Poprzednie częściElizabeth - Rozdział 1

Elizabeth - Rozdział 2

Siedziałam cicho, czekając aż mój towarzysz, nie zdający sobie sprawy z mojej obecności, pójdzie po rozum do głowy i stąd odejdzie. Najlepiej na drugi koniec świata, żebym miała pewność, że jestem tu sama. Ale albo był strasznie głupi, albo uparty i wkurzający zarazem. Że też akurat tej nocy zachciało mu się urządzać sobie spacerek.

 

Chłodne powietrze muskało moje policzki, które były już czerwone i zmarznięte, podobnie jak moje dłonie, które zaciskałam na jednej z gałęzi. Nie wiem jak długo tkwiłam nieruchomo na tym drzewie, starając się oddychać bezdźwięcznie, z obawy przed zdemaskowaniem swojej obecności, ale czułam, że zaraz zamarznę na kość i nie będę w stanie się ruszyć. Chociaż w sumie pewnie już teraz nie mogłam tego zrobić. Z biegiem kolejnych minut, moje ręce traciły siłę i ucisk stawał się lżejszy. Ciężko się dziwić.

 

Czas ciągnął się w nieskończoność, kiedy trochę z ulgą, a trochę z niepokojem, zauważyłam dwa świecące punkciki, zbliżające się w tą stronę. Chętnie bym zobaczyła, kogo tutaj niesie, ale światło zbyt mocno raziło mnie w oczy. Zmrużyłam je siłą rzeczy i zaczęłam zastanawiać się która może być godzina. Pewnie już dawno powinnam wrócić, inaczej matka odkryje, że wcale mnie tam nie było.

 

Skupiłam się na słuchaniu w momencie, kiedy światło latarek znalazło się tuż obok, a chłopak, który do tej pory stał pod drzewem, przeklnął cicho. Skąd ja znam ten głos?

 

- Witaj, Jake - odezwał się starszy z policjantów, Anthony.

 

- Dzień dobry panu. Czy to przypadek, że znów na siebie wpadamy?

 

- Żaden przypadek. Przypomnę ci, że tutaj nie wolno chodzić.

 

- Doprawdy? - zapytał Jake z ledwie wyczuwalną ironią w głosie. Jak go znam, pewnie uśmiechał się przy tym w ten swój sarkastyczny sposób. - Więc co panowie tutaj robicie?

 

- Dostaliśmy zgłoszenie, że ktoś się tutaj kręci. Więc teraz pójdziesz z nami, wytłumaczymy ci po raz kolejny co znaczy słowo zakaz, a potem wrócisz grzecznie z rodzicami do domu i więcej już tutaj nie przyjedziesz.

 

- Tego panu nie zagwarantuje.

 

- Jake, idziemy. Nie bez powodu nie wolno tutaj wchodzić. Nie będziemy ryzykować, że coś się komuś stanie.

 

- Oczywiście. Ryzyko to maja działka, panowie wybaczą.

 

Przewróciłam oczami. Usłyszałam odpalające się kroki i światło latarek wkrótce zniknęło z mojego pola widzenia. A ja zostałam sama z ogromnym problemem. Jak miałam zejść, kiedy straciłam czucie w rękach? Cholercia. Myśl, myśl. Nie wierzyłam w swoje szczęście. Żałowałam, że nie jestem trochę bardziej podobna do Jake. Wtedy miałabym gdzieś, że mnie tutaj nakryją i mogłabym poprosić ich o pomoc. Ale z Jakiem różniliśmy się tym, że wszystko co robiłam niezgodnie z zasadami, miało pozostać tajemnicą, żebym mogła bez ograniczeń to ciągnąć. Jake natomiast się po prostu popisywał. Jutro rano, a może to już dzisiaj, całe miasteczko będzie wiedzieć, że tutaj był.

 

Czasami mu zazdroszczę. Szczególnie teraz, kiedy po powrocie do domu matka zakopie mnie w ogródku, podczas gdy jego westchnie, zapyta po co tam był i stwierdzi, że to całkiem normalne. Bo tak. U Jake to było nad wyraz normalne.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania