Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Eldharien

Zaiste niezwykle interesująca nazwa wioski. Harshgoat. Orwell poprawił strzemiona konia, wyciągnął z kulbaki sakwę z winem i potężnym haustem zaczerpnął zawartość. Skrzywił się z wyrzutem. W tych stronach nie potrafią pęudzić przedniego wina, pomyślał, splunął, po czym skrzywił się jeszcze bardziej. Tym razem zrobił to na widok kaźni, którą dopiero co dostrzegł.

Chata, która przed ostatnią wojną bez wątpienia była tawerną lub jakimś budynkiem administracyjnym, ukazywała świadectwo okrucieństwa i prawdziwej, ludzkiej, głębokiej pogardy.

Na czterech, długich na trzy sążnie balach zwisały resztki ludzkich ciał, zamkniętych w żelaznych klatkach, ściśniętych i makabrycznie zastygniętych w różnych pozycjach. Labraid Orwell, dopiero po chwili obserwacji zrozumiał. Po długiej, chciałoby się rzec, cholernie nostalgicznej i wyczerpującej chwili. Spalili ich żywcem, ocenił, lustrując resztki pogorzeliska u stóp chaty, potworne grymasy na wykrzywionych w bólu i rozpaczy pozostałościach ludzkich czaszek i ogólny rozgardiasz na dziedzińcu. Lekki, wczesnowiosenny deszczyk opłukiwał bale i poręcze klatek, spłukiwał ciemnoszare, trupie oblicza, które przy akompaniamencie promieni słońca zdawały się błyszczeć. Orwellowi przez moment wydawało się, że jedna z ofiar wojny mruga do niego zza poręczy klatki.

W głowie mu zaszumiało, zamotało nim. Usiłując spowolnić nadchodzące torsje, tak wolą, jak i wysiłkiem fizycznym, Labraid Orwell ciężko zwalił się z konia, upadł na mokry piasek dziedzińca, zastygł na moment na czworakach, po chwili uklęknął, opróżnił żołądek z niedawno pochłoniętego śniadania i sporej ilości wina. Daj spokój, odezwał się w jego głowie głos, przecież rok temu, na pograniczu, widywałeś mnóstwo takich rzeczy. Ale wtedy była wojna, odpowiedział mu w głowie jakiś inny głos, biliśmy się z nordami! Wstał, przez chwilę spoglądał smętnym wzrokiem na niestrawione do końca jedzenie u swoich stóp, po czym ponownie, z niemałym trudem, dosiadł konia. Za dużo pijesz, Lab, skarcił się w myślach Orwell, wyciągając po raz kolejny sakwę z winem, a następnie chłepcząc chciwie.

Ruszył w dalszą drogę drogę, kłusując. Na wprost chaty, która w ponurym milczeniu obserwowała dziedziniec, stały trzy mniejsze domki. Jeden z nich, najbardziej wysunięty na południowy zachód, w jednym momencie wyjaśnił Orwellowi wszystko. Ów budynek, choć z pewnością nie wyróżniający się estetyką i przesadą schludnością, nawet w czasach gdy Harshgoat miało jeszcze wielu mieszkańców, był podziurawiony w dwóch miejscach. Pierwszym, rzucającym się w oczy wyłamanym fragmentem chaty była frontowa ściana, zaś drugim- strzelisty dach, w którym wciąż tkwił kamienny pocisk.

-Kurwa mać- zaklął pod nosem Orwell- W co ja się znowu wpakowałem?

Przecież to nie ma sensu, żadna banda brygantów nie mogłaby zagrzać tu miejsca po wojnie. Bryganci, dysponujący artylerią? Orwell przełknął ślinę, sprawdził odległość jaka dzieli go od przypasanego do podróżnej torby miecza. Wiedział już kim są odpowiedzialni za rzeź ludzie. Wiedział to, zanim jeszcze dostrzegł paskudny, obdrapany sztandar, wbity w żołądek trupa, kawałek drogi dalej. Wiedział. Krakeny.

To słowo paraliżowało tutejszych, odbierało im odwagę i pewność siebie, wręcz zapierało dech grozą. Wszyscy, których Labraid spotkał w kilku ostatnich dniach podróży, szerokim łukiem omijali ten temat rozmów. Dopiero napotkany trzy dni temu patrol milicji miejskiej był bardziej skory do odpowiedzi. W końcu sam kapitan ośmielił się udzielić tej treściwej...

 

 

- Zwykłe skurwysyny i tyle - warknął Demrick, mistrz gildii płatnerzy, zawadiaka, bękart i kapitan milicji miejskiej z Gallore, wychylił kufel ale, po czym przetarł swoją wilgotną od trunku, przetykaną siwizną, brodę - Tu nawet sam jarl na hallu, bądź lord na zamku woli unikać tematu pierdolonych kałamarnic. Wiesz, panie rycerzu...

- Nie tytułuj mnie rycerzem, mówiłem. Mów mi Lab, kapitanie.

Niemal cały ,,regiment" milicji miejskiej z miasta Gallore bawił się w zajeździe ,,Pełna Karafka", obskurnym nieco, choć wciąż przytulnym miejscu, leżącym obok jednego z traktów prowadzących na daleką północ. Niewielki oddział milicji miejskiej, okupujący ów zajazd, został wysłany przez lorda na północ, rzekomo w celu naprawienia szkód materialnych, wyrządzonych na ostatniej wojnie przez armie Disgardu i koalicję krajów nordyckich. Orwell był w podróży od blisko dwóch tygodni. W ciągu dwóch ostatnich dni napotkał na trakcie wielu zbrojnych i milicjantów, kilku rycerzy, a nawet karawanę kupiecką. Jeden z mieszkańców lokalnej mieściny twierdził, że wracając późnym popołudniem od kuzyna, minął go konno jakiś disgardski lord, wespół z pięcioma ciężkozbrojnymi lansjerami. Labraid Orwell zastanawiał się przez jakąś chwilę czy ów wieśniak był szalony. Wiedział, a właściwie czuł wydobywający się z jego żołądka zapach kwaśnego wina, zapach kilkunocnej libacji, na których, jak sam dobrze wiedział, szło spotkać całe hordy rycerzy, tuzin lordów, a czasem i króla.

Podróżni w tak niebezpiecznych stronach? Wszyscy pędzący na złamanie karku ku północnej granicy. Jedni wysyłani tu, w celu ,,naprawienia szkód materialnych, wyrządzonych przez wojnę", drudzy wysyłani tam, w celu tylko sobie znanym. Wszyscy podróżujący ku północnej granicy. Tu i ówdzie szeptano o nowej wojnie, o prowokacjach i incydentach granicznych, nordyckich animozjach względem utraconych przed rokiem terytoriów, ambicjach i żądzy krwi jarlów, których nie ugasiła nawet przegrana wojna.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania