Drzewo granatu i zapach maciejki

ROZDZIAŁ 1: KONIEC.

 

 

Ściskała w dłoniach wiązkę goździków. Z całych sił. Patrzyła, jak go zabijają. Nie mogła nic zrobić. Ją także by zabili. Bezsilność. Pole widzenia zasłaniała jej krew. Potem zobaczyła przeszywający ból w jego gasnących oczach. Kolejne krople krwi wylądowały na kwiatach, jej rękach, dłoniach. Wiedziała, że to już koniec. Za chwilę już go z nią nie będzie. Stała bez ruchu martwo wpatrując się w jego obumierającą twarz. Jego oczy zdawały się już nic nie widzieć. Nawet jej. Po chwili wydał z siebie ostatnie tchnienie, padł martwy na ziemię. Rozpacz i ból przeszyły i unieruchomiły jej ciało.

Nie była zdolna do płaczu. Nie patrzyła na niego więcej. Już nigdy.

 

Odtąd już na zawsze w jej sercu zagościła lodowata pustka. Krew jeszcze bardziej podkreśliła mocny, czerwony kolor kwiatów, które same rozpadały jej się w dłoniach. Nie odczuwała już żadnych uczuć, nawet jeśli – były one jakieś...sztuczne. Powędrowała w miejsce, które zawsze darzyła szczerymi, pozytywnymi uczuciami. Była to wielka, bezkresna, zaciszna dolina. Błękitne kwiaty maciejki roznosiły swój zapach, otaczając nim całe to miejsce. Jednak coś się zmieniło. Dolina już nie była zaciszna. Nie słyszała nawet najcichszego dźwięku. Wszystko milczało. Dookoła – nic, tylko...grobowa cisza. U jej boku już nie było jego. Była na tym świecie całkowicie sama. Żadnej bliskiej, życzliwej duszy.

 

Przez następne dni żyła już tylko rozpaczliwą, rozdzierającą tęsknotą i wspomnieniami. Chociaż...jego twarz...coraz bardziej rozmywała się w jej myślach. Z chwil spędzonych z nim pamiętała naprawdę niewiele, a samą śmierć...nie, jej nie pamiętała wcale. Jakby ktoś wyciął to z jej nieodwracalnie zranionej duszy...Mimo, że przez cały czas żyła tylko przeszłością...ślad po nim...w jej pamięci pozostał już tylko jego cień. Mimo to, choć już nawet nie pamiętała jak wyglądał...Nadal go kochała. Przez cały czas.

Stała się zimna i zamknięta w sobie. Sama miała wrażenie, że w miejscu, gdzie kiedyś było jej serce, teraz był zimny, twardy głaz, obojętny na wszystko. Bez uczuć.

 

 

ROZDZIAŁ 2: BEZ SERCA. OGIEŃ.

 

 

Czuła się okropnie. Jak samotna, zbłąkana dusza, dla której już nie ma nadziei. Która już nie ma życia. Wraz z upływającym czasem, to uczucie trwało nadal. Pożerało ją. Robiła się gorzka. Zgorzkniała. Nie. Nie miała już serca. To pewne. Każdy jej dzień wyglądał tak samo, czyli nijak. Nic nie robiła. Nie spała. Nie jadła. Już dawno przestała odczuwać łaknienie. Szczęśliwe dni, godziny, minuty spędzone z nim były dla niej tak odległe...Jak gdyby to nigdy się nie zdarzyło, przynajmniej nie w tym życiu.

Miała siedemnaście lat. Ale czuła się na co najmniej siedemset. I nawet nie zauważyła, kiedy od dnia ostatniej z nim spędzonej chwili minął rok.

Wtedy coś w niej drgnęło. Miejsce smutku i goryczy zajęła...nienawiść. Nie do niego oczywiście. Do ludzi, którzy zakończyli jej prawdziwe życie. Którzy odebrali jej istotę, która stanowiła całe jej życie. Z całego serca nienawidziła ludzi, których twarz i głosów nawet nie pamiętała. Ale to nieistotne. Poczuła w sobie ogień. Chciała ich odnaleźć. Chciała...ich zabić. To chyba nic złego, skoro wyrządzili jej tak straszliwą krzywdę? Tak, z pewnością by ich zabiła, bez nawet odrobiny litości. Tylko jak?

 

 

ROZDZIAŁ 3: ZEMSTA.

 

 

Już postanowiła. Odbierze im życie. Tak jak oni odebrali je jemu. I przy okazji jej.

Od tej pory w jej domu zawsze leżał nóż. Gotowy na wszystko. Na zemstę.

I któregoś dnia...Tak, to byli oni. Gdy ich ujrzała, pamięć o śmierci ukochanego, krew i rozdzierająca rozpacz powróciła. Ze zdwojoną siłą. I ich bezlitosne twarze.

Był taki piękny dzień. Tuż za jej plecami rosło potężne drzewo granatu... Jego magiczne kwiaty...rozsiewały rajską, słodką woń na całą okolicę. Niebo było nieskazitelne, błękitne, bez ani jednego obłoku. Kto by pomyślał, że już teraz będzie musiała dokonać mordu? Prawdę powiedziawszy, obawiała się, że nigdy do tego nie dojdzie. Ale raz kozie śmierć...W te pędy zawróciła się do mieszkania, wróciła z nożem...Kurczowo trzymała go w drżących dłoniach, mocno zaciskając na nim palce. Ruszyła za nimi. Jednym pociągnięciem noża poderżnęła im gardła, sama nie zauważyła, kiedy to się stało...Ich martwe twarze rozmyły się w fali szkarłatu. Wtedy cała nienawiść gnieżdżąca się w jej oszalałym sercu ustąpiła. Ludzie padli bez życia na bruk, zupełnie tak, jak kiedyś on... Ale nie. Nie żałowała tego, co zrobiła. I zamiast żalu na jej twarzy pojawił się uśmieszek. Wariacki, szalony uśmieszek. Uciekła z miejsca zbrodni. Minęło kilka dni. Wszyscy już wiedzieli o zabójstwie morderców jej ukochanego. Ale ci ludzie zabili nie tylko jego, ale też wiele, wiele innych niewinnych ludzi. Nikt nie płakał po tych potworach, ba!, nikt nawet nie zhańbił się przyjściem na ich pogrzeb. Wszyscy jednak zastanawiali się, kto mógł ich zabić...

Oczywiście nikt nie podejrzewał o to dobrej, miłej panienki. Skąd! Na dodatek uśmiechała się jak aniołek. Nikt nie wiedział, że był to tak naprawdę uśmiech szaleńca. Mordercy.

Po niecałym miesiącu śledztwo zostało umorzone, brak poszlaków, podejrzanych...

Wygrała! Pomściła śmierć swojej miłości. Nawet nie poniosła kary!

 

 

ROZDZIAŁ 4: MIŁA PANIENKA. CHYBA.

 

 

 

Tamtego dnia wszystko się zmieniło. Zupełnie. To znaczy, tego dnia, w którym zabiła tych drani. Zasłużenie. Dobrze im tak. No i co najważniejsze – nie zabiją już nigdy więcej nikogo. On, tam w górze na pewno jest z niej bardzo dumny. Ona sama jest z siebie dumna. Możliwe, że dzięki niej jeszcze wielu ludzi uniknęło śmierci z rąk tych podludzi. Powoli zaczęła wracać do normalnego życia. Wprawdzie w jej sercu już na zawsze wyryło się znamię bólu, ale życie takie jest. Trzeba iść dalej. Choć on zawsze pozostanie w jej sercu żywy i radosny. Zakrwawiony nóż zakopała w ziemi gołymi rękami. Odtąd wszystko układało się już bardzo dobrze, a nawet wspaniale. Wciąż była miłą, dobrą panienką. No i co, że ich zabiła? Wszak w pełni im się należało.

Codziennie rano wstawała i się uśmiechała. Ludzie szczerze ją lubili. Miała opinię dobrodusznej, serdecznej dziewczyny, która swoim wewnętrznym słońcem stopiła żal po tragedii, która ją spotkała. Wszyscy ją podziwiali. Pewnego dnia, jak zawsze z rana wyszła z domu przespacerować się po okolicy. Niebo było odrobinę zachmurzone, ale to nic. I tak szczerzyła się jak głupia.

Przy drzewie granatu zatrzymała się. Pod tym drzewem siedziała mała czarnowłosa dziewczynka w pięknej czerwonej sukience z fartuszkiem i włosami splecionymi w dwa kuce. Kwiaty opadały z gałęzi i obsypywały sobą całą jej głowę i wplątywały się w kosmyki włosów. Po chwili spotkały się ze sobą wzrokiem. Odpowiedziała dziecku szerokim uśmiechem, ale ku jej zdziwieniu – usta dziewczynki zacisnęły się w dziwacznym grymasie. Nieco zdziwiona powoli podeszła do ponurej istoty.

- Co się stało? - spytała.

Dziewczynka nic nie powiedziała, ale wskazała palcem na szkarłatną plamę, przy której siedziała.

- O co chodzi?

- Znam cię, Avril, wiem, że to ty ich zabiłaś. Nie musisz zaprzeczać – widziałam to na własne oczy.

- Ależ kochanie, ty nic nie rozumiesz, to byli bardzo źli ludzie – wyjąkała zszokowana. Nie przypuszczała, że ktoś obserwował tę krwawą scenę, a już na pewno nie, że takie dziecko.

- Źli, czy dobrzy, się nie zabija. Po prostu. Nie wolno. - powiedziało rezolutnie dziecko.

W tym momencie coś w niej zadrżało. Poderwała się z miejsca i złapała dziewczynkę za gardło, błagając:

- Proszę, niech to będzie nasza mała tajemnica!

- Zrobię, co będę chciała.

- Tylko spróbuj, a...a pożałujesz!

Dziewczynka zrobiła wielkie oczy.

- Dobrze, w takim razie nie powiem – obiecała lekko zaskoczona.

Puściła ją. Zrobiło jej się trochę głupio, że tak na nią naskoczyła. Co w nią wstąpiło? Z taką agresją do dziecka?

 

ROZDZIAŁ 5: KRWAWA PLAMA.

 

 

 

Był cudowny dzień. Tak samo piękny jak w dniu zemsty, jeżeli nie piękniejszy. Spacerowała sobie beztrosko brzegiem spokojnej, cichej rzeki. Och, jak jej było dobrze! Chyba nic nie mogło zakłócić jej tego dnia spokoju. A jednak.

Nic nie zapowiadało tej katastrofy. Mogła jej się spodziewać zawsze, ale nie teraz.

Niezmącony spokój jej duszy i błogą ciszę przerwał jeden cichy szmer. Jak się później okazało był to początek dramatu, a wcześniejsza cisza była ciszą przed burzą.

Szmery były coraz głośniejsze, narastały w jej uszach do niebezpiecznych rozmiarów.

Z krzaków wyłoniła się dwójka groźnie wyglądających chłopaków. Spojrzała na nich. Już wiedziała. Biegli w jej kierunku. Chcieli pomścić morderców, których zabiła. Było już za późno na ucieczkę. Doskonale widziała ich połyskujące noże. Poczuła na sobie ich ciężki, gorący oddech.

I ciach! - po zabawie. Przeszył ją rozdzierający ból. Nic nie widziała. Tylko własną krew. Przed oczami przeleciało jej w sekundę całe życie. Widziała też śmierć w gasnących oczach ukochanego. Nie ma co – skończyła tak samo fatalnie jak on. Poczuła, jak uderza z całej siły głową o ziemię. Dalej nie było już nic. Tylko czarne tło przed oczami i...błogi spokój. Było jej tak przyjemnie. Przyjemniej niż, kiedy spacerowała jeszcze przed chwilą brzegiem rzeki, przyjemniej nawet niż kiedy siedziała z ukochanym pod pachnącym drzewem granatu. Nigdy jeszcze się tak nie czuła. To dlatego, że...właśnie umarła. Uniosła się nad swoim zmasakrowanym ciałem. To znaczy, nie tak do końca zmasakrowanym, ponieważ, żeby ją zabić wystarczyło tylko szybkie „ciach!” nożem. Miała poderżnięte gardło, z którego wylała się krew, zalewając całe ciało szkarłatem. Teraz już nie miała ciała. To zakrwawione coś nic już dla niej nie znaczyło, było tylko zużytym ubraniem. Doznała dziwnego uczucia. Nie znała już kogoś takiego, jak Avril Genèa.

 

 

ROZDZIAŁ 6: DUCH. ŚMIERĆ NIE ISTNIEJE.

 

 

Teraz była duchem. No przecież! Mogła spróbować odnaleźć ukochanego, który także przecież nie należał do żywych. Już od jakiegoś czasu. Ci podli ludzie pozbawili ją życia, ale...może to dobrze, że tak się stało. Wszak życie bez niego i tak zupełnie nie miało sensu. A teraz...jeżeli go odnajdzie...będą razem! Już na wieki! Śmierć nie może już przecież powtórnie ich rozdzielić. Bo dla ducha śmierci nie ma.

Spojrzała na swoje ręce. Były blade, prawie białe. Dotknęła swojego gardła i aż się wzdrygnęła. No tak. Było poderżnięte. Nie sądziła jednak, że ślad po nożu wryje się w jej duszę. Ponownie dotknęła rany. Była to głęboka, zakrwawiona szrama. Jeżeli duchy mogą mieć plecy, to jej właśnie przeszły lodowate ciary po plecach. Omiotła wzrokiem nową siebie. O, zgrozo, wciąż miała na sobie tę piękną, czerwoną, ale zalaną krwią suknię. No, była piękna, póki nie zeszpeciła jej krew. Jej czarne kozaki i pończochy wcale nie były w lepszym stanie. Cała była jedną, wielką, krwawą plamą.

Ale przecież nie to było teraz najważniejsze. Och, na co ona w ogóle jeszcze czekała! Koniecznie musiała szybko zobaczyć się z ukochanym. Nareszcie. Nareszcie miała w ogóle taką szansę!

Odnalezienie go było jej powinnością, a nawet obowiązkiem. I tu pojawiał się problem. Gdzie ma go szukać?

Z całej siły wykrzyczała jego imię. Jednak jej głos uwiązł gdzieś daleko, a ona czuła się tak, jak gdyby nic nie powiedziała. To było takie frustrujące! Oczywiście próbowała jeszcze wiele razy, ale nie przyniosło to żadnego rezultatu. Jej głos brzmiał jakoś tak głucho, był jakby przytłumiony. Kiedy krzyczała, odnosiła wrażenie, że głos zostaje w jej gardle. Czy to ze względu na to, że była duchem, czy powodem była szrama w gardle – efektu nie przynosiło to żadnego.

Nagle jednak coś sobie pomyślała. Jej ukochany zginął...a ona...ona nawet raz nie przyszła pod jego grób. Nie była na pogrzebie – dowiedziała się o nim od przypadkowych ludzi. Nie poszła ani wtedy, ani nigdy. Nie zapaliła nawet jednej świeczki. Nie położyła kwiatka. Jak to możliwe, że dopiero teraz ( po śmierci) naszła ją refleksja? Wtedy tylko egoistycznie zagłębiała się w swym żalu.

Postanowiła nawiedzić jego grób. A co, jeśli nie odpowiadał jej, ponieważ był wściekły za to zaniedbanie? Może właśnie tam na nią czekał. Była gotowa rzucić mu się w ramiona i przeprosić, a w razie potrzeby nawet mu się pokłonić. Ale tutaj znów pojawiał się problem. Wszak nie wiedziała nawet, gdzie został pochowany! Tak, z pewnością była jego wyrodną drugą połówką, o ile oczywiście wciąż ją kochał. Ona...chyba nie zasługiwała na jego miłość.

 

ROZDZIAŁ 7: DUCH. WIECZNA TUŁACZKA.

 

 

Chodziła po całej okolicy. Nikt jej nie widział, nikt nie słyszał. Była zbłąkaną, zagubioną duszą. Co się stało z jej drugą połówką? Kto miał jej odpowiedzieć? Gdzie szukać wsparcia? Pomocy?

Gdy już zupełnie straciła nadzieję na odnalezienie ukochanej duszy, zobaczyła osobę, która odwróciła w jej stronę głowę. I na nią spojrzała. Prosto w jej oczy. Nie było wątpliwości.

Powoli podeszła bliżej. Nieznajoma uśmiechnęła się w taki sposób, że poczuła rozlewające się w sobie ciepło. To było medium? Nie...

To też była dusza! Wyglądała tak, jakby nie żyła już od wielu lat.

- W czym mogę ci pomóc? - zapytała życzliwie.

Była piękna. Miała taką szlachetną twarz...I długie, ciągnące się po ziemi włosy ognistej barwy.

- Szukam grobu mojego ukochanego. Niestety nie wiem, gdzie został pochowany...Zresztą strasznie mi głupio z tego powodu...

- Widać, żeś sama umarła niedawno. Kim był twój ukochany?

- Nazywał się Désiré Lshat. Był rymarzem. W chwili śmierci miał dziewiętnaście lat.

- Wiem, który to. Widziałam, jak go grzebali. Szukaj w lesie, za tym drzewem, co ostatnio się powaliło.

- Będę ci wdzięczna przez wieki.

- Nie ma za co.

Poszła we wskazane miejsce. Rzeczywiście, właśnie w lesie stał jego nagrobek. Samego Lshat'a jednak tam nie było. Co się z nim stało? Przepadł?! Tak po prostu?

Zrozpaczona opuściła las i szlochając, smętnie wędrowała drogą. Wiał przyjemny, delikatny wiatr, przynosił z okolicy słodką woń kwiatów granatu. Ale nic już jej nie cieszyło. Dlaczego nawet po śmierci nie mogła się z nim zobaczyć?

Nie wiedziała dokąd iść. Do domu? Po co, skoro już nie żyła? W końcu zdecydowała wrócić się do lasu. Nie koniecznie, żeby znowu wgapiać się w nagrobek – chciała tam tak po prostu posiedzieć i zebrać myśli. Szła przez chwilę ścieżką, potem z niej zboczyła i weszła w jakieś krzaczory. Jej rozmyślania o nim przerwało rozpaczliwe zawodzenie jakiegoś dziecka. Jej oczom ukazał się straszliwy widok: Pewien staruszek dusił dziewczynkę. Tę samą, z którą rozmawiała zaledwie kilka dni temu, wtedy, kiedy jeszcze żyła! To musiał być jakiś szaleniec! Przecież nie mógł istnieć powód, dla którego ktoś chciałby zabić dziecko!

Bardzo, bardzo chciała pomóc biednemu dziecku. Ale jak niby? Była duchem, nie mogła nic na to poradzić! Tak jak wtedy, kiedy zabijali...

- Źli, czy dobrzy, się nie zabija. Po prostu. Nie wolno. - zadudniło jej po głowie.

To było nie do zniesienia! Frustrujące to o wiele za mało powiedziane, kiedy patrzysz na czyjąś śmierć, a nie możesz go uratować. Dziewczynka coraz bardziej siniała. Starzec nie miał miłosierdzia. Jej oczy powoli gasły. W końcu padła bez życia w krzaki. Po chwili zobaczyła jak jej dusza powoli podnosi się z ciała. Kiedy dziewczynka zdała sobie sprawę z tego, że umarła, zrobiła przerażającą minę. Co teraz?

Zobaczyła ją.

- N-n-nie wiedziałam, że ty też...- wyjąkała drżącym głosem.

- Kilka dni temu. - wyjaśniła krótko.

- Avril...Co teraz będzie?...

- Z tobą?...Pewnie zaraz pójdziesz do nieba, dziecino. Ze mną?...Nie wiem.

- Nie wiesz?

- Nie odejdę spokojnie z tego świata, póki...

- Póki?

- Póki nie odnajdę pewnej bardzo bliskiej memu sercu osoby, dziecko...

- Duchy mają serca?...

- Nie wiem...Chyba tak...

- Chyba muszę już odejść... – po chwili oznajmiła niepewnie dusza małej dziewczynki.

- Jasne. Leć. Nie oglądaj się na nic...

- Żegnaj,...Avril.

Kiedy zniknęła, patrzyła za nią w niebo.

- Żegnaj...- wyszeptała.

Trochę jej zazdrościła. Jednak wyglądało na to, że ona sama nieprędko zazna spokoju...

 

ROZDZIAŁ 8: DUCH. KREW SIĘ POLEJE.

 

 

Siedziała w lesie kilka dni.

- A co jeśli on.......już jest w niebie? - pomyślała w pewnej chwili.

Znieruchomiała.

- Désiré - wyszeptała – Jeśli tam jesteś...Daj mi znak.

 

Znaku nie otrzymała. Dlaczego? Dlaczego to wszystko spotyka właśnie ją?

Śmierć ukochanego...Śmierć własna...Teraz na dodatek nie może go odnaleźć!

Wstała z pnia, na którym siedziała i po krótkim spacerze opadła na miękką trawę. Przymknęła oczy.

Drgnęła. Co to za hałasy? Poszła w tamtą stronę.

Zobaczyła...tamtego staruszka...mordercę...i człowieka...to musiał być ojciec zamordowanego z zimną krwią dziecka!

Polała się krew. W oczach ojca widziała ten ból...ten żal po stracie ukochanej córki. Znała to. Doskonale. Tak właśnie doświadczyło ją życie. Scena, którą teraz widziała wydała jej się znajoma. Uciekła stamtąd. Nie chciała na to patrzeć. Nie musiała stać tam do końca walki. I tak doskonale wiedziała, jak to się skończy. Że ojciec zabije starca. Tak jak ona zabiła tamtych ludzi...

Ją i tego człowieka łączyło to samo – ból po stracie jedynego sensu swego istnienia. Kto miałby go lepiej rozumieć niż ona sama?

 

Wyszła z lasu. Poczuła znajomy zapach. Kwiatów granatu. Tak, tego właśnie jej było trzeba – orzeźwienia. Przymknęła oczy. Wiedziała, że prawdopodobnie już nigdy nie zobaczy Lshat'a. Mogła się tylko poddać i odejść bez niego. W przeciwnym razie – czekała ją wieczna tułaczka.

 

 

ROZDZIAŁ 9: ODRODZENIE.

 

 

Wewnętrzny rozum przekonywał ją, że lepiej się poddać. Pomyśleć trochę o sobie. I wiecznym szczęściu w zaświatach. Szczęściu. Bez Lshat'a nigdy nie będzie szczęśliwa.

Dlatego wybrała drugą opcję.

 

Zajęło jej to wieki. A może więcej niż wieki. Okrążyła cały świat. Zatrzymała się tam gdzie zaczęła – przy drzewie granatu. Nie było przy niej Désiré. Przez cały czas trwania podróży kochała go niezmiennie. Z taką samą mocą. Jak wtedy, kiedy ich miłość była w fazie rozkwitu i jak wtedy, gdy umierał. Nawet na chwilę nie przestawała.

Odwróciła głowę.

Przy drodze stała pewna dziewczyna. Zwyczajny człowiek. Była pewna, iż jej nie widzi.

Lecz dziewczyna okazała się wcale nie taka zwyczajna. Ponieważ była medium.

- Biedna duszo, bardzo żałuję, że nie mogę ci pomóc. - odezwała się z najwyższym współczuciem.

Była to oczywista prawda. Nie żądała od nikogo rzeczy niemożliwych. Bo kto mógł jej pomóc i jak? W trakcie tułaczki starała się nie tracić hartu ducha i nadziei, ale teraz – kiedy już po wielu wiekach ponownie zobaczyła to drzewo – straciła ją. Całkowicie. Całą sobą wdychała jego słodki, wręcz otumaniający zapach i poczuła się znużona. Opadła ciężko na miękką trawę pod kawałkiem chodnika, przy którym rosło drzewo. Krew na chodniku była wciąż żywa, jej kolor był równie mocny, co w dniu zabójstwa morderców. Mimo, że minęło tyle lat. Krew lśniła czystym szkarłatem. To przy niej dawno temu siedziała pewna mała dziewczynka.

Leżała w trawie bez ruchu. Czy ma przed sobą jeszcze jakąś przyszłość? No niby tak – dla duchów śmierć nie istnieje. Sama kiedyś tak powiedziała. Teraz czuła już tylko melancholię, nostalgię...i tęsknotę...

Przymknęła oczy.

Znalazła się nagle w rozległej dolinie, obsypanej błękitem maciejki, pachnącej jej delikatną, słodką wonią, dolinie, która zdawała się końca nie mieć. Gdzieś daleko, daleko ujrzała samą siebie przytuloną do jakiegoś chłopaka, a był nim...

Z niedowierzania zakryła usta dłonią. Tak, to była ta dolina, ten zapach i ten chłopak. To co teraz widziała wydarzyło się bardzo, bardzo dawno temu.

Zaczęła biec z nadnaturalną szybkością w stronę przytulonej dwójki. Wtedy jednak oni zniknęli.

Usłyszała głos dochodzący z chmur.

„Po tym wcieleniu nie spotkasz tego chłopaka, gdyż nie jest ci to pisane. Jednak możesz narodzić się od nowa, jeszcze raz w tym samym miejscu. Matką twoją będzie kobieta, która urodzi cię w sercu tej właśnie doliny, a wtedy znów się spotkacie.”

 

 

Książkę tę dedykuję wszystkim, którzy utracili swoją miłość.

 

Joanna Wendołowska

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania