Poprzednie częściFabryka snów 1/3

Fabryka snów 3/3

Ociężale przywlókł się i powiedział:

— Jene jo... Weźta, bo ja jadłem przed chwilą. Te, Bartek, wiesz co Karol odwalił? Próbował odkręcić śrubkę, tyle że to lewy gwint był, a ty wiesz, Karol mięśniak, to nie da sobą pomiatać. Jak to na siłę wziął... — machnął ręką. — Szkoda gadać co się z kluczem stało.

— On tak od zawsze; mówi o rzeczach, których nikt nie rozumie, oprócz niego oczywiście.

Z ust Jędrka nie schodził uśmiech. Chyba trochę za bardzo wymuszony, nawet jak na niego.

— Poci się i śmierdzi — dodał Bartuś, patrząc na przedmiot swojej wypowiedzi.

— Ale tolerujemy go w ramach akcji: Akceptuj Mechanika. No trzeba było się wyrzec kilku wygód, ale to w ramach akcji. Jak go zabiorą z powrotem do schroniska dla mechaników, to dobrze będzie.

Ten Jędrek to doprawdy przedziwna osoba. Dostać taką szmatą w twarz i się nie przewrócić... A... no dobra, jednak się przewrócił, na dodatek winowajcą była skórka od banana. Jak w starych komediach. Gdzieś w tle znajomy głos krzyknął: „ale to już było!”. (Było) (yło) rozbrzmiewało przez plac. Jędrek dalej leżał na ziemi. Postanowiłem okazać łaskę i podać mu rękę, bo ta kulka o własnych siłach nie wstanie, lecz ubiegł mnie Bartuś. Jędrek strzepnął z siebie resztki — miejmy nadzieje — błota. Bartuś wyciągnął rękę na pożegnanie. Złapałem ją i poczułem cos miękkiego w jego dłoni, coś na kształt pergaminu lub świstku papieru. Bartuś trzymał mnie mocno, a jego wzrok był skupiony na moich oczach. Patrzył we mnie dogłębnie. Jego policzki się zaczerwieniły jak u malutkiej, niewinnej dziewczynki. Puścił moją rękę i pomknął w siną dal, kiedy z jego ust dało się usłyszeć słowa prośby. Rozwinąłem karteczkę. Widniał na niej numer telefonu i słowa: „Proszę. Przyjedź po mnie. Czujemy chyba to samo”.

Jędrek chwycił mnie za ramię i prowadził w kierunku wielkich, drewnianych wrót, jednakże poniszczonych przez czas i warunki klimatyczne. Tylko on miał klucze, tak mi przynajmniej powiedział. Zapytałem się go, czemu Kierownik nie ma kluczy.

— Ochocho, Panie. On się bynajmniej o nie martwi. Znalazłem je na Placu. Na samym środku. Nawet nie rozpoczął poszukiwań, by je odnaleźć, a gdy dowiedział się, że są u mnie i że ja je znalazłem, to mianował mnie naczelnym mechanikiem, a poprzedniego zdegradował do podawacza kluczy.

Czyli Kierownik wprowadza rządy dyktatorskie. Nie chce się przyznawać do błędu i nie patrzy na moralność, gdy zwalnia ludzi z tak ważnych stanowisk, jak naczelny mechanik. Przenosi ich do mało istotnego działu, a pracownicy zapominają, że taka osoba istniała. Bardzo sprytnie. Jednego dnia jesz bułkę z kabanosem, drugiego samą bułkę, a trzeciego obgryzasz swoje własne paznokcie. Drzwi skrzypnęły. Ze środka wyleciał fetor oleju, ropy i starych, zardzewiałych śrub. Wszędzie panowały Ciemności. Czuło się, jak powoli cię okrążają, i zaciskają coraz bardziej swe sidła tak, że nie możesz... I w tej chwili Jędrek pstryknął w przełącznik, dostarczając Światło. Staliśmy na podwyższeniu. Po lewej i po prawej schody w dół, naprzeciw barierka. Podszedłem do niej, by zobaczyć, co czai się pod nami. Było to wielkie, metalowe „coś”, połyskujące od promieni lampy; kształtem przypominało słoik: od strony wieka przeróżne dźwignie, przyciski, kontrolki świecące się, mrugające, bądź zupełnie ciemne; od wieczka do dna słoika ciągnęły się kable, a od dna do nie-wiadomo-gdzie rury. Znajdowały się wszędzie wokół nas! Wchodziły w ścianę, wychodziły z niej, a to tylko po to, żeby za kilka metrów znów schować się między pustaki. Gdzie prowadziły? Przerażało to mnie. Nie chcę schodzić do Niej.

— To jest Sonia. Znaczy się połowa Sonii. Druga połowa jest pod pierwszą połową. Tak naprawdę to Sonia nie dzieli się na połowy — zrobił wielkie maślane oczy i spojrzał się załamany na metalowego potwora. — Tylko wpadła w ziemie, bo jest za ciężka.

Nie mogę znieść tej atmosfery. Ciąży na mnie jak sterta głazów tylko, że jak masz na sobie stertę głazów, to twoje szanse na przeżycie są nikłe, a tutaj jest coś, co mnie może uratować. Tylko co? Co ma siłę zniszczyć największy problem (no dobra, nie największy, ale dość spory)? Uśmiech. Tak, tylko on w tej chwili może mnie uratować. Starałem się jak najserdeczniej uśmiechnąć i chyba mi się udało! Mordercza atmosfera ustąpiła, a ja czułem się wolny jak powietrze. Mogę wzlecieć. Jędrek był przez cały czas mojej wewnętrznej walki wpatrzony w maszynę. Jako że mój gigantyczny problem skurczył się do skali mikro, postanowiłem zapytać go o działanie Sonii.

— No, tam, po lewej stronie od guzikostwa — tylko że stąd nie widać, bo widzimy prawą stronę — jest taka ścieżka, co się przesuwa. Wie Pan, o co chodzi przecież. I na niej są drzewa. Lecą nią od wycinki w Puszczy wprost do Sonii, tam jest „przeżuwanie” — tak ja to nazywam — a po nim, Sonia, wydala: łaty, bale, deski, listwy, belki, krawędziaki, w zależności co jest ustawione w guzikarni. To widać akurat. A obok widać też wylot, tylko że z niego wylatują trociny. Wywozimy je do innego tartaku, bo tam mają maszynę robiącą z trocin ściany do domów. Nie wiem, jak to działa, chyba nikt nie wie. Są ploty, że na czarną magię, ale gdzie tam. W kościele gadał ksiądz, że nie istnieje.

W tym momencie Jędrek spojrzał mi w oczy. Skierował powoli wzrok na moje usta, a jego twarz przybrała maskę przerażenia. Za jego lekko spuszczona głową zobaczyłem czerwona, metalową tabliczkę. W białym okręgu były piękne, krwiste usta wykrzywione w uśmiech. Przekreślała je czarna gruba kreska, a pod tabliczką napisano kredą: „Zakaz uśmiechania się. Grozi Śmiercią, ewentualnie kalectwem”. Jędrek chwycił się za twarz i zaczął bezgłośnie wydzierać. Znaczy, krzyczał, czułem to, jednak nic a nic nie słyszałem. Poczułem lodowate ukłucie w barku. Czułem jak Pani Wszelkiego Stworzenia, wbija mi igłę, żeby odebrać mi jej dar. Kto daje i zabiera, ten prawdopodobnie dał na pożyczenie droga Pani. Postanowiłem uciekać stamtąd co sił w moich zmarniałych nogach. Niestety to tylko postanowienie. Nogi nie chciały ruszyć się z miejsca. Stałem tam i czułem, jak zimna igła przebija się w coraz głębsze rejony mojego ciała, a cel, jaki miała w sobie od początku istnienia to dobrać się do mojego serca. W ostatniej sekundzie mojego życia śmitnąłem się do przodu, przez co igła wyleciała z mojego ciała. Teraz jest ten moment. Czas na moją ucieczkę. Wybiegłem z budynku na Plac; nikogo tam nie było, na dodatek zaczął lać deszcz, więc błoto przybierało. Było wszędzie. Z każdą sekundą poziom błota zwiększał się o milimetr. Jeszcze minuta i zaleje mi buty. Wtedy to będę mógł tylko pomarzyć o ucieczce. Chcę zwiać z tego miejsca.

Wszedłem do budynku z biurami. Wszyscy pracownicy siedzieli na podłodze, z nogami skrzyżowanymi tak, jak dzieci to robią. Patrzyli na zalewające Plac błoto. Jeszcze trochę brakowało, żeby błoto wlało się przez próg do budynku. Nikt nie martwił się o Jędrka. Smutne to. Całe szczęście przybiegł dziesięć sekund po mnie, kiedy drzwi były na granicy zamknięcia. Kątem oka zauważyłem Bartusia, który nieśmiało patrzył na mnie. Posłałem mu porozumiewawcze spojrzenie, mam nadzieje, że zrozumiał, o co mi chodzi. Nie martw się, za kilka godzin będziemy razem. Przeszedłem przez drzwi, nad którymi połyskiwał na żółto napis: „WYJŚCIE”.

Ochroniarz spojrzał na mnie przez szybę. Patrzył tak chwile w zamyśleniu. Myślał pewnie, że to on jest panem sytuacji. Teraz to od niego zależy, czy otworzy mi bramę i mnie wypuści, czy nie. Na szczęście mój taksówkarz czuwał i zatrąbił zniecierpliwiony napięciem sytuacji. Ochroniarz musiał ustąpić. Otworzył mi bramę, a gdy wsiadałem do samochodu, usłyszałem męski, basowy głos, prawdopodobnie tego tajemniczego Kierownika:

— Pracujcie więcej! Bo na jedno wasze miejsce mam dziesięcioro Ukraińców.

Więc to jest sekret fabryki.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania