Dziewczyny z Rostocku

Pierwszym zachodnim portem na trasie była Lubeka, następnym Kilonia, trzecim Flensburg: malownicze miasteczko przy północnej granicy RFN, do którego Duńczycy przyjeżdżali na zakupy. W następnym roku zaliczyłem ponownie Lubekę i dwa porty w NRD: Wismar i Rostock. Ostatnie postoje na trasie: Kilonię i Stralsund, darowałem sobie, bo pływanie na rzygaczu zaczynało mnie nudzić, pomimo że byłem jednym z trzech członków załogi, którzy niczego nie zarzygali. Koniec praktyki zastał mnie u dziewczyny na Mazurach, a do Kilonii pożeglował jedynie mój mundur, odziewający wieszak w szafce. Każdy port zgotował nam coś nieoczekiwanego.

 

Gdy tylko zacumowaliśmy w Lubece, kilku najbardziej przedsiębiorczych marynarzy zaczęło zwozić na statek artykuły zakupione w sklepie ALDI.

— Panowie, zróbcie coś z tymi ludźmi! — lamentował kapitan. — Przecież oni kompromitują Polskę w oczach Zachodu.

Ale panom nie zależało na opinii Zachodu i ładowali towar jeszcze szybciej, wykorzystując do tego rowery-składaki, które przezorni zabrali na statek. Zachodziłem w głowę, gdzie można upchać tyle rzeczy: kartony z sokiem pomarańczowym, tabliczki czekolady, puszki taniego piwa… Na naszym małym stateczku nie było takiej dziury, której bym nie wychuchał i nie wypolerował pieczołowicie, wedle wskazówek ochmistrza: „ma błyszczeć jak dupa anioła”. Trzymałem wachty na mostku i w maszynie, szorowałem gary w kuchni i podawałem kawę w kantynie, mimo to niczego nie zauważyłem, lecz mniejsza z tym — od tego były służby celne w Gdyni.

 

W Kilonii pomagałem koledze upchnąć kilkanaście litrów wódki. Niemcy zachowywali ostrożność przy zakupie, dlatego szukaliśmy amerykańskich żołnierzy, którzy nabywali chętnie duże ilości bez targów. Statek odpływał rankiem następnego dnia, a zostało nam jeszcze kilka butelek, więc ustawiliśmy mobilny punkt sprzedaży na skrzyżowaniu dróg prowadzących do miasta. Wybraliśmy chyba słabe miejsce albo było za późno, bo ani jeden żeglarz w mundurze jankeskim tamtędy nie przechodził. Już mieliśmy zrezygnować, kiedy usłyszałem pomstowania i przekleństwa wykrzykiwane w języku ojczystym. Ulicą od miasta szedł niewysoki grubasek, wielce czymś rozdrażniony i piskliwym głosem złorzeczył na Polskę, Polaków i tak ogólnie wszystko co można z Polską skojarzyć.

— Ty, na kogo ryja wydzierasz?

Facet popatrzył na nas zdziwiony, rozłożył ręce i wykrzyknął z niekrytą radością:

— Rodacy! Z nieba żeście mi spadli!

Widząc, że jest nieuleczalnie pijany chcieliśmy odejść, ale mój kumpel wpadł na pomysł, żeby opylić mu resztę wódki. Nieznajomy nie był przy forsie, lecz szybko zakręcił przez telefon po kolesiach i cały towar rozprowadziliśmy w niecałą godzinę. Potem zaprosił nas do domu, gdzie wygłosił tyradę o tym, jak mu jest w Niemczech źle i jak bardzo pragnie wracać do ojczyzny. Ostatecznie ubzdurał sobie, że zafunduje nam po dziewczynie. Co tam dziewczynie, po dwie dziewczyny! Było nas trzech, co podnosiło znacznie koszt, zwłaszcza dla kogoś na zasiłku z tytułu choroby, oczywiście nieźle symulowanej, ale po pijaku można gadać różne rzeczy…

 

Było już po północy, kiedy doczłapaliśmy do dzielnicy uciech i rozkoszy. Nasz dobrodziej celowo kluczył bocznymi uliczkami i poił nas elefant bier, żebyśmy opadli z sił przed czasem i zaoszczędzili mu niepotrzebnego wydatku. Dopiero na miejscu obliczyliśmy, że nie wystarczy nawet na jedną dziewczynę i to taką jak hulajnoga, którą jeździ cała wioska. W końcu jakaś Murzynka o nieprzyzwoicie obfitych kształtach, okazała nam odrobinę litości i zaoferowała usługi po zniżkowej cenie. Nie wiadomo co takiego wliczone było w usługę, dlatego tylko jeden z nas zaryzykował; ja z drugim kolegą wróciliśmy na statek, niepocieszeni, ale bezpieczni.

 

Porty zachodnioniemieckie były nie do ugryzienia, ze względu na niekorzystny kurs złotówki. Inaczej sprawa wyglądała u wschodniego sąsiada. W tym okresie gospodarka NRD dopiero co wkraczała w zapaść ekonomiczną podobną do tej, w której Polska tkwiła już od wielu lat. Dla nas był to wciąż kraj wielu okazji: taniego jedzenia i zabaw w nocnym lokalu.

 

Mój kolega, Grzegorz, posiadał wyjątkowy talent do robienia całkiem przyzwoitej kasy na rzeczach śmiesznie prostych. Przed wyjściem w morze, zakupił w Gdyni kilkadziesiąt kolorowych znaczków z podobiznami pop stars. Gdy zawinęliśmy do Rostocku, Grzegorz powpinał sobie te znaczki do ubrania: z przodu, na plecach, rękawach, nawet na czapce od munduru, którą specjalnie po to włożył. Obwieszony przypinkami, wyglądał jak klaun, aż wstyd było mu towarzyszyć, ale nic sobie z tego nie robił i paradował po rynku w centrum miasta, ku zgorszeniu matek, od których dzieciaki wyciągały bez miłosierdzia drobniaki: na Michaela Jacksona, na Pet Shop Boys… Matki protestowały stanowczo: „nie, nie dam”, dzieciaki wrzeszczały i wszczynały dziką awanturę, a Grzesiek grał rolę dobrego wujka, aż wreszcie matkom miękły serca i ledwie zegar na ratuszowej wieży wybił południe, mieliśmy więcej marek aniżeli pomysłów, na co je wydać.

 

Czasu natomiast zostało niewiele, dlatego postanowiliśmy zapchać prędko żołądki kurczakiem i kiełbasą z rożna, spłukać posiłek należytą ilością piwa, a następnie zaspokoić potrzeby duchowe. Niedaleko była dyskoteka, przed którą wystawało wiele fajnych lasek, a od kolegów ze starszych lat wiedzieliśmy, że Niemki lecą na studentów z WSM, jak pszczoły za miodem. Mieliśmy wprawdzie wyraźny nakaz od kapitana, żeby wrócić na okręt przed dziesiątą w nocy, czyli wtedy gdy najlepsza zabawa dopiero nabiera rozpędu, ale nikt o tym nie myślał.

 

W momencie gdy ją ujrzałem, wybaczyłem Niemcom podbój Polski: niezwykle zgrabna, jasne włosy i niebieskie oczy, roześmiane i zalotne.

— O, umiem beczkę rozbić i piwa nalać. W Berlinie odbywałam praktykę.

Przyszła z jakimś gościem, lecz nie miała nic przeciwko, żeby tańczyć ze mną. Kiedy jej partner zaczął narzekać, upiliśmy go wódką czystą, przyniesioną potajemnie ze statku, zaciągnęliśmy do toalety, a potem spędziliśmy z jego dziewczyną na rozmowach i tańcach resztę wieczoru, który mijał szybciej niż byśmy chcieli. Kwadrans przed dziesiąta kolega z wachty przekazał nam wiadomość: „wracajcie natychmiast, bo inaczej jutro rano wylądujecie na spowiedzi u bosmana”. Muzyka gra, bosman daleko, więc tańcowaliśmy w najlepsze. Następnego dnia, po powrocie na statek, odebrano mi książeczkę żeglarską, co oznaczało koniec pływania.

 

Tymczasem kolega Grzegorz przepadł bez śladu; wyparował niczym obłok mgły w porannym słońcu i to jego niewyjaśnione zniknięcie opóźniało wyjście naszej jednostki w morze, a wiadomo ile kosztuje postój w porcie, choćby najmniejszego statku. Kapitan puszczał gromy na wszystkie strony świata (tak naprawdę pod adresem pierwszego oficera, którego nie cierpiał), później wziął mnie na przesłuchanie, lecz koleżeńska solidarność nie pozwalała mi pisnąć słówka. Udzielono mi nagany za spóźnienie oraz za to, że wróciłem na statek w niekompletnym umundurowaniu i na chwiejnych nogach. Dopiero w południe zaginiony praktykant dołączył do nas, nie wiadomo skąd. Skłamałbym pisząc, że współczułem mu z całego serca, bo odczuwałem słabą pociechę, że nie mnie jednego spotyka zasłużona kara, lecz ku największemu zdumieniu, kapitan powitał Grzegorza słowami niezrozumiałej dla mnie pochwały:

— Tak powinien wracać polski marynarz na swój okręt: wypoczęty, nakarmiony, odprasowany!

Rostock był za nami, statek płynął w świat daleki, lecz kapitan wciąż wypytywał Grzegorza o adres blondynki, co beczkę piwa rozbić potrafi.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Akwadar 18.09.2020
    Nieźle napisane, ciekawe, jakby mi znane... Jest ok.
  • Szpilka 21.09.2020
    Marynarskie opowieści, lubię pasjami ? Kiedyś byłam zakumplowana z marynarzem, który pisał bardzo tęskne wiersze za rodziną /przeważnie na wachcie/, określał łajbę jako pływające więzienie. Na pytanie, po huk się pchał na łajbę, odpowiadał, że młody był i głupi, i chciał świat zobaczyć.

    Fajnie i lekko się czyta, w Bawarii też byłam i piwko piłam, piątak ode mnie ? ?

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania