślepi naszych zakwaterowań – okien, szerokich w obu przypadkach, lecz jak wspominałem, w jednym z nich, schorowanych.

- Przepraszam jeszcze raz za ten incydent, dobranoc – oznajmiła i zaczęła stopniowo się oddalać.

- Mam pytanie – przerwałem nastrojowy moment odejścia – czy nie zechciałaby pani przejść się ze mną jutro po trochę większym obszarze?

- Z przyjemnością – odpowiedziała, wręcz z przesadzoną acz może autentyczną, ekspresyjnością.

- Wobec tego, widzimy się o 10:30.

- Pokiwała głową w akcie zrozumienia i odeszła. Ja również wróciłem do domu pełen jaśniejszych już aspektów i chęci snu, snu, który przyczyną miał być poranku, poranku, obklejonego wyczekiwanym przeze mnie spacerem. Kładąc się już do łóżka, powiedziałem – koniec wraże...

Nagle firanka nieznacznie, poruszyła się. Zaraz potem odkryłem, że pod wpływem wiatru.

Koniec wrażeń na dziś – dokończyłem więc.

Nowy dzień wstał bardzo nagląco, dając mi do zrozumienia, że nie jest zwyczajnym. Moje przebudzenie można umieścić w klamrze zawierającej godziny od piątej do szóstej nad ranem, co wskazuje tylko na nadzwyczajny pośpiech powyższej daty. W moim przypadku pospiech również występował, choć w stopniu trochę mniejszym i kontekście całkowicie niezrozumiałym, miałem bowiem więcej niż cztery godziny na preparację do spotkania, bo to ono niewątpliwie przysłoniło wówczas rutynę. Śniadanie przygotowałem sobie i spożyłem o godzinie ósmej, wcześniej zadbałem o higienę, umyłem zęby jak i włosy, niebagatelnie starannie. Na ów posiłek składały się dwa jajka, oraz dwie kromki chleba, ciemnego oczywiście, w moim wieku musiałem dbać o zdrowie. Jadłem z pewną dozą zastanowienia, niezdecydowania, cały czas o czymś myślałem, lecz nie potrafię określić o czym. Nie o zaplanowanym spacerze, nie o moim miejscu zamieszkania jak wczoraj, o czymś ważniejszym, potem zrozumiałem, że jest to najważniejsze, ale nie pamiętam, czym ten obiekt zastanowienia w istocie był. Następnie, położyłem się jeszcze na chwilę, wstając pół godziny później. Była godzina 10:00, do spotkania pozostały dwa kwadranse. W tym akurat przypadku mijały one wręcz za wolno, jakby nie były w formie, nie były przygotowane do swojego zadania, a było nim wówczas szybkie doprowadzenie mnie do ustalonej godziny. Czekałem stojąc w salonie, chodząc z założonymi rękoma z tyłu, i rozglądałem się wtedy po tej wolnej przestrzeni, przestrzeni, która od wielu lat wypełniona jest jedynie mną, moim zapachem, i moimi konturami, nie ma w niej ciała obcego. Już miałem łzy w oku, wraz z tym uświadomieniem – jestem samotny, poważnie niestety, lecz spojrzałem na zegarek – 10:29. Wybiegłem więc, w czapce z daszkiem i znów krótką wersją górnego i dolnego ubioru. Znalazłem się na ulicy i czekałem, nie obawiałem się pojazdów, mogłem tu nawet leżeć, skakać, czołgać się z zamkniętymi oczyma, na tym polegał komfort, nic mi nie przeszkadzało, byłem otoczony wolnością nieograniczoną. 10 minut po wpół do jedenastej, wciąż jej nie było. Może szykuje się na również nie wprawiony w życie od dawna spacer z mężczyzną, a może zrezygnowała, przypomniała sobie o innych ważnych sprawach do załatwienia. Powiadomiłaby mnie – stwierdziłem jednak po chwili. I tak, niecałe dwie minuty potem wyszła z domu, zamknęła pospiesznie drzwi, schowała klucz do kieszeni, i pędem zaczęła zbliżać się w moją stronę.

- Przepraszam serdecznie za spóźnienie – powiedziała na powitanie.

- Nic się nie stało - odpowiedziałem i zdałem sobie sprawę, że wygląda identycznie w stosunku do dnia wczorajszego.

- To co idziemy?

- Jasne – odrzekłem, wyraźnie zamyślony.

- Gdzie najpierw?

- Może do kościoła?

- Oczywiście, nie mam nic przeciwko.

- Znakomicie.

Zmieniliśmy, więc swoje dotychczasowe kierunki podróży i udaliśmy się dwie ulice dalej, do Kościoła pod wezwaniem Św. Augustyna. Do pięknej na dobrą sprawę, dziewiętnastowiecznej budowli. Szliśmy w ciszy, lecz konwersacja nie była potrzeba, miejsce docelowe znajdowało się stosunkowo blisko. Kobieta wydawała mi się nieobecną, lecz idąc, jakby mechanicznie, wciąż z przyklejonym do twarzy, wymownym uśmiechem i wzrokiem skierowanym jedynie w coraz to nowsze widoki zaliczane do perspektywy przedniej.

- Może przejdziemy na ty? - zapytałem, przerywając tym samym nostalgiczne milczenie.

- Bardzo chętnie, Flora – przedstawiła się.

- Flora, czy w ogóle istnieje takie imię, może to pseudonim, który jest jedynie zastępstwem, wstydliwego, lecz autentycznego nazewnictwa jej osoby.

- Miłosz.

Podaliśmy sobie dłonie, obie zachowane w pewnym kontraście, jej młoda, moja analogicznie do kontrastu, stara. Potem wznowiliśmy chód.

Następnie znaleźliśmy się naprzeciw starych murów wspomnianej już budowli, w moich oczach zjawiskowej, w jej wydaje się równie wartej podziwu.

- Piękne! - rzuciła, może zgodnie z uczuciem.

- Również mi się podoba.

- Chcesz wejść do środka? - spytałem.

- Jak najbardziej.

Weszliśmy więc, oboje podekscytowani. We wnętrzu okazało się wiele wyremontowanych czynników ozdobnych i świętych. Nowy ołtarz, filary, chór na górze. Kościół nie był już tradycjonalistycznym, stał się zmodernizowanym, wrócił lub wstąpił do szeregu. O remoncie nie wiedziałem, w Świątyni ostatni raz byłem ponad rok temu, miałem wyraźny kryzys praktykancki. Jej również się chyba nie spodobało. Mina zbladła na jej twarzy, energia stała się historią, a ekscytacja zniknęła za chmurami zawodu.

- Po remoncie to nie to samo – bąknąłem.

Zareagowała skinięciem głowy.

Wyszliśmy pospiesznie, nie chcąc dłużej rozczarowywać się kolejnymi świeżymi elementami. Razem czuliśmy wstręt do nowości, choć ona do owych jednostek należała. Właśnie jej oryginalność pasowała mi najbardziej, czułem, że zdołaliśmy połączyć się już pewną liną, liną zrozumienia.

- Teraz może jaskinia? - zaproponowałem.

- Czemu nie?

Owe miejsce zlokalizowane było jednak trochę dalej, więc podróż trwała około czterdziestu minut. Naszego tempa także nie można zaliczyć do nieopisanie szybkich. Nie spieszyło nam się, więc rządziliśmy czasem, na tyle, na ile to możliwe. W takcie drogi rozmawialiśmy o naszych zainteresowaniach. Ja opowiadałem o mym zamiłowaniu do literatury staropolskiej, a ona za to o surfingu, którego, co prawda nigdy jeszcze, co podkreśliła, nie uprawiała. Mówiłem jej także o mej byłej karierze zawodowej, leśniczego. Komunikat, który większość przyjmuje z mentalną, ułożoną już w głowie dezaprobatą, Flora jednak, znając się wyraźnie na leśnictwie, podjęła dyskusje, w której oboje mieliśmy podobne zdanie. Kobieta zajmowała się programowaniem, jak relacjonowała zajmowało jej to całe dnie, toteż świeże powietrze należało do obcych jej bodźców. To wyjaśniało nieobecność jej osoby w pierwszy dzień po przeprowadzce. Dziś wzięła wolne, właśnie, aby się zaznajomić z nową miejscowością, według jej przejęzyczenia – Kołorzeczką, lub zdrobnienia, nie wiem. Na ostatecznym już etapie podróży, coś złapało mnie i chwilowo obezwładniło. Poczułem, jak tkwię, w pewnym uścisku, który zwala mnie z nóg. Momentalnie położyłem się na asfalcie i zaniemówiłem, z trudem oddychałem, nie byłem świadom tego, co się dzieje. Nie widziałem dobrze, zdawało mi się jedynie, że ktoś się śmieje nade mną, ale to tylko przez chwilę i pewnie w charakterze złudzenia. Potem urwał mi się film.

- Zemdlałeś – usłyszałem zaraz po otworzeniu powiek.

Siedziała przy mnie Flora, spokojna, ocierała mi czoło, zmoczoną ścierką i podawała wodę do picia.

- Ile mnie nie było? - zapytałem.

- Około pięć minut.

Odetchnąłem, liczyłem na tyle.

- Jak się czujesz? – kobieta popatrzyła na mnie.

- Chyba dobrze, mam trochę jeszcze zawroty głowy.

Obróciła się, miałem wrażenie w intencji zastanowienia.

- Wracajmy, na dziś to już koniec – rzekła.

- A jaskinia?

- Jutro się przejdziemy.

Posłuchałem, wstałem z trudnością, podparłem się na jej ciepłym ramieniu i zaczęliśmy wracać, dwa razy wolniej niż wcześniej, z mojego rzecz jasna powodu. Zamykałem, co chwilę oczy nie wiedziałem, co się ze mną stało. Wciąż czułem strach i niepewność, nogi, wręcz z bibuły, i jej oddech, uspokajający, pewny swego, opanowany, dawał wytchnienie. Minę miała zmartwioną, równie wypełnioną niewiedzą, lecz chociaż starała się sprawiać wrażenie lekarstwa na ten atak. Podróż dłużyła mi się nieubłaganie. Pragnąłem się położyć na domowej kanapie, zaznać smaku błogiego snu, który nie nagli i zalicza się się do ochroniarza czasu, nie wypuszcza go prędko, trzyma w sakwie korzystając z całych swych sił. Po nieokreślonym przeze mnie okresie, wreszcie znaleźliśmy się w pobliżu naszych domów. Poczułem zapach mych kwiatów, w wiosce, wręcz niepowtarzalny. Uspokoił mnie poniekąd. Flora wprowadziła mnie jeszcze do środka mego zakwaterowania, pomogła w usytuowaniu się pod kocem i towarzyszyła jeszcze podczas zamknięcia powiek, wyraźnie dziś zmęczonych. Nawet jej nie podziękowałem, nie pomyślałem wówczas o tym, a może to zaliczało się wtedy do spraw ważnych. Obecnie moje, dotyczące owego, zastanowienia, i tak mijają się z sensem, w dodatku szerokim łukiem.

Obudziłem się wieczorem, tego samego dnia, około godziny dwudziestej, nie miałem ochoty opuszczać łóżka, zmusiły mnie jednak ku temu potrzeby fizjologiczne. Czułem się już lepiej, zimno stopniowo mnie opuszczało, poczucie strachu i niewiedzy również odchodziło w zapomnienie. Dopadał mnie spokój, jakby używał łuku i metodą prób i błędów ostrzeliwał moje ciało. Skusiłem się na niemrawą kolację, bułki z masłem. Jadłem z trudem, z przymusu i ze świadomością o głodowych konsekwencjach. Napiłem się wina, zostało mi go jeszcze trochę, a następnie czekałem na całkowite odejście zdrowotnych nieudogodnień. Na zewnątrz padał akurat boleśnie raniący oczy deszcz, bezlitosny, przysłaniał inne aspekty atmosferyczne. Krople, które wiernie mu towarzyszyły były równie kapitalistyczne, uderzały w ziemię z ogromną prędkością, wiedząc o tym, że one nigdy owego losu nie doświadczą. Mnie również męczyły, wprowadzały w stan nerwowości, kojarzył się z brakiem swego miejsca na ziemi, który w moim wypadku sytuował się również w rzeczywistości.. Dzień obfitować powinien w słońce, co najwyżej jego siostry, chmury, noc – w księżyc, w deszcz wizja rzeczywistości, wizja samotnych i wątpiących w szczęście jednostek. Próbowałem zasnąć, był to wówczas jedyny mój ratunek, przed ciemną, deszczową nocą. I on jednak należał do nietrafionych wtedy, nie wystarczał. W pewnym momencie zdołałem nawet stracić na chwilę to poczucie obowiązku, obowiązku funkcjonowania, ale zaraz znów trafiło ono do moich rąk. Nie byłem, więc w stanie się oprzeć wrażeniu, że coś się kończy, że nicość niedługo nastąpi i pojawi się w miejsce istnienia – mojego istnienia. Z tego nieszczęsnego letargu wyrwał mnie pewien odgłos, donośny, wzywający do powstania, do opuszczenia łóżka, w którym powoli zaczynało robić mi się wygodnie. Usłyszałem ów dwa razy, potem podniosłem się, z ogromnym trudem. Szedłem w stronę drzwi z pewną blokadą, fizyczno – mentalną. Dałem jednak radę, dojść.

- Dzień dobry, Stanisław Jęczmień – przedstawił się jegomość stojący w otwartych przeze mnie przed momentem drzwiach, suchy o dziwo, z wizytówką w ręku – lekarz.

- Dzień dobry, co pana do mnie sprowadza?

- Dostałem telefon, z wezwaniem, podobno źle się pan poczuł – odpowiedział, jakby przyzwyczajony do nieporozumień.

- Oczywiście, proszę wejść – zaprosiłem, stwierdzając, że może mi pomóc.

- Wszedł więc, ściągnął buty, letnie, miał na nosie okulary, a w papierach co najmniej średni wiek. Spojrzałem za okno, wciąż padało, dlatego nie rozumiałem, skąd brak mokrych obszarów na jego ubraniu. Zbyłem jednak ten fakt wymowną obojętnością w zachowaniu.

- A więc proszę powiedzieć co panu dolega? - usiedliśmy na kanapie.

- Zdarzyły mi się dziś niepokojące duszności.

- Proszę ściągnąć koszulkę – nakazał po krótkim zastanowieniu.

Następnie wykonał tradycyjne badanie stetoskopem.

- Już wiem – oznajmił po chwili – …

Nie dokończył, nie zdążył, nagle jakby zniknął z tego miejsca i pozostawił mnie całkiem samego, wśród zmartwień i niejasności. Siedziałem tak sam jeszcze chwilę, rozważałem te wydarzenia umieszczając je w kategorii snu. I wtem ktoś wszedł, pojawił się obok mnie, dyszał wyraźnie i rozpoznałem go, była to Flora. To nie sen – upewniłem się.

Skierowaliśmy się do jej domu, byłem podekscytowany, nigdy w owym nie byłem. Nie założyłem nawet butów, wyszedłem odziany w skarpetki i bokserki . Ciągnęła mnie za dłoń, mocno, zdecydowanie, nic nie mówiła, mimo moich pytań – gdzie idziemy?, Dlaczego? Byłem jednak spokojny, w pobliżu jej osoby owe uczucie wręcz się kłębiło. Szybko dotarliśmy, nie miała zamkniętych drzwi, zostawiła je otwarte na oścież. Teraz już mnie puściła. Wiedziała, że za nią pójdę... poszedłem. W korytarzu, obrazy leżące na podłodze, puste walizki. Nasunął mi się wniosek – wyprowadza się. Ona była nerwowa, zbierała z ziemi jakieś ubrania, to już w sąsiednim pokoju, również poważnie wypełnionym bałaganem. Nie patrzyła na mnie.

- Co się dzieję? - spytałem.

- Nic, odchodzimy.

- My?

- Owszem.

Potem wyszła, ubrania poskładała, zapięła puste walizki i poukładała obrazy na sobie. Następnie, chwyciła mnie za rękę, zimną teraz, tak samo zresztą jak ta jej, i wzbiliśmy się, lub zaczęliśmy pikować. Nie wiem – odeszliśmy.

Średnia ocena: 4.1  Głosów: 7

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (10)

  • Witamy w Bitwie i zyczymy dobrej zabawy i wygranej. Prosimy w tytule umieścić LBnP nr 35 - Dom naprzeciwko i zmienić w rubryce kategorie na Bitwy.

    Literkowa pozdrawia
  • Adamsnol 20.08.2020
    Dziękuję, czy mógłbym się dowiedzieć jak to zrobić?:)
  • Clariosis 20.08.2020
    Wejdź na swoim profilu w publikacje - po rubryce "komentarze" zobaczysz ikonę kartki i ołówka. Kliknij tam, a będziesz mógł zedytować tytuł opowiadania. :)
    To na razie tyle, jak przeczytam opowiadanie to wrócę z komentarzem. :)
  • Wejdź w swój profil i kliknij publikacje - druga pozycja i po prawej w linii tego tekstu zobaczysz mały kwadracik z ołówkiem kliknij i już możesz poprawiać. Potem pod tekstem w ramce różne kliknij i wyjdą ci kategorie i chyba druga od końca są Bitwy Literackie - zaznacz i zapisz i gotowe :)
  • Adamsnol 20.08.2020
    Literkowa Bitwa na Prozę
    Dziękuję, poprawione:)
  • Clariosis 26.08.2020
    No i jestem. :)

    Kilka razy zazgrzytały mi drobne błędy techniczne, takie jak skakanie po czasach i niepotrzebne przecinki, ale nie jestem osobą, która lubi się wymądrzać w tej kwestii, kiedy sama takowe popełniam. ;) Najbardziej jednak rzucały mi się w oczy powtórzenia, które choć celowe, przez oddzielenie ich przecinkiem a nie kropką zdawały się nienaturalne:
    "Ja również wróciłem do domu pełen jaśniejszych już aspektów i chęci snu, snu, który przyczyną miał być poranku, poranku, obklejonego wyczekiwanym przeze mnie spacerem. Kładąc się już do łóżka, powiedziałem – koniec wraże..."
    O wiele lepiej wyglądałoby, gdyby po słowach "snu" i "poranku" następowały kropki.

    Samo opowiadanie jest dość ciekawe - może nie porywające, ale ma coś w sobie. Końcówkę można interpretować i samemu dopowiedzieć sobie, co tak naprawdę się stało i gdybać, kim była sąsiadka i lekarz, gdyż pewności mieć nie możemy.
    Gdyby było to zwykłe opowiadanie, nie wrzucone na bitwę, to zostawiłabym czwórkę. W tym przypadku jednak muszę się powstrzymać od oceny. Dlaczego? Dlatego, że nie jestem pewna, gdzie to opowiadanie zahacza o podane tematy. Nie widzę tutaj ani restartu, ani zawierzenia. Co najwyżej w naciągany sposób mogę przypiąć "zawierzenie" w przypadku sąsiadki bądź lekarza i jeżeli to był zamysł, to niestety do końca mimo wszystko tego nie czuję. Nie jest to dla mnie wyraźne. W związku z tym muszę powstrzymać się od oceny, by być fair w stosunku do całej zabawy jak i innych jej uczestników i pozwolić innym zdecydować. W końcu głupstwem byłoby ocenić coś jednoznacznie, do czego nie ma się pewności. Ja wolę przyznać, że nie rozumiem i powstrzymać się od głosu, aby nikomu nie zaszkodzić.
    Pozdrawiam. :)
  • Adamsnol 29.08.2020
    Dziękuję za wszystkie porady:)
  • Autorze!
    Rozpoczynamy głosowanie. Zapraszamy na Forum: https://www.opowi.pl/forum/literkowa-bitwa-na-proze-glosowanie-w935/
    Czytają i pozostawiamy komentarze i nagradzamy według zasady: 3 - 2 - 1 plus uzasadnienie; dlaczego?
    Gosowanie potrwa do 12 września /sobota/ godz. 23:59
    Literkowa życzy przyjemnej lektury.
  • Pan Buczybór 12.09.2020
    *dużo błędów interpunkcyjnych. Głównie nadmiar przecinków. I słowa typu "biało-czerwony" piszemy bez spacji
    *błędny zapis dialogów. Albo same półpauzy albo pauzy - na pewno nie dywizy. Jeśli jesteś zielony w tym temacie, to zapraszam tutaj: http://www.ekorekta24.pl/myslnik-pauza-polpauza-i-dywiz-lacznik-czym-sie-roznia-i-jak-je-stosowac/

    Niezłe, choć w sumie nieco nudnawe. Taki senny, niedosłowny klimat. Między bohaterami zabrakło jednak nieco chemii, dialogi momentami wypadały dość sztucznie. Najmocniejszym punktem jest bodajże narracja - osobliwa, rozbudowana, dobrze budująca obraz człowieka, który stoi za tymi słowami. No i za Clariosis - gdzie tu bitewne tematy? Restart nie, zawierzenie... może, ale raczej za mało zaakcentowane lub po prostu naciągane.
    Pozdro
  • Autorze jeszcze do północy możesz zagłosować! Zapraszamy

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania