Poprzednie częściDruk biologiczny 1

Druk Biologiczny 6

*Podróż*

 

Rysiu cieszył się, że tego dnia został zwolniony z lekcji wcześniej na prośbę rodziców. Zdziwił się nieco, gdy tata podjechał po niego wypożyczonym samochodem.

– Tato, mama mówiła, że teraz ona będzie mnie wszędzie wozić.

Ojciec przewrócił oczami jak rozkapryszone dziecko.

– Pewnie miała na myśli, że do momentu, aż się lepiej poczuję – odpowiedział synkowi, powstrzymując nerwy.

– A czujesz się już lepiej? – zapytał chłopiec, zapinając pasy.

– Oczywiście – uciął temat uspokajająco, przymykając powieki.

Syn wyciągnął tablet.

– Tato, a wiesz, że masz sobowtóra?

– Jak to? – zaciekawił się Henry, zwolnił i spojrzał na syna w lusterku.

Mały mówił pod nosem, nie odrywając wzroku od ekranu tabletu

– Wtedy jak mieliśmy ten wypadek, to w aucie obok był taki sam pan. Wyglądał identycznie jak ty tato. Nawet też cię zobaczył, ale chyba mu się to nie spodobało. – przerwał, rozglądając się teraz przez okno.

– Tato, a gdzie my jedziemy? To nie jest droga do domu.

 

Anna wybiegła z domu bez słowa po tym, jak dowiedziała się o romansie męża. Myśli plątały się w jej głowie. Dlaczego to zrobił? Teraz mieli w końcu rodzinę, o którą tyle walczyli. To nie miało sensu. Przecież rodzina była dla niego najcenniejsza. Czyż nie?

Zbiegła po schodach i wyszła na ulicę. Szybkim krokiem dotarła do swojego służbowego samochodu. Na drogę spadały już pierwsze płatki śniegu i zaraz znikały na czarnej, mokrej powierzchni asfaltu. Podała głosowo adres do nawigacji i ruszyła.

Po drugiej stronie ulicy jej uwagę przykuł zaparkowany ciemny samochód z mężczyzną w środku. Przejeżdżając, patrzyła z niedowierzaniem. Kierowca do złudzenia przypominał Henry'ego. Odwrócił głowę, kiedy spostrzegł, że jest obserwowany. Pewnie coś jej się przywidziało, przecież była w stresie. Gdy go minęła, ciemny samochód ruszył w przeciwnym kierunku. Odprowadziła go wzrokiem.

Opuściła osiedle i wyjechała na krajową jedenastkę. Kontrolka ostrzegająca o możliwym oblodzeniu drogi zaświeciła się, mimo to zwiększyła prędkość. Miała przed sobą długą podróż, a chciała zdążyć przed nocą. Silnik wył na wysokich obrotach, wycieraczki poruszały się cyklicznie w górę i w dół.

Pierwszy raz od ponad dziesięciu lat miała ochotę zapalić. Co takiego miała tamta kobieta, czego jej brakowało? Jasne, nie była już najmłodsza i czasem przynudzała, opowiadając o swojej pracy. Kiedyś był to dobry wspólny temat, ale z czasem się wypalił, gdy kariera wyhamowała.

Anna wrzuciła wyższy bieg i dodała gazu, zostawiając w tyle innych uczestników ruchu.

Kiedyś lubiła czytać, grać na skrzypcach, śpiewać. Teraz nie miała na nic czasu, ani siły. Czytała tylko książeczki dla najmłodszych, za to codziennie. Kiedyś całkiem nieźle tańczyła, a Henry lubił sposób, w jaki się poruszała. Całkiem nieźle. Wszystko, co robiła, robiła całkiem nieźle. W pracy szło jej całkiem nieźle. Była całkiem niezłą matką. Za to Henry był wspaniałym ojcem. Zawsze wspaniały i zabawny. Łza pojawiła się w kąciku jej oka. Wycieraczki poruszały się coraz szybciej. Zwiększyła prędkość.

Rezydencja, do której zmierzała teraz Anna znajdowała się w górach. Monika kochała je od zawsze i gdy tylko pojawiła się możliwość nabycia pięknej willi z wysokim spadzistym dachem, grubym kamiennym kominem, stylizowanej na dawną górską zabudowę, skakała z radości. Willa umiejscowiona była na wzniesieniu u podnóża wysokich gór. Rozpościerał się z niej przepiękny widok na położone niżej jezioro otoczone świerkowymi lasami oraz na krętą drogę dojazdową, momentami prowadzącą tuż przy stromych urwiskach, na których drzewa rosły praktycznie na pionowej ścianie. Duże płatki śniegu spadały wolno, unosząc się na wietrze. Zachodzące słońce odbijało się jeszcze w tafli wody, kiedy powoli zaczęły zasłaniać je potężne cumulusy. Kłębiące się chmury zaczęły owijać szczyty gór ciasnym uściskiem, by po chwili przysłonić je całkowicie. Nisko nad willą rozpościerał się teraz płaski, szary sufit szczelnie zasłaniający niebo. Atmosfera gęstniała. Mgła spowijała okolicę niemal nieprzeniknioną bielą. Widoczność zmniejszała się w oczach. Słońce zaszło i nastała ciemność.

Henry spojrzał na syna siedzącego z tyłu, który spał jak suseł. Ten widok uspokoił go na krótką chwilę. Niepokój był jednak silniejszy i wzrastał w nim powoli i nieustannie.

Czy uda mu się zdążyć przed Anną, by powstrzymać ją przed rozmową z Moniką? Marne szanse. Miał do niej sporą stratę, a do tego wypożyczony samochód rzęził jak stary gruchot.

Zastanawiał się, co powinien zrobić, gdy dojedzie na miejsce. Zabierze stamtąd Annę i porozmawia z nią na spokojnie, na osobności. Powie jej o wszystkim i ona wróci do niego. Otwierając się przed nią, odbuduje wzajemne zaufanie. Co jeżeli ona uzna go za niebezpiecznego i zgłosi to komuś? Ale czemu miałaby uznać go za niebezpiecznego?

Pogłośnił wiadomości pogodowe. W górach obfite opady śniegu, ruch może być utrudniony, a drogi mogą być oblodzone i nieprzejezdne, więc może jest szansa, że Anna nie dojedzie. W razie gdyby coś jej się przytrafiło, mógłby zawsze wydrukować ją z ubezpieczenia, które zaktualizowała zaraz po ostatnim wypadku. Może to by nie było takie złe… Gdyby tak się stało, na pewno drugi raz nie popełniłby tego błędu i nie powiedziałby jej o romansie, bo to z pewnością nie był najlepszy pomysł. 

To niedorzeczne. Dlaczego miałaby nie dojechać? 

Może lepiej, gdy już będzie na miejscu, zostawi syna w samochodzie, a sam pójdzie, wygarnie wszystko jak jest i postawi sprawę na ostrzu noża. Jeżeli przejdzie jej przez myśl, żeby go wydać, to pożałuje… Jednak nie może szantażować żony, to absurdalne. Poza tym jest możliwość, że będą musieli rozmawiać przy Monice.

W radiu ze starociami The Rolling Stones grał właśnie kawałek "Time is on my side".

Jeśli zdążyłby na miejsce przed Anną, do jej spotkania z Moniką mogłoby w ogóle nie dojść, gdyby… Moniki się pozbył. I tak zasłużyła sobie na zemstę za podpisanie umowy z LST. W górach o wypadek nietrudno, one nie wybaczają błędów. Ludzie zresztą też tego nie robią… Niby wybaczają, ale jednak pamiętają. Nie mógł powiedzieć Annie prawdy, na pewno nie teraz, nie przy Monice. Musiał wymyślić jakąś bajkę. Coś tymczasowego, a później jej wszystko wyjaśni. Skłamał, że ma romans z Moniką, bo… Ponieważ… Kompletnie nic nie przychodziło mu do głowy. Jeżeli one będą razem, to pójdzie po Annę z Rysiem. Przy dziecku nie podejmą niewygodnej konfrontacji. A co jeżeli coś potoczy się nieprzewidywalnie? Może lepiej, żeby dziecka tam jednak nie było.

Wjeżdżali już pod górę krętymi drogami. Henry spojrzał ponownie na śpiącego syna. Zaczął przypominać sobie miłe chwile, kiedy starali się z Anną o dziecko. Wspólny czas, podróże, rozmowy, plany. Przypomniał sobie, jak pierwszy raz usłyszał jej poczynania na skrzypcach. Naigrywał się z niej, lecz gdy odłożyła smyczek poczuł się malutki. Przypomniał sobie to uczucie, gdy cały świat stawał się niesamowity u jej boku. Bez niej był nikim.

Zgasił silnik i ponownie spojrzał na Rysia. Spał jak zabity. Nie chciał go budzić. Pójdzie tylko po Annę i zaraz wrócą. Po cichu wyszedł z samochodu.

 

*Konfrontacja*

 

Rysiu obudził się chwilę po tym, gdy ustał przyjemny, kołyszący go do snu, dźwięk silnika. Gdy silnik działał, potrafił przespać nawet najdłuższą podróż. Przetarł oczy i spojrzał z niedowierzaniem. Odpiął pasy i wyszedł z auta.

Biały puch pokrył już dokładnie mało ruchliwą górską ulicę. Powierzchnia była idealnie biała, a on, jako pierwszy zostawiał na niej swoje czarne ślady. Nabrał śniegu w małe rączki, zlepił go w kulkę i cisnął przed siebie. Nie widział nawet gdzie upadła.

Odwrócił się w stronę blasku świateł. Widział jeszcze w oddali sylwetkę taty i pobiegł w jego kierunku. Mgła była gęsta, a wiatr zawodził tak głośno, że nie słyszał własnych kroków. Podążał teraz za oddalającym się cieniem swojego ojca.

Henry stanął przed wejściem do willi. Spojrzał na zegarek, była pierwsza w nocy, jednak w środku paliło się światło. W oknie widział zarys poruszających się postaci, co oznaczało, że mieszkańcy jeszcze nie śpią. Puste auto Anny zaparkowane było przed domem. Przyjechała wcześniej i śnieg zdążył zasypać już ślady opon. Przez mgłę zauważył światła samochodu jadącego w tym kierunku krętą droga dojazdową. Był jeszcze daleko. Kto to mógł być o tej porze? Czyżby już dogadały się, wszystko odkryły i wezwały pomoc? Właściwie od początku trasy miał wrażenie, że ktoś za nimi jedzie.

Nadjeżdżający samochód zatrzymał się na końcu ulicy i zgasił światła. Henry w pośpiechu podszedł do drzwi i zadzwonił. Z wnętrza dobiegały dźwięki zbliżających się kroków. Spojrzał jeszcze raz na samochód, który stał w oddali. Nikt z niego nie wysiadał.

Drzwi domu otworzyła Monika. Spodziewał się jej, ale gdy zobaczył jej twarz, był zaskoczony i nie mógł się odezwać. Była w jego wieku, ale mocno się postarzała. Kąciki oczu spowijały zmarszczki, a w jej wzroku nie było już tej arogancji i energii, którą dostrzegał wcześniej, gdy spotkał jej kopię w laboratorium. Widział w niej za to coś innego, jakby smutek i… cierpienie. Stała przed nim niezbyt atrakcyjna, nieco skurczona w sobie kobieta, niemająca nic wspólnego z tym, co zobaczył wcześniej w sieci na jej profilach i nie była to kwestia makijażu, którego teraz nie miała.

Uśmiechnął się nieśmiało. Nie w ten sposób jak wtedy, gdy przywitała go w laboratorium. Tym razem jego uśmiech był lekko wymuszony i udawany. Monika nie odwzajemniła go.

– Jest pan mężem Anny? – zadała ozięble pytanie.

– Tak – odparł równie chłodno.

– Proszę – zaprosiła go do środka, wskazując kierunek ręką. Odsunęła się przy tym, lekko kulejąc. Gdy wszedł, z korytarza zobaczył Annę siedzącą w pokoju. Patrzyła na niego w milczeniu.

– My tylko na chwilę, syn śpi w samochodzie, a jest zimno – powiedział Henry, uśmiechając się sztucznie. Monika, patrząc ciągle w kierunku otwartych jeszcze drzwi wejściowych, tym razem uśmiechnęła się szczerze, pokazując wyraźniej gęstą siatkę zmarszczek  wokół oczu. Pochyliła się lekko.

– Jak masz na imię? – zapytała.

Zza drzwi dobiegł cichy głosik.

– Rysiu, szukam taty. 

Chłopiec drżał lekko z zimna.

– Wejdź do środka jest tutaj – tym razem mówiła nadzwyczaj ciepłym głosem.

Rysiu wszedł do środka, a Monika objęła go jedną ręką, drugą zamykając drzwi.

– Napijesz się herbatki albo ciepłego soczku? – zapytała chłopca, ignorując zupełnie dorosłych.

Mały spojrzał na tatę pytająco.

– Naprawdę musimy lecieć – niecierpliwie i pouczająco wtrącił ojciec, patrząc na syna.

– Niech państwo odpoczną, przebyli państwo długą drogę. Proszę dać mi płaszcz – podeszła do Henry'ego, utykając lekko. Henry chciał ją uprzedzić, ale nie udało mu się. Zabrała odzienie z jego ramion, w międzyczasie chwytając wieszak. Oddał płaszcz w jej ręce i w tym momencie na podłogę wypadł duży nóż kuchenny. Stali wszyscy przez chwilę skonsternowani w zupełnej ciszy. Monika schyliła się, trzymając za biodro i podniosła go. Wsadziła nóż z powrotem do wewnętrznej kieszeni płaszcza, po czym odwiesiła okrycie do zamykanej na klucz szafy.

– Proszę usiądźcie – powiedziała.

W rogach korytarza Henry dostrzegł pajęczyny. W pokoju było czysto, ale półki pokrywała warstewka kurzu. Kichnął lekko, ręką zasłaniając twarz. 

Na komodzie w rogu pokoju stał model żaglowca. Gdy Rysiu go spostrzegł, otworzył szeroko buzię i podbiegł, by przyjrzeć się z bliska.

Model robił wrażenie. Był misterny. Gęsta, dokładnie odwzorowana sieć linek zdobiła maszty. Pokład pokryty był ręcznie wycinanymi zapałkami. Malutki ster, również zrobiony ręcznie, miał nawet okucia namalowane srebrną farbą udającą metal. Po obu burtach, na wysięgnikach, wisiały malutkie szalupy ratunkowe.

– Zbieracz kurzu – oznajmiła Monika – mój syn go zrobił. 

Uśmiechnęła się, patrząc na chłopca.

– Podoba ci się? – zapytała.

– Bardzo! – odpowiedział podekscytowany Rysiu.

– Jeżeli chcesz, pokażę ci więcej w jego pokoju.

– Nie nie, naprawdę, proszę go nie budzić, już wychodzimy – zareagował Henry.

– Proszę się nie martwić, nie ma go. Pokażę mu te modele i zaraz przygotuję coś na rozgrzanie.

Wzięła Rysia za rączkę i kuśtykając poprowadziła do drugiego pokoju. Henry spojrzał pytająco na siedzącą na kanapie Annę.

– Jej syn nie żyje, jej dzieci zginęły w wypadku. Nie wiedziałeś? – przerwała w końcu niezręczną ciszę.

Henry milczał.

– Nie skanowała dzieci. W ogóle była temu przeciwna, aż do wypadku – mówiła dalej lekko ściszonym głosem.

Nieświadomie podniosła ze stołu pustą filiżankę i nerwowo obracała ją w dłoniach.

– Po ich śmierci udostępniła swój skan do badań, by przyczynić się jakoś do rozwoju tej technologii – kontynuowała po krótkiej przerwie.

Henry usiadł obok niej. Patrząc na ten dom, zdawał sobie sprawę, że teraz dla Moniki jest on wszystkim. Wspomnieniami szczęśliwych lat, syna, całego życia. Jest jej jedynym punktem odniesienia na tym świecie.

Nastała cisza, z drugiego pokoju dobiegały odgłosy zachwytu ich syna nad modelami. Z kuchni natomiast brzdęk czajnika, sygnalizujący, że woda już się zagotowała. Po chwili do pokoju weszła Monika, niosąc na tacy trzy parujące filiżanki z pudełkiem herbaty ekspresowej, sokiem i cukiernicą pośrodku. Postawiła je na ławie przed gośćmi. Obróciła się i podeszła do komody, na której stał zakurzony żaglowiec. Wyjęła z niej ciastka korzenne. Zdążyła położyć je na stole, gdy rozległ się dzwonek do drzwi.

– Duży ruch jak na tę porę – zażartowała, kuśtykając w kierunku drzwi – zazwyczaj nawet za dnia nikt tu nie przychodzi.

Henry wstał nerwowo, przebierając palcami. Anna wzięła filiżankę ze świeżą herbatą, którą miała teraz przed sobą i napiła się. Henry wyjrzał na ulicę przez okno, odsuwając zasłony. Ciemny samochód stał na swoim miejscu tam gdzie wcześniej. Po przetarciu szyby, Henry wytężył wzrok. Na cienkiej warstwie śniegu dostrzegł świeże ślady prowadzące z zaparkowanego pojazdu do wejścia, przy którym Monika odpinała już łańcuch antywłamaniowy.

– Stój! – wyszeptał głośno Henry. Monika spojrzała w jego kierunku.

– Nie otwieraj – dodał.

– Dlaczego? – zdziwiła się, spojrzała przez wizjer, a później ponownie na Henry’ego.

– To pański brat – powiedziała i chwyciła za klamkę, gdy ta sama poruszyła się i stojący na ganku mężczyzna odepchnął drzwi.

– Nie mam brata – wyszeptał Henry, kiedy do domu wdarł się już drugi zarośnięty i niechlujny Henry. Monika odsunęła się w kierunku, w którym wisiał płaszcz z istotną zawartością w wewnętrznej kieszeni. Stojąc tyłem do szafy, powoli i bezgłośnie ją otworzyła.

Mężczyzna, który właśnie wdarł się do środka, będący niechlujną i zarośniętą wersją Henry'ego, trzymał w ręku niewielki, stary rewolwer pięciostrzałowy smith&wesson z krótką lufą. Henry stał oniemiały, patrząc na swojego sobowtóra, o którym to zapewne wcześniej opowiadał mu syn.

Wiedział, że prawdopodobnie jest to inny wydruk z jego zapisu. Udało mu się jakimś cudem zbiec z tamtego nieszczęsnego laboratorium. Może został wydrukowany jako inny pasażer w którejś przypadkowej placówce LST i jakimś szczęśliwym trafem udało mu się wydostać. Może unikał obławy i ukrywał się nawet latami? Nie wiadomo, kiedy i w którym cyklu udało mu się zbiec.

Anna upuściła filiżankę na podłogę. Zdesperowany zarośnięty mężczyzna, będący kopią Henry'ego, patrzył teraz na jej męża swoimi szalonymi oczami i drżącą ręką powoli unosił rewolwer. Henry zdawał sobie sprawę jak wielki gniew musiał nosić w sobie ten zaszczuty jak bezdomne zwierzę człowiek, który teraz nie mógł nawet wydusić słowa i łkał, wydając z siebie tylko pojedyncze dźwięki, jakby walczył z kneblem. Sam, podobnie jak stojący przed nim desperat, nie raz bił się z myślami. W duchu cieszył się z wypadku, w którym zginął jego poprzednik. Wcześniej źle życzył Monice i wyobrażenie zemsty zawitało już w jego umyśle, a nawet zdążyło się rozgościć. Jednak miał Annę i syna, czyli wszystko, o czym zawsze marzył i co skutecznie odgradzało go od rozległych pustkowi szaleństwa.

Facet, stojący przed nim, nie miał nic. Miał tylko rewolwer, który ściskał teraz mocno swoimi drżącymi, zmęczonymi rękami. Ten potwornie samotny gość z pewnością nie był już ugodowym pacyfistą, któremu obojętna była własna materia i to czy otoczenie zwraca na niego uwagę. Nie był już łagodnym, bezkonfliktowym człowiekiem jak kiedyś. Tamten człowiek nadal siedział na wygodnym, masywnym, drewnianym krześle, patrząc z tarasu laboratorium na czerwony ocean liści. Ten stał właśnie na progu drastycznych zmian z szeroko otwartymi oczami.

Monika, trzymając się za biodro, stała przy szafie blisko napastnika. Miała już w ręku nóż.

– Zaczekaj, to nie może się tak skończyć! – krzyknął Henry. Wydawało mu się, że w jednym momencie zrozumiał istotę obłędu sytuacji, w jakiej się wszyscy znaleźli – ja też uciekłem z tego laboratorium.

W tym momencie Monika wykonała ruch w kierunku napastnika.

Rysio siedział w pokoju obok. Pokój był trochę zakurzony i staromodny, ale piękny i bardzo podobał się chłopcu. Na półkach stały liczne modele statków. Fascynowało go, jakie miały rozmaite konstrukcje i rozmiary. Przyglądał się z zainteresowaniem krępym lodołamaczom, podłużnym kontenerowcom, opływowej łodzi podwodnej oraz niesamowitym, w oczach dziecka, pancernikom naszpikowanym niezliczoną ilością luf przeciwlotniczych. W środku stał lotniskowiec, na którego pokładzie znajdowały się szczegółowo wykonane małe samoloty, a w ich przezroczystych kabinach siedzieli piloci. Kiedy mały to zobaczył, bezwiednie otworzył buzię z zachwytu. Pod sufitem, na linkach wisiały rozmaite maszyny. Myśliwce, bombowce, starodawne dwupłatowce, a nawet niesamowity trójpłat z czerwonym śmigłem na przedzie. Modele miały flagi japońskie, amerykańskie, brytyjskie i niemieckie. 

Wszystko to pobudzało jego wyobraźnię. Chłopiec był podekscytowany, gdy zauważył, że wieże dział okrętu obracały się, a lufy podnosiły ku jego uciesze.

Rozpoczęła się bitwa morska. Poustawiał okręty po swoich dwóch stronach, wycelował lufy odpowiednio względem siebie i zaczął zabawę. Wziął do rąk samoloty. Zwinny myśliwiec zataczał szerokie koła wokół masywnego, powolnego, dwusilnikowego bombowca, wydając przy tym nieco cieńszy dźwięk przez nos dziecka. Bombowiec wydawał niski pomruk i posiadał trzy karabiny. Wszystkie się obracały. 

Na twarzy Rysia pojawił się szeroki uśmiech zadowolenia. Myśliwiec zatoczył koło, a działo cały czas podążało za nim, sterowane zręcznie jedynym wolnym, małym palcem u ręki podtrzymującej kadłub bombowca. 

Dostał. Seria pocisków przeszyła kadłub myśliwca. Z silnika poleciał czarnym dym i samolot zaczął spadać. Na skrzydłach pojawiły się płomienie. Dzielny pilot szybko otworzył kabinę i wyskoczył na spadochronie, który otworzył się w samą porę i uratował go. 

Bombowiec w tym czasie przygotowywał się do zrzutu ładunku na okręt pancerny. W ogniu dział przeciwlotniczych trząsł się na lewo i prawo. Wtedy do pokoju weszła pani i na jednej z półek postawiła kubek ciepłego soku.

– Dziękuję – powiedział do niej grzecznie.

– Nie ma za co – mrugnęła, uśmiechnęła się i wyszła.

Komora ładunkowa otworzyła się i z samolotu wyleciały bomby. Pilot niezwłocznie przyciągnął ster do siebie z całych sił, by unieść ciężki samolot z pięcioosobową załogą na pokładzie i wyprowadzić go ze strefy ostrzału. Samolot ociężale i z wielkim trudem dźwigał się. Ostrzał był intensywny i nieprzerwany, ale bomby w końcu dosięgnęły celu, niszcząc działa przeciwlotnicze umieszczone na okręcie. Samolot był lekko uszkodzony, ale poderwał się wyżej. Pilot i jego towarzysze byli uratowani. 

Bomby wybuchały na pokładzie pancernika, niszcząc wieżyczki ciężkich karabinów przeciwlotniczych. Jedna z nich wleciała przez komin do kotłowni, co unieruchomiło statek. Na szczęście ostatnia wpadła do wody tuż za burtą, bo ona na pewno przepołowiłaby okręt. Marynarze odetchnęli z ulgą. Mieli rannych w swoich szeregach, ale nikt jeszcze nie zginął. 

Rysiu usłyszał odgłos dzwonka do drzwi dochodzący z pokoju, w którym byli mama i tata.

Okręt płonął, ale szalupy ratunkowe były całe. Kapitan stojący na mostku widział już nadpływające torpedy. Zarządził natychmiastowe opuszczenie pokładu. Wszyscy marynarze rzucili się do łodzi ratunkowych. Zabrali ze sobą rannych. Zaczęli opuszczać łodzie, gdy pierwsza z torped minęła o włos dziób okrętu. Odetchnęli z ulgą. Wszyscy byli już w szalupach i czekali na kapitana, gdy kolejna torpeda trafiła w sam środek okrętu i rozerwała go na dwie części. Statek poszedł pod wodę, a dzielny kapitan razem z nim. Marynarze gapili się w fale, wypatrując z nadzieją, czy nie wypłynie z głębin na powierzchnię, gdy rozległy się strzały.

Prawdziwe strzały. Chłopiec drgnął, upuszczając z ręki malutkie koło ratunkowe. Wstał powoli, gdy usłyszał trzy kolejne głośne huknięcia, dochodzące z drugiego pokoju. Stał w miejscu i bał się. Usłyszał kroki. Ktoś chodził szybko po mieszkaniu, mocno tupiąc. Chciał się schować, ale ze strachu nie mógł się ruszyć, gdy do pokoju wszedł tata, podbiegł do niego, złapał i szybko wziął na ręce. Zasłonił mu oczy i wybiegli razem. Nagle zrobiło mu się zimno, poczuł na sobie śnieg i mroźny wiatr. Tata trzymał go blisko, Rysiu czuł jego nieprzyjemny kłujący zarost i dość nieładny zapach.

Ojciec wsadził malca do samochodu, szybko obiegł auto i wsiadł od strony kierowcy. Roztrzęsioną ręką wyjął kluczyki. Zaklął nie mogąc włożyć ich do stacyjki, ale po chwili odpalił i ruszył.

Koła mieliły w miejscu, z trudem łapiąc przyczepność, ale wreszcie samochód przesunął się do przodu. Dostali się na środek ulicy i odjechali. Ojciec złapał za telefon, wykręcił numer i przyłożył słuchawkę do ucha.

– Chciałbym zgłosić napad z bronią – powiedział Henry.

 

*Epilog*

 

Anna obudziła się i otworzyła oczy. Była przykryta lekką szpitalną kołdrą. Przy jej łóżku stał Henry z synem. Uśmiechali się do niej. Przedstawiciel firmy ubezpieczeniowej podszedł bliżej. 

– Pragnę poinformować panią, że została pani wydrukowana z ostatniego dostępnego zapisu pani osoby zgodnie z umową ubezpieczeniową. Poniosła pani śmierć, w wyniku odniesionych ran postrzałowych, w trakcie napadu. Ostatni skan aktualizowała pani 74 godziny temu, dlatego nie będzie pani pamiętać tylko ostatnich 3 dni i dwóch godzin.

Ostatnim, co pamiętała Anna był zakup zestawu komandosa dla Rysia, a potem udali się, by aktualizować ubezpieczenie. „Na całe szczęście”, pomyślała.

– Znajduje się pani w siedzibie firmy ubezpieczeniowej Neverending Life. Proszę nacieszyć się rodziną, a potem zapraszam do siebie na procedurę synchronizacyjną – zakończył pracownik.

– Dziękuję – powiedziała do nieznajomego i spojrzała na Henry'ego – co się stało? 

Henry odprowadził wzrokiem wychodzącego przedstawiciela ubezpieczeniowego.

– Dostaniemy spore odszkodowanie od linii LST kochanie.

Wynikająca z błędów i zaniedbań korporacji śmierć Anny, jako osoby postronnej, dawała im podstawy do roszczeń.

– O ile niczego z nimi nie podpisywałaś.

Spojrzał na nią i uśmiechnął się lekko. Jednak jego twarz wyglądała smutno, uśmiech był napięty, a oczy miał szklane, jakby zbierało mu się na łzy. Nie wiedziała, czy byłyby to łzy szczęścia czy smutku, gdyby pojawiły się w końcu w jego oczach. Jednak nic takiego się nie stało. Założyła, że z pewnością byłyby to łzy szczęścia.

 

Koniec

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Agnieszka Gu 17.09.2017
    Dobrnęłam szczęśliwie do końca. Bohaterowie, w sumie też. Nieźle się musiałeś na główkować nad akcją. Bardzo mi się podobało. Daje do myślenia.
  • WWWoj 18.09.2017
    Dziękuję! Bardzo się cieszę, że podeszło :) Tak kombinowałem i zmieniałem parę razy dosc mocno, szczególnie w części dziejącej się w "laboratorium" miałem niezły mętlik :p
  • Agnieszka Gu 22.09.2017
    To prawda, też sama ze dwa razy musiałam czytać niektóre fragmenty, żeby poprawnie załapać ;) I to daje taki malusieńki minusik - choć wcale nim być nie musi. Pisz dalej :) Ciekawa jestem, co taki "kombinator" jak Ty (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) może jeszcze wymyślić :) Pozdr
  • WWWoj 26.09.2017
    Dziękuję! Kolejne już w dużej części mam, ale myślę właśnie nad rozwiązaniem, żeby nie przekombinować :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania