Pokaż listęUkryj listę

Opow *** Obrzydliwe Specjały

Kiedyś wycofałem. Teraz trochę dodałem i zmieniłem. Może znowu wycofam?

Lubię próbować sił w różnych tekstach i formach. Chciałem jeno sprawdzić,

na ile potrafię napisać→obrzydliwie.

Zmieniłem tytuł na bardziej adekwatny.

 

>~( ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅L̲̅u̲̅d̲̅z̲̅i̲̅e̲̅ ̲̅'̲̅'̲̅g̲̅a̲̅s̲̅t̲̅r̲̅o̲̅n̲̅o̲̅m̲̅i̲̅c̲̅z̲̅n̲̅i̲̅e̲̅ ̲̅w̲̅r̲̅a̲̅ż̲̅l̲̅i̲̅w̲̅i̲̅'̲̅'̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅)~<

 

>~( ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅n̲̅i̲̅e̲̅ ̲̅p̲̅o̲̅w̲̅i̲̅n̲̅n̲̅i̲̅ ̲̅t̲̅e̲̅g̲̅o̲̅ ̲̅c̲̅z̲̅y̲̅t̲̅a̲̅ć̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̅ ̲̲̅)~<

 

– Co szanowny pan sobie życzy?

– A co jest ciekawego?

– Nasza specjalność.

– To znaczy?

– Rzygowinki szefa kuchni z pierwszego tłoczenia. Z żołądka poprzez przełyk, usta i chlup na zewnątrz. Mają odpowiednią konsystencję, zapach i wewnętrzne ciepło.

– Jak w niejednej rodzinie? Chyba się skuszę. Co pan radzi?

– Zamówić, bo dobre.

– Mięciutkie chociaż?

– Jak skórka zwłok w dotyku. Zapach też podobny. I te plamy!

– Długo będę musiał czekać?

– Aż szef zwymiotuję na stolik. Jak z niego chluśnie, to palce lizać.

– Na stolik? To nie higieniczne!

– Gwarantuję, że mają lepszy smak wymieszane z zapachem haftowanej ceraty.

– Rozumiem. Ale tamci jedzą z czystych talerzy.

– Nie każdy jest takim wytrawnym smakoszem jak szanowny pan. To dla nas przykre doświadczenie… ale cóż.

 

*

Dopiero teraz zauważam, że nie jestem jedynym gościem w tej ekskluzywnej restauracji. Siedzi tu wielu biesiadników wcinających różne specjały. Naprzeciwko stołuje się rozczłonkowana rodzina. Tak przynajmniej wynika z moich pobieżnych obserwacji wzrokowo słuchowych, gdyż siedzą osobno. Dziecko wcina rosół. Pływają w nim kępki włosów. Za każdym razem gdy nabiera łyżeczką z talerza, zwisają poza obszar nabierki. Mokre i poplątane. Aż ślinka mi kapie po jeszcze czystej brodzie.

 

Aktualnie sytuacja jest taka, że chłopczykowi wystają warkoczyki z ust. Już nie. Zrobił...śśśśślummpp i włochaty chapsik zniknął. Teraz będzie się ślizgał po przełyku z azymutem na soczki trawienne, by się kiedyś przemienić w soczyste gówienko. Póki co, tańczy wesoło w czeluściach brzuszka, myśląc z tęsknotą o tym co go czeka w kwasach żołądkowych. Z ust dziecka wystaje cienki włosek niczym nóżka pajączka. Małym paluszkiem podobnym do odwłoku, wciska go do środka. Drugą rączką wydłubuje ze słoiczka szczurze bobki, w posypce ze zmielonych wysuszonych myszy z dodatkiem konfitur z jagód.

 

Do ich stolika podchodzi kelner. Kładzie na białym obrusie płaską wersję jakiegoś zwierzątka, z kawałkami asfaltu. Zapewne mozolnie łopatą odklejone od nawierzchni jezdni. Od razu widać, że apetycznie rozjechany. Obiekt jest zamrożony z błyszczącymi skrawkami futerka oraz z wystającymi szpikulcami kości. Przebiły skórę ciekawe świata. Danie na pewno jest twarde i póki co stabilne. Doszedłem do takiego wniosku słysząc jak stuknęło o blat. Kelner wyciąga akumulatorową suszarkę i zaczyna odmrażać ów smakołyk. Na twarzy matki widnieje zniecierpliwienie a na obrusik spływa mazista breja w nieokreślonym kolorze. Jednocześnie na wystające strzępki żeber i twarde sztywne kłaki, nakładana jest słodka galaretka, zbita na wskroś śmietanka, tudzież krem czekoladowy.

 

Matka, jako że jej spieszno do skosztowania posiłku, wyciąga czerwonawe mięciutkie włochate flaczki, rozdziera je z wilgotnym plaśnięciem. Macza w dżemie truskawkowym i tak samo jak jej latorośl robi: śśśśślummmpp. Ojciec siedzi z grobową miną, potulnie czekając na swój ulubiony smakołyk. Ścierwo już zupełnie odmrożone zdaje się być większe, wilgotne i bardziej rozłożyste. Poza stół zwisa postrzępiony kikut łapki z przylepionym papierkiem, wypaloną zapałką, zwisającą kroplą soku pomarańczowego, strzępkiem skrzepłej krwi i czterolistną koniczynką.

 

Głowa rodziny wydłubuje ze zwierzątka dwie gałki oczne, zachowane na szczęście w całości. Następnie przecina nożem nerwy wzrokowe i turla szkliste kulki po drewnianej klapce. Leżą na niej pogniecione dżdżownice pomalowane różowym lukrem. Wkłada gałkę z przylepionymi ciałkami między zęby płaskiego zwierzątka i z błogą radością w swoich gałkach, soczyście ją nimi przegryza. Aż sika na wszystkie boki. Następnie wsuwa mokre kawałeczki do swojej jaskini gębowej. Z międzyzębów wycieka długa kleista kropla. Zatrzymuje się na chwilę, by po kilku sekundach mlasknąć do rosołu, znajdując ukojenie w krainie wilgotnych włosów. Dzieciak jest w siódmym niebie. Taki pyszny wilgotno-puszysty glutek. Od razu go wyjmuje i robi: śśśślummmpp. Matka nadal gmera w kłaczatej powierzchni, poszukując szarych kostek do oblizania ze słodkiej galaretki.

A tam w kącie przy czerwonym stoliku, ktoś nerwowo stuka łyżeczką o czerninę, posypując danie zmielonymi drzazgami z używanych trumien, starannie wyselekcjonowanych dla zachowania aromatu przodków.

 

*

 

Na podłodze dostrzegam różne plamy. Są duże i małe, podobne do kwiatków na łące o zachodzie słońca. Wiercą się na nich przylepione tłuste muchy. Podchodzi kelner i zadaje pytanie, czy życzę sobie spróbować andruty pomalowane pyszną żółtawą sraczka niemowlęcą z rozmazanymi owadami i szczyptą cukru waniliowego. Kiwam głową, że tak. Po chwili na podłodze nic się nie rusza. Widzę jak rozgniata muchę uzyskując ciemne mazidło. Jedno skrzydło zostaje miedzy paznokciem a końcówką palca. Wyciągam natychmiast i kładę na wafla. W końcu za nie zapłaciłem. Mówi, że smarowidło smakuje wybornie jak wydzielina z wrzodu z domieszką skórek cytrynowych. Kiwam głową, że tak... że pragnę.

 

Próbuję natychmiast. A gdzie tam wybornie. O wiele lepiej. Dodatkowo posypuje jedzonko posiekanymi paznokciami ze skrawkami pożółkłej skóry i kawałkami bananów. Leżą na stole w wydłubanej włochatej kości, ozdobionej strzępkami różowego mózgu, strupami z kolan i nacią pachnącej pietruszki. Muszę gryźć bo są twarde, ale smakują lepiej niż niejedne orzeszki. Polewam je pysznym miodem wyssanym z niejednych zatkanych uszów, lecz rozgotowanych na miękko ze szczyptą cynamonu. Chociaż lepkie mięsiste glutki czasami się trafiają. Dodaje też stare twarde odciski urwane ze zmurszałych zwłok, po które się nikt nie zgłosił. Miękko i przyjemnie chrupią w ustach. Widocznie ich wytwórca długo wisiał za oknem i odpowiednio skruszał. Nawet wyczuwam słodkawo-mdlący zapach wpleciony w nutkę jaśminu i lawendy Działa pobudzająco na apetyt. Pytam uprzejmie, czy mają jakieś inne specjały do spróbowania. Kelner z uśmiechem, ruszając skostniałą, łuszczącą się brodawką z bimbającym kłakiem odpowiada:

 

– Ależ oczywiście. Prawdziwą, niepodważalną specjalnością naszej restauracji jest: Kawior Gluniasty.

– O! A co to jest? Bom ciekaw.

– Baboki ślamazarne z nosa, kulane na kuliste kulki i rzucane do pojemniczka, by trochę poleżały, nabierając odpowiedniej gęstości. Zatrudniamy stu wyspecjalizowanych dłubaczy a jednocześnie kulaczy międzypalczastych. Jedynym utrapieniem, są co chwila słyszalne ciche brzdęknięcia gdy gotowe produkty upadają na blaszane dno. Mamy wersje: suchą i mokrą ze śluzem z dwóch dziurek oraz z domieszką kakao i cukru pudru. Niestety, to tylko dla wybrańców, bo bardzo drogie. Rozumie pan. Dłubacze każą sobie odpowiednio płacić. Nie ma co się dziwić. To w końcu ich własność. A poza tym nie każdemu tak samo szybko narasta. Towar deficytowy. Żeby zapełnić naczynko wielkości łyżeczki, muszą czasami cały dzień ciężko pracować. Prawdziwy szacun za to dla nich. I wypłata oczywiście. Pana na ten specjał po prostu nie stać.

 

– A jeżeli sobie sam wydłubię. Albo komuś.

– Po pierwsze: kradzież to ciężki grzech. Nie wstyd panu, mieć takie zboczone myśli? Po drugie, w naszej restauracji jest to surowo zabronione. Monitoring działa a kara dotkliwa. Chyba pan popiera kulturalne zachowanie w takim zacnym miejscu??

– W rzeczy samej, drogi panie... a jak sam się nieznośnik wykulnie?

– Zapłaci pan połowę kary. Jesteśmy wyrozumiali do pewnych granic. Dbamy o swoich klientów. Ale radzę w porę do środka wcisnąć jak tylko się wynurzy. Po co płacić nawet pół.

– Co racja to racja. Ma pan jeszcze jakieś propozycje?

– Na przykład wykruszkę.

– Wykruszkę?

– Brązową posypkę ze starych gaci znanych ludzi. Dobrze smakuje z śrutem zębowym wraz z plombami, strzępkami dziąseł i soczkiem ze świeżych jabłek. Nie wspomnę o specyficznej woni. No normalnie... nie można przestać jeść.

– Niewątpliwie. Choć szczerze powiedziawszy, sam mogę w domu wytrząsnąć na talerzyk...po jakimś czasie.

– Jak pan sobie życzy. Nie ingerujemy w prywatność klientów, poza murami restauracji. Proszę jednak zważyć na pięć gwiazdek. Tyle pan w domu nie ma.

– Fakt. Chociaż biały karzeł może by się na biedę znalazł.

– Pana decyzja... to niech pan sobie wytrząśnie z majtek pieprzonego karzełka na tą... swoją biedę. Sorry. Ja tylko grzecznie poleciłem.

 

*

 

Taki jestem zajęty różnorodną degustacją i rozmową, że nie zauważam na stoliku: specjalności szefa kuchni. Widocznie był taktowny i chlupnął niepostrzeżenie, nie chcąc przeszkadzać. Ciepłe rzygowinki, parujące kluseczki w różnokolorowej mazi. Taka z mych ust brudna ślinka cieknie, że muszę ją wytrzeć chusteczką, bo mi się zbiera na wymioty. Dotykam ciastowatej powierzchni paluchem, a następnie trochę podnoszę do góry. Między nim a specjałem, tworzy się kleisty gumowaty łącznik. Patrzę na niego dla zwiększenia apetytu. Galaretka ciastowata przez którą kukają kluseczki, jeszcze nie wystygła. Czeka aż ją skonsumuję.

 

Wyciągam z kieszonki zawiniątko, a z zawiniątka łyżeczkę. Wolałem przynieść własną. Dbam o higienę osobistą. Mało to różnych drobnoustrojów, takich i owakich krąży między nami. Nakładam trochę na łyżeczkę. A później znowu będę nabierać niedużo. Chcę się dłużej delektować pysznym smakiem. Pierwszy chaps jest najlepszy. Nie za gorący. Nie za zimny. Ciepłe gluteczki są roskoszą do kubeczków smakowych. Mówię wam. Raj w gębie. Co prawda, od czasu do czasu trafiają się bardziej twarde obiekty, ale gutam radośnie, bo tak smacznie uderzają o podniebienie przełyku.

 

*

Nagle z boku słyszę: śśśśluuupp. Patrzę i aż mnie zatkało z obrzydzenia. Facet wciąga zwykły makaron. Z czego on się urwał – myślę sobie – Chyba puszczę pawia. Niech leci prosto na niego. Ani odrobiny przyzwoitości. W takim ekskluzywnym miejscu. Bezczelność. Sięgam po księgę skarg i zażaleń. W końcu to niedopatrzenie władz restauracji.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Canulas 25.03.2019
    "Podchodzi kelner i zadaje pytanie, czy życzę sobie spróbować andruty pomalowane pyszną żółtawą sraczka niemowlęcą z rozmazanymi owadami i szczyptą cukru waniliowego." - sraczką

    Noo, zdrowo obrzydliwe, ale poprzez notorycznie zdrabnianie, także pocieszne.
    Gratuluję ponad sześciuset publikacji.
    Szacun
  • Dekaos Dondi 26.03.2019
    Dzięki Canulasie. Zastanawiam się, czy wykasować? Pozdrawiam:)
  • Justyska 25.03.2019
    Sięgnąłeś po wszelkie obrzydliwości, ale spoko, jakoś nie mam dziś apetytu :))
    Pozdrówka i 5 obrzydliwych gwiazd!
  • Dekaos Dondi 26.03.2019
    Dzięki Justysko. Jakoś zdołałaś przeczytać:) Pozdrawiam:)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania