Poprzednie częściFabryka snów 1/3

Fabryka snów 2/3

Kierownik nie przychodził, a z budynku nie dochodził żaden dźwięk. Absolutna cisza. Uznałem, że możliwość zobaczenia tak egzotycznych zwierząt, jak: tygroryl może nie zdarzyć mi się w przyszłości, więc zapytałem się Bartusia, czy mogę iść z nim. Zgodził się, choć wydawało mi się, że niechętnie. Poszliśmy do budynku naprzeciw, w którym drzwi były otwarte na oścież. Wyjrzałem zza winkla. Jak się okazało, budynek był tylko przykrywką, jakby zamykał słoik, a w nim znajdował się słonecznie promieniujący Ogród z alejami i ławkami, na których można było siedzieć i patrzeć na kwitnące kwiaty. Gamma zapachów rozdzielała nozdrza, tak, że musiałem trzymać nos ręką, by nie rozpadł się na części.

— Oho. Pan nieprzyzwyczajony? Proszę wziąć moją maskę — wyjął zawiniątko z kieszeni drelichu i podał mi. — Ja i tak jej nie używam.

W masce czułem wciąż zapach kwiatów, przy jednoczesnym braku rozrywania nosa, co było zdecydowanym plusem. Ogród był absolutnym przeciwieństwem zabłoconego Placu. Panował tutaj przyjemny zapach, którego nie doświadczyłem w żadnym innym miejscu. Smród spoconych od (pracy?) wysiłku mężczyzn ulotnił się z mojej głowy. Zastąpiła go woń forsycji i lawendy. Oba kwiaty, jak widziałem i czułem, dominowały w tym magicznym miejscu. Zauważyłem kilku pracowników siedzących lub przechadzających się po Ogrodzie, lecz gdzie były te wszystkie magicznie brzmiące zwierzęta? Może kilka alei dalej. Chodziliśmy już dobre kilka minut po tym Ogrodzie, a widoku zwierząt — brak. Zapytałem się mojego towarzysza:

— Gdzie są te zwierzęta, o których wspominałeś? — popatrzył się na mnie; na jego policzkach zobaczyłem rumieniec zawstydzenia.

— Bo ja sobie je wymyślam i wtedy widzę je jak sobie idę, no...

Wyglądał i mówił tak uroczo, że pogłaskałem go po jego bujnej czuprynie. Poczułem, że podoba mu się moje głaskanie, a nawet kącik jego ust wykrzywił się, jakby do uśmiechu. Z tego, co widziałem, był chyba najmłodszym pracownikiem. Miał nie więcej jak dwadzieścia dwa lata. Jeśli tak było, to jest ode mnie młodszy o pięć lat.

— Tutaj każdy widzi to, co chce zobaczyć. Ten to na przykład — pokazał na siedzącego w zadumie robotnika. — Wyobraża sobie cmentarz, bo to straszny smutas jest. A tamci — wskazał bandę trzech mężczyzn, trzymających coś niewidzialnego w dłoniach i przychylających to przed ustami co kilka sekund, jakby pili. — To są ziomki z bloków. Wymyślili sobie, że są na przy osiedlowym parku i żłopią piwsko z puszki. Mówią, że ich nie przegadasz, bo coś im zjadasz, nie pamiętam dokładnie co.

Zbliżając się do „ziomków”, jeden z nich nas zauważył. Zrobił wielkie oczy i jakby pod przepływem adrenaliny donośnie krzyknął: „psy!”. Banda rozbiegła się, trzymając puszki wysoko, a tym samym, nie pozwalając na rozlanie niewidzialnemu płynowi. Z głębi Ogrodu usłyszałem: „żywcem mnie suki nie złapią!”. Doszliśmy do części Ogrodu, gdzie znajdowały się drzewa. Było to na samym jego końcu. Główna droga tutaj zakręcała i zawracała do wyjścia. Drzewa były grube, wyglądały na kilkudziesięcioletnie, idealne, żeby znalazły się kora w ostrze z piłą mechaniczną. Czemu ich nie ścieli? Przecież jest to tartak, takie drzewa są znakomite. Zauważyłem ich prostotę. Ciągnęły się prosto w górę, jak pewne drzewo z obrazka, który był w podręczniku, od nie pamiętam czego. Obrazek przedstawiał to, co wycina się z drzewa i z jakich konkretnie części się wycina. Są idealne.

Skręciliśmy i ruszyliśmy w kierunku wyjścia. Wychodząc z Ogrodu, zdjąłem maskę. Rażące Słońce i łagodzący zapach ustąpiły miejsca zdechliźnie rozkładających się ludzkich zwłok. Do zbadania zostały mi jeszcze dwa budynki. Spojrzałem na lewo. Budynek wyglądał marnie jak błotna murzyńska chata. Deski były strepiałe, więc dach chwiał się przy każdym mocniejszym powiewie wiatru. W ścianach rosły dziury robiące za okna i wentylacje.

— Co jest po lewej?

— Nasze mieszkania. Śpimy tam. Staramy się... żyć.

— Czemu mieszkacie tutaj, a nie w domu?

— Bo się nam nie opłaca. Po co mamy jechać do domu, jak za sześć godzin i tak musimy wracać.

Czy to oznaczało osiemnaście godzin pracy?! Cóż to za niewolnictwo! Chociaż, tak naprawdę, czy oni tutaj pracują? Te ogrody, ta dziecinada. Mimo wszystko teraz chcę zabrać Bartusia do mnie. Nie może żyć w takich warunkach, niech będzie ze mną.

— Z tego wynika, że pracujecie osiemnaście godzin.

— No tak, ale taka praca to złoto w dzisiejszych czasach. Trzeba pracować, bo inaczej człowiek leniwy się staje, a poza tym — dało się wyczuć zatrzymanie myśli, a Bartuś spojrzał mi w oczy. — Ktoś ci ją może zabrać.

Ostatnie słowa wyrzekł z istnym szaleństwem w oczach. Jakby właśnie stanęła przed nim wizja nieuchronnego końca; co było ukryte za tymi słowami? Kim był ten ktoś? Musiałem jak najszybciej coś powiedzieć, bo w głowie Bartusia panowała teraz żądza mordu, jak u męskiego wojownika.

— Rozumiem, że po prawej jest Sonia — jego wyraz twarzy wrócił do stanu poprzedniego, jakby nic się nie stało.

— No. Ma Pan racje. Pan jest jednak... fajnym człowiekiem, a nie jak tamci mówili.

Nie interesowało mnie w tej chwili, jakie kto ma o mnie zdanie. Przejąłem się tym, że zostałem nazwany przez Bartusia „fajnym człowiekiem”. Ciekawe co do mnie czuje? Teraz przyszedł czas na przybranie maski sędzi, pana życia, a przede wszystkim śmierci.

— Kto tak powiedział? — czułem moją surową twarz. Spojrzałem Bartusiowi w oczy, a on nie wytrzymał nawet dwóch sekund. Mam go!

— To ja już muszę iść.

Co za moc! Jeszcze dosłownie przed chwilą wygrywałem w tej konfrontacji, a teraz stoczyłem się do samych czeluści zatracenia. Jak on mógł mi tak odpowiedzieć?! Czy naprawdę byłem tylko przelotną przygodą? W tej chwili wszystko prysło, cała bańka moich uczuć rozpękła się przebita igłą nieodpowiednich odpowiedzi. Pora wysłać mnie do gułagu.

— Zaraz przyśle Jędrka, on się zna na maszynach i pana oprowadzi.

Jego cichy ton głosu podczas rozmowy sprawił, że zapomniałem o czymś takim jak krzyk, dlatego, gdy zawołał przeciągłe: „Jeeeendrek!” musiałem zatkać uszy. Z mieszkań wyszedł grubas w tym samym ubraniu co reszta pracowników, jednak koloru niebieskiego, podczas gdy drelichy pozostałych miały kolor błękitny. Do pasa przyczepione miał sakwy z: kluczami, świecami, gwoździami, śrubkami i podkładkami. Twarz jego zdobiły wąsiska na pomarszczonej skórze. Zawołał z daleka: „czego?!”. — Nie pytaj się, tylko chodź! I tak nie masz nic ciekawszego do roboty.

Następne częściFabryka snów 3/3

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Bożena Joanna 18.08.2018
    Jest tu swoisty surrealistyczny klimat: ogród pełen piękna i dziwnych wyobrażeń, z drugiej strony smutna rzeczywistość, ciężka praca i mnóstwo niedopowiedzeń. Nie potrafię odgadnąć, co za tym się kryje. Czekam na dalsze części. Pozdrowienia!
  • Oskar Szomburg 18.08.2018
    Dziękuję ;) Starałem się stworzyć taki klimat. Też pozdrawiam.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania