Dzień na wyścigach

Wczoraj pojechałem do pracy, która zlokalizowana jest na takich wyścigach konnych dla bogatych ludzi. Dojazd rowerem tam to jeden wielki koszmar. Wąskie drogi, spory kawałek pod górę i na dodatek cały czas samochody, na które musisz non-stop uważać. Niby moja firma płaci za dojazd pociągiem, ale przecież lepiej mieć te pieniądze w kieszeni. A i trochę przyjemności z jazdy na świeżym powietrzu zamiast kisić się z ludźmi.

 

W końcu docieram do tej uroczej wioseczki, w której jest tylko jeden normalny supermarket. Poza tym pustynia, same drogie restauracje. Nigdzie nie idzie zjeść mega-kurczak burgera z frytkami i piciem za £4. Można tu umrzeć z głodu. Zrobiłem więc jakieś zakupy w supermarkecie i idę do pracy.

 

Na miejscu udało mi się dorwać jakieś darmowe pączki. Trzeba jeść, bo człowiek opadnie z sił. Poza tym mój pracodawca odlicza z moich poborów £4 za używanie mikrofali. Parafrazując słowa Stroopa do Moczarskiego w 'Rozmowach z katem': oni nas robią w konia, ale my ich też. Mówię koledze o wyglądzie 'śródziemnomorskim', że pączki rzucili. On na to z zagubionym spojrzeniem pyta mnie ze strachem czy w środku jest jakieś mięso. No tak, paczki wieprzowe. Zjesz i pójdziesz prosto do piekła. Diabeł już szykuje miejsce w kotle dla takich nieroztropnych jak ty.

 

Atmosfera miejsca jest sztywna i to bardzo. Bogaci ludzie są bardzo delikatni, włosek w złą stronę, krawat przekrzywiony, byle duperela może ich śmiertelnie obrazić i więcej tu nie wrócą. Muszę się przebrać w jakiś ichni garnitur, procedury rejestracyjne jak przed wejściem do Pentagonu.

 

Na szczęście przynajmniej moja praca jest przyjemna. Znoszę jeden wydruk 4y razy dziennie a poza tym właściwie nic. Mogę sobie pogadać z jednym życzliwym nowym kolegą z pracy. O życiu, muzyce, podróżach. O wszystkim co fajne.

 

Zdarzył się jeden zgrzyt. Przypadkiem wlazłem do pokoju, do którego nagle weszli bardzo bogaci ludzie i zostałem prawie, że stamtąd na kopach wygnany. Rany. Jakim trzeba być dupkiem, żeby ci przeszkadzał gość obok pijacy herbatę na regulaminowej przerwie. Ale jakoś to przeżyłem.

 

Jak już wspomniałem poza tymi niedogodnościami jak dojazd, durny strój i ten incydent dzień mija mi całkiem znośnie. Mam też sporo czasu i okazji do obserwowania ludzi. Wiem jedno, że gdybym miał być milionerem to chciałbym być jak Richard Branson, czyli osobnik, który dzięki swojej fortunie jeszcze bardziej cieszy się życiem, zamiast dusić się w tym środowisku bogatych durni i ich głupich konwenansów.

 

Szczytem absurdu jest dla mnie toaleta z portretem Królowej. Zastanawiam się co myślą ludzie tam wchodzący: 'Wasza Wysokość spraw, żebym nie miał zaparcia'? A w środku jeszcze lepiej. Miejsca pilnuje dziadek toaletowy. 'Dziadek, papier mi się skończył, ratuj'.

 

Na stoliku obok dziadka, na białym obrusie rozstawiony jest cały kramik. Dezodoranty, szczotki do butów oraz leki na niestrawność. No tak, nażarli się drogiego żarcia to im ciężko. Przydałyby tu się jeszcze leki na zatwardzenie i na biegunkę. Byle się nie pomylić. U starszego człowieka oczy słabe, może źle nazwę na opakowaniu odczytać. Gość z lekką biegunką wyjdzie z takiego przybytku znacząc teren jak ślimak.

 

Wieczór kończą występy 'tribute bandów'. Nie mam ochoty zostać na czymś takim, chyba, żeby zapłacili coś więcej. Wokalista w porównaniu ze swoim pierwowzorem jest po prostu straszliwie gruby a akompaniują mu faceci, którzy wyglądają jak menele.

 

Wracam do domku. Rowerem po nocy się bardzo fajnie jedzie.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Marian 15.05.2018
    Ciekawa opowieść o pracy za £.
    "Znoszę jeden wydruk 4y razy dziennie..."
    Lepiej byłoby napidsać: "Znoszę jeden wydruk cztery razy dziennie..."
    Pozdrawiam.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania