Fallout - Rozdział 5 - Złomowo, cz. 1 - paria B

25

 

Największy i jedyny w Złomowie sklep Wielobranżowy – nazwany w prosty, acz sugestywny sposób: „U Killiana” – był pilnowany przez dwóch stróżujących na zewnątrz gliniarzy. Wyglądali oni dokładnie tak samo jak wszyscy policjanci stojący murem na granicy pomiędzy miastem prawa, a totalnym bezprawiem rodem z dzikiego zachodu. Ich jaszczurze skóry lśniły pierwszymi kropelkami nadchodzącej nawałnicy. Deszcz coraz zapalczywiej łupał o blaszany dach nasuwając skojarzenia z uderzającą kawalkadą pocisków gdzieś na alaskańskim froncie Wielkiej Wojny, nim Chiny i USA na dobre zadecydowały o wypaleniu Ziemi bronią masowej zagłady.

Jak na ironię strażnicy musieli sterczeć na deszczu. Wielobranżowy sklep Killiana z wielkim, pyszniącym się nawet pośród deszczowej nocy billboardem oświetlanym przez kilkudziesięciu watową żarówkę, oferował podobno wszystko, czego dusza pragnęła, ale najwyraźniej potrzeby ochroniarzy burmistrza nie były, aż tak istotne.

Nikt nie pomyślał o rozłożeniu wspartej kilkoma deskami płachty brezentu nad ich głowami. Mimo nietęgich min i równie nietęgich perspektyw (Blaine przypuszczał, że w systemie zmiennej wachty dyżurują przed sklepem przez dwadzieścia cztery godziny na dobę) skinęli chłopakowi delikatnie głowami. Było już dosyć późno, lecz gdy Blaine i Ochłap przekraczali próg sklepu, żaden nie próbował ich zatrzymać. Najwyraźniej dla Killiana Darkwatera każdy czas na interesy był dobry.

Wnętrze sklepu oświetlało jasne światło. Blaine zatrzasnął za sobą drzwi i przywitał jeszcze jednego, znacznie lepiej ustawionego niż ci na zewnątrz, gliniarza znajdującego się po przeciwnej stronie pomieszczenia. Lekkim ukłonem głowy przekazał, że nie ma złych zamiarów. Ochłap jak gdyby dla potwierdzenia słów swego pana, szczeknął dwukrotnie w radosny sposób.

To właśnie to psie szczeknięcie spowodowało skrzypnięcie prowadzących na zaplecze drzwi. Gdzieś na zewnątrz uderzył piorun, a deszcz jak na komendę zaczął łupać o blachę dachu jeszcze mocniej. Killian Darkwater wyłonił się z niedostępnych dla większości rejonów swojego przybytku i wycierając dłonie w białą niegdyś szmatkę, przywitał podróżnika:

- Witaj! Trochę późna pora na interesy i mało sprzyjająca aura – oznajmił podając Blaine’owi rękę i potrząsając nią kilkukrotnie ostentacyjnie, acz życzliwie. – Ale jak to powiadają, kapsle do kapsli ciągną, zaś tam, gdzie są kapsle, jest też Killian Darkwater ze swoim wielobranżowym sklepem. Rozejrzyj się swobodnie, mamy tu mnóstwo towaru. Co, prawda nie jest to Hub – mrugnął okiem – ale każdy znajduje coś dla siebie. Nowy w Złomowie?

Blaine Kelly skinął głową i zachowując maksymalną możliwą powściągliwość w słowach, streścił swoją historię.

- Północ? – zdziwił się Killian marszcząc nieco podejrzliwie brwi, kiedy usłyszał o miejscu pochodzenia Blaine’a. – Niewiele tam jest prócz pustyni i Cienistych Piasków. Pochodzisz stamtąd?

- Nie – odpowiedział Kelly i trzasnął tę samą historię, którą zastosował na wspólnym negocjacyjnym gruncie z przywódcą Chanów, Garlem. – Pochodzę z Krypty, która leży nieco na zachód.

- O, ta, jasne, że tak! – pogodny i zazwyczaj życzliwy Killian, o którym wszyscy mówili, że jest po prostu dobrym człowiekiem i w gruncie rzeczy właśnie na takiego wyglądał, zasępił się wyraźnie i przyjął nieco asekuracyjną postawę wobec Blaine’a, obdarzając go przy tym podejrzliwym i pełnym powątpienia spojrzeniem. – A w niemowlęctwie twoim kojcem był sejf…

Jakaś drewniana skrzynia spadła z łoskotem na podłogę. Stojący pod północno wschodnią ścianą gliniarz ani drgnął. Jednak Killian odruchowo spojrzał w tamtą stronę. Ochłap zgrywał niewiniątko siedząc na kuprze i dyszał z rozdziawionym pyskiem posyłając wszystkim swoje najbardziej ckliwie spojrzenie. Jednak drgający, pomerdujący nieznacznie koniuszek ogona zdradzał go nad wyraz dobitnie.

- Ochłap! – Blaine posłał reprymendę w stronę skrzyżowanego z wilczurem kundla o smukłych, strzelistych łapach, szaro-czarnej sierści z białawą, ciągnącą się wzdłuż grzbietu pręgą, masywnym, mięsistym ogonem i spiczastym pysku zakończonym czarnym nosem oraz dwóch, głęboko osadzonych w oczodołach, nad wyraz rozumnych oczach.- Nie zachowuj się jak rozwydrzone, żądne wrażeń szczenię!

- To twój pies? Wygląda mi znajomo.

- Teraz już tak…

Opowiedziana przez Blaine’a historia rozwiązania wilczego problemu rolnika Philipa uspokoiła Killiana. Jego asekuracyjna i przezorna postawa uległa zmianie, nie na tyle jednak, by Killian zaprzestał drążenia tematu dotyczącego pochodzenia Kryptyjczyka.

- To co z tą Kryptą?

- Stanowiła ochronę po Wielkiej Wojnie. To jeden wielki atomowy bunkier, w którym do dziś mieszkają tysiące ludzi. Całkiem bezpieczne miejsce i wbrew pozorom nie tak rzadkie w Zachodniej Kalifornii. Niedaleko Cienistych Piasków, nieco bardziej na wschodzie, leży splądrowana przez najeźdźców Piętnastka. W wiosce rozmawiałem z Katriną. Niegdyś mieszkała w takich samych warunkach, co ja.

- Słyszałem o takich miejscach. Nie sądziłem jednak, że kiedykolwiek spotkam kogoś, kto faktycznie urodziłby się i wychował we wnętrzu schronu. Powiedzmy, że na razie ci wierzę. To w gruncie rzeczy nie najgorsza historia, jaką tutaj słyszałem. Był kiedyś taki facet, który podawał się za uciekiniera z jakiejś tajnej wojskowej placówki. Miał wyraźnie nierówno pod sufitem i cały czas jęczał o jakiś kadziach na zachodzie. Kadzie, kadzie i kadzie! Chciał przedostać się przez masyw Coast Ranges i wysadzić zbiorniki. Twierdził, że zła, żądna władzy nad światem armia tworzy tam jakiś genetycznie zmodyfikowanych bandytów, którzy już niebawem zawładną całą planetą.

- Jezu…

- No właśnie, ale to jeszcze nic…

Killian Darkwater opowiadał, opowiadał i opowiadał. Deszcz rzęził o pordzewiałą, cienką blachę chroniąca skupionych w sklepie ludzi przed szalejącą na zewnątrz nawałnicą. Im dłużej Blaine rozmawiał z burmistrzem Złomowo, tym więcej przekonania nabierał, jakoby był to naprawdę porządny i obyty facet. Zupełne przeciwieństwo nieporadnego króla kloszardów z lekkim kuku na muniu.

Darkwater opowiadał Blaine’owi o Złomowie i panującej w nim sytuacji. Blaine nie dowiedział się właściwie niczego nowego ponad to, co do tej pory powiedział mu Lars i miasto samo w sobie. Gliniarze pod przewodnictwem Killiana starali się utrzymywać porządek i bezpieczeństwo. Gizmo jako wielki i niezależny antagonista dążył do przejęcia kontroli nad wszystkimi i wszystkim. Czachy od czasu do czasu sprawiały kłopoty, ale w gruncie rzeczy koegzystowali z miejską społecznością i wszyscy zdawali się ich akceptować.

No może poza właścicielem Nory Szumowin, z którym główny „herszt” gangu miał jakieś osobiste zatargi. Killian nie chciał się jednak zagłębiać w szczegóły.

Dodatkowo Blaine dowiedział się, co nieco o położonym kilka dni na południe Hub. Ogromna, tętniąca życiem metropolia z licznymi cechami kupieckimi, handlarzami zaopatrującymi połowę znanego pustkowia w wodę, karawanami gromadzącymi się na głównym placu, uzupełniającymi towary i wysyłającymi je praktycznie do każdego istniejącego dziś na mapie miasta. Do tego mnóstwo ludzi, miejsc, sklepów, organizacji i możliwości. Jeżeli Blaine liczył na znalezienie hydroprocesora, bądź chociaż zdobyciu jakichkolwiek informacji na jego temat, było to niewątpliwie miejsce, które podczas swojej wędrówki musiał odwiedzić w najbliższym możliwym terminie.

Killian niestety nie wiedział nic o pożądanym przez Kelly’ego hydroprocesorze do kontrolowania i automatyzowania procesów oczyszczających wodę w Krypcie. Miał jednak dość ciekawy asortyment własnych towarów i Blaine spędził dłuższą chwilę przeglądając strzelby, pistolety, kupując nieco amunicji i żywności. Handel i targowanie się z Killianem były przyjemnością samą w sobie i pod koniec tego wszystkiego, Blaine nie miał najmniejszych wątpliwości, że ten facet byłby znacznie lepszym Nadzorcą Krypty niż zramolały, przerażony wszelkimi myślami o świecie zewnętrznym, pragnący zachować status quo z samym sobą na czele Jacoren.

Jednak jak to zwykle bywa w świecie zewnętrznym, kiedy coś idzie zbyt dobrze, los natychmiast interweniuje dając wszystkim do zrozumienia, że życie w post-apokaliptycznych warunkach to nie jest letni piknik nad jakimś mało uczęszczanym potoczkiem, najlepiej gdzieś po kanadyjskiej stronie Gór Skalistych, gdzie w skrzącej się na słońcu wodzie połyskują tęczowe pstrągi.

Gdy tylko Killian i Blaine zaczęli wymieniać informacje o koczujących na północy od Złomowa klanach: Chanów, Żmij i Szakali - trafnie określając wszystkich (z Garlem na czele) grupami nieludzkich pomyleńców, gdzieś ponad ich skrytymi pod blachą dachu głowami zadudnił grom, a zmęczony buszowaniem między stołami z towarami, leżący teraz nieopodal wejścia Ochłap, uniósł się obnażając kły i nasrożył przypominając najeżoną kolczatkę tuż przed tym, jak ta staje się czyimś obiadem.

W tej samej chwili drzwi prowadzące na zewnętrzną nawałnicę uchyliła się z ginącym pośród wyładowań atmosferycznym skrzypnięciem i do wielobranżowego sklepu „U Killiana” wszedł wrednie wyglądający czarnuch…

 

26

 

Wyobraźcie sobie, że jesteście w najlepsze pochłonięci najprzyjemniejszą i najbardziej ludzką rozmową, od kiedy zupełnie zieloni i nieprzygotowani jak dobierający się pierwszy raz w życiu do dziewiczych majteczek prawiczek, opuściliście swój znany i bezpieczny świat i zostaliście ciśnięci wprost w pandemonium czegoś, gdzie nie ma żadnej logiki i nawet Terminator szybko by skapitulował.

Wyobraźcie sobie, że siedzicie w ciepłym sklepie, gdzie atmosfera jest tak-kurewsko-wspaniała i rozluźniająca, że gdyby ktoś stanął przed wami i oznajmił, że gdzieś na zewnątrz giną ludzie, gdzieś ktoś cierpi głód i gdzieś taki Garl gwałci obite na mielonkę zniewolone samice, które przez całe życie starały się być dobrymi matkami i żonami pielącymi grządki zmutowanej kapusty i kukurydzy, parsknęlibyście zapewne w pierwszym odruchu śmiechem, potem śliną, a na koniec powiedzieli, iż jest to absolutnie niemożliwe.

Teraz wyobraźcie sobie, że po raz pierwszy od miesiąca pozwoliliście sobie, by wasza garda nieco spasowała. Killian w najlepsze zajmuje was rozmową. Na zewnątrz stoją gliniarze, a kolejnego macie w środku. Wasz wierny, acz nowy pies Ochłap czuwa dodatkowo nad waszym bezpieczeństwem, a szalejąca na zewnątrz burza zdaje się być odległa i pochłonięta swoimi własnymi sprawami.

I w tym wszystkim za waszymi plecami pojawia się bosy, plaskający stopami, ubrany w podziurawione, niedbale i nieudolnie pozszywane jeansy ze sprutymi nogawkami, czerwoną, rolniczą koszulę z płótna i z postawionym na sztorc kołnierzem, murzyn o łysym łbie, pożółkłych, potłuczonych zębach o spękanym szkliwie, szerokim, rozpłaszczonym nosie głośno wciągającym ze świstem powietrze i oczach ostatecznego potępieńca, gdzie tli się już tylko desperacja, nienawiść i wizja kilkuset skorodowanych kapsli po Nuka-Coli, które zapewne w przeciągu kilku dni zostaną wymienione na młodociane dziwki i pędzony z podejrzanych lokalnych składników, otumaniający bimber metylowy.

Co byście zrobili w takiej sytuacji, gdybyście usłyszeli, jak zawieszona na konopnym pasku spluwa (stary, źle utrzymany Remington) zostaje odbezpieczona, najpewniej skierowana w waszą stronę, a wszystkiemu towarzyszą odbijające się pośród rzężących o dach kropel deszczu słowa wypływające z przegniłych ust spaczonego umysłu zaklętego w ciele czarnego człowieka: „Gizmo przesyła pozdrowienia!”.

 

 

27

 

Wszystko wydarzyło się w zwolnionym tempie. Czas jak gdyby zupełnie się zatrzymał, a każdy ruch, każdy dźwięk, każdy szmer i raban, każda myśl i towarzyszące jej działanie, każda chwila, każdy impuls z przejmującego kontrolę pnia mózgu, każdy oddech i każdy odruch, wszystko zdawało się rozciągać w nieskończoność.

Kiedy tylko czarny człowiek wykrzyknął swoją nasyconą zemstą groźbę, wydarzyło się wiele rzeczy i wszystkie one były niemalże jednoczesne.

Na zewnątrz błysnął rozjaśniający świat na biało piorun.

Gliniarze moknący na deszczu sięgnęli po kabury z bronią i zawijając przez ramię ruszyli do środka.

Stojący pod północno-wschodnią ścianą ochroniarz obniżył się klękając na jedno kolano i wyciągając w tej samej chwili broń.

Killian Darkwater krzyknął i siłą uderzenia fleku przewrócił stojący najbliżej niego stół ze sklepowym towarem. W tej samej chwili rzucił się próbując znaleźć schronienie za utworzoną naprędce fortyfikacją.

Blaine Kelly odwrócił się, a gdy wykonywał kwadrant ze swojego stu osiemdziesięcio stopniowego obrotu, wyciągnął MP9-tkę i odbezpieczając ją wymierzył prosto w okalający serce zamachowca mostek.

Czarnuch z zawieszonym nad cynglem palcem musnął czuły spust sprowadzając na jedną z zebranych w pomieszczeniu osób widmo śmierci.

Czający się za jego plecami, niezauważony do tej pory Ochłap z dzikim wilczym rykiem rzucił się do łydki napastnika i zatopił swoje zwierzęce kły w jednej z jego pięt, przegryzając skurwielowi ścięgno Achillesa.

Czarnuch krzyknął i przechylił się do tyłu. Jednak jego przerażony mózg nie był już w stanie skorygować wyprowadzonego do palca impulsu i siłą bezwładności cyngiel został pociągnięty, a rdzewiejący Remington wypalił.

W tym samym momencie Ochłap wypluł fragment krwawiącej pięty. Jednocześnie trzy celnie wyprowadzone przez Blaine’a kule roztrzaskały mostek i przebiły serce murzyna. Kolejna wymierzona przez znajdującego się wewnątrz sklepu gliniarza rozłupała czaszkę zabójcy obryzgując wbiegających do środka strażników krwią, kawałkami kości, płynów ustrojowych i mózgu.

Pocisk wystrzelony z Remingtona wyłupał pokaźną dziurę w rdzewiejącym dachu. Do środka zaczęły wsączać się strugi chłodnego deszczu.

Gdzieś na zewnątrz rozległ się grzmot wywołany rozbłyskującym wcześniej piorunem.

Wszyscy trwali przez moment w absolutnym napięciu i milczeniu.

Jedynie czarny lump zdawał się już zupełnie odprężony. Wokół niego narastała gęsta plama oleistej krwi w kolorze buraków.

 

28

 

Dzień dwudziestu ósmy

 

Kto by przypuszczał, iż ten dżdżysty i zimny dzień chluśnie z rozpostartych ponad nim czarnych chmur taką masą kłopotów. Kłopotów, które w swój głęboko ironiczny sposób również były czarne i w tej jednej chwili uosabiały się pod postacią pakowanego do celofanowego wora truchła oszalałego murzyna-zabójcy o wyłupiastych, nieco koźlich oczach. Doktor Kostuch, który po moich bliższych obserwacjach wydał mi się podejrzanie podekscytowany perspektywą kolejnego, trafiającego do niego na przestrzeni kilku ostatnich dni ciała, stwierdził pospiesznie zgon i równie pospiesznie wyniósł resztki. Zakonotowałem w moim Pipku (uznałem, iż tą pieszczotliwą nazwą będę od teraz zastępował nieco nazbyt formalne określenie PipBoy’a), żeby mieć się na baczności, gdybym kiedyś nieopatrznie bądź bezwolnie trafił do lokalnego szpitala.

Kilian zniósł zamach na swoje życie ze stoickim spokojem. Właściwie to był nawet podekscytowany na swój sposób. Naturalnie tego samego nie można było powiedzieć o dwóch gliniarzy, sterczących przez większość wieczoru na deszczu, którzy w chwili nadciągającego zagrożenia mogli wykazać się jedynie tym, że zostali od stóp do głów zroszeni resztkami czarnuszka (też pieszczotliwie, prawda?) w efekcie czego jeden z nich upadł na kolana, złapał się za brzuch i również postanowił okrasić otoczenie płynną zawartością samego siebie. Wzniesiony przed atakiem bojowy okrzyk całkowicie obnażył tożsamość głównego prowodyra tego, co rozegrało się dzisiaj w wielobranżowych sklepie burmistrza. Gizmo, nad którym również zbierały się ciemne, gęste chmury, uosabiał wszystkie kłopoty nękające dobrych ludzi próbujących każdego dnia budować nowy lepszy świat, wznosząc spośród wypalonych nuklearną wojną przyszłe kolebki amerykańskiej cywilizacji. Jeżeli coś miało zostać zrobione, to należało zrobić to jak najszybciej. Lecz niestety, wedle słów Killiana, nie można było wykraczać poza prawną moc obowiązującą na terenie miasta.

Killian poprosił mnie o pomoc. Co miałem zrobić? Siłą jakiegoś przypadkowego zrządzenia losu zostałem wciągnięty w sam środek toczącej się w Złomowie wojny. Jeżeli poprzedni właściciel Ochłapa próbował w jakiś sposób przywrócić równowagę i rozprawić się z Gizmem, to znaczy, że i on i pies musieli być dobrymi „ludźmi”.

Ja nie mogłem tego samego powiedzieć o sobie. Przez ostatnie cztery tygodnie bezcelowej wręcz tułaczki po świecie zewnętrznym nauczyłem się, że dobro i zło jest w tym miejscu kwestią bardzo płynną i otwartą. Owszem, ciążył mi los Iana, lecz z drugiej strony nie mogłem czuć się na tamte wydarzenia bardziej obojętny. Cieszyłem się ze śmierci człowieka w czarnej skórze, którego Czachy zrzuciły z dachu kasyna, ponieważ dzięki temu zyskałem – być może – najwierniejszego przyjaciela i kompana, który bezinteresownie pójdzie za mną na koniec świata. Nie miałem również wątpliwości, że nasłany przez Gizma zamachowiec, gdyby tylko udało mu się rozprawić z szeryfem, ustrzeliłby mnie, mojego psa i pilnujących porządku gliniarzy, a w niedługim czasie Złomowo pogrążyłoby się w otwartych walkach i de facto nad prawem i porządkiem stanęłaby uzbrojona banda prymitywnych, chciwych, ukierunkowanych tylko na własne żądzę złoczyńców.

Być może gdyby sytuacja dotyczyła Cienistych Piasków i tego popapranego, krygującego się na Bóg jeden raczy wiedzieć kogo, komandora Seth’a z równie nieudolnym i oderwanym od gruntu sołtysem oraz tą małą, rozpieszczoną pizdą, postąpiłbym inaczej i sam zaczął strzelać wyżynając wszystkich w pień, aż po małej, spokojnej mieścinie nie pozostałoby nic poza dymiącymi zbrojeniami okraszonymi białym tynkiem budynków i długim, przemieszczającym się powolnie marszem zniewolonych wieśniaków, kobiet i dzieci.

Garl byłby przeszczęśliwy. Jednak Gizmo to nie Garl, a Złomowo ma tyle z Cienistymi Piaskami wspólnego, co górski borsuk z pędzącą przez kosmos lodową asteroidą. Poza tym Killian Darkwater był naprawdę porządnym facetem i jako pierwszy od dawien dawna pozwolił mi zapomnieć na chwilę o tym, co się tu właściwie dzieje i gdzie podział się prosperujący niegdyś świat pełen szczerych uśmiechów.

Dlatego przystałem na jego prośbę. Zgodziłem się dostarczyć mu dowód. Ostateczny dowód winy Gizma, tego tłustego, opasłego skurwiela jak to go tu wszyscy nazywali i raz na zawsze wyplenić infekujące Złomowo zło.

Strasznie patetyczne to moje dzisiejsze pierdolenie, nie? Chyba powinienem zaszyć się z dala od ludzi w Noclegowni. Atmosfera barów tak na mnie działa. Wszędzie pełno ludzi, harmider, zabawa, alkohol i ogólna aura niesprzyjająca jakimkolwiek czynnościom niezwiązanym z niosącym na fali radości i wyzwolenia melanżem.

Niemniej jednak, będę już powoli kończył. Burmistrz Złomowa wręczył mi pluskwę i dyktafon. Wybór był prosty, albo wetknąć podsłuch gdzieś w biurze Gizmo, albo zmusić go do przyznania się, kto stoi za zamachem na życie Killiana. Oba rozwiązania były kurewsko wręcz trudne i ryzykowne. Należało wejść do należącego do Gizmo kasyna. Przeprawić się przez trzy pomieszczenia przepełnione stołami do gry, hazardzistami i co najgorsza strażnikami, a potem jakimś cudem wyprosić „audiencję” u jego ekscelencji, zobrazować mu jasno sytuację i przekonać, iż ja, Blaine Kelly, będę lepszym asasynem niźli ten gryzący ziemię czarny chwast, przyjąć zlecenie na życie Killiana i na koniec, nie wzbudzając niczyich podejrzeń tak poprowadzić rozmowę, by Gizmo sam z siebie oświadczył głośno i wyraźnie, dlaczego ON tak bardzo pragnie, by Killian Darkwater trafił do gabinetu doktora Kostucha w czarnym, zapinanym na ekler celofanowym worze.

Potem zapewne czekałby nas nalot na kasyno. Ani Gizmo, ani jego uzbrojone po zęby pachołki nie sprzedaliby tanio skóry. Przy tej interwencji Killian będzie potrzebował wszystkich ludzi. Szykowała się niezła forsa, a zważywszy na moją misję i panujące w Hub zwyczaje oraz powszechną miłość, chciwość i magiczną moc kapsli od Nuka-Coli, nie mogłem przepuścić żadnej wpadającej w moje szpony gotówki.

Naturalnie, na każdym etapie skrzętnie nakreślonego planu, mogłem zginąć, albo co gorsza chyba nawet, trafić do lazaretu doktora Kostucha w roli rekonwalescenta.

Sam nie wiem, co gorsze…

Teraz zapewne rozumiecie, dlaczego siłą rzeczy, zakończyłem ten wieczór w barze?

 

29

 

- Dawaj, Trish, skarbie! Jeszcze jednego!

- Odwal się, kapucynie! Jak nie masz czym zapłacić, to możesz się, co najwyżej uraczyć deszczówką na zewnątrz.

Mieliśmy szczęście, prawda Blaine? Ochłap, cały ten zamach, a teraz droga do baru i akurat przestało padać!

Mimo starającego się pokrzepić go na wszystkie możliwe sposoby głosu swojej rozbrykanej niczym młody kucyk podświadomości, Blaine nie zważał na nic poza dobiegającymi z wnętrza baru odgłosami.

- Tooooo staalloooowaaaaaa KLAAAATKAAAA!!! La-la-la-la-lalali!

Jesteś pewny, że chcesz tam wejść? Przecież tam rządzi alkohol, a ty nigdy nie piłeś…

- Może i nie piłem – mruknął Blaine nad wyraz cicho – ale tutaj można by zasięgnąć nieco języka. Kapsli mi nie brakuje. Założę się, że w środku siedzi mnóstwo pijaków, którzy za kilka kieliszków popsioczą trochę na Gizmo.

Jak chcesz. Upewnij się tylko, że Ochłap będzie blisko i w razie czego stanie w twojej obronie.

Blaine spojrzał na warującego tuż przy jego nodze psa. Skrzyżowany z nie-wiadomo-do-końca-z-czym wilczur czekał tylko, aż drzwi uchylą się, a on będzie mógł wskoczyć do środka.

- To co, piesku? Wchodzimy?

- Hau!

Drzwi zaskrzypiały. Blaine poczuł owiewające go gorące powietrze przepełnione smrodem wódy, potu i nadciągającej awantury. Lokale, bary, a właściwie speluny takie jak Nora Szumowin słynęły z tego, że ciągnęły do nich wszelkiego rodzaju męty i wyrzutki, które szukając dodatkowych rozrywek w swoim mitrężonym ustawicznie życiu, za cenę kilkunastu kapsli kupowali sobie nieco czasu w specyficznej, acz cenionej przez nich atmosferze. Czas ten upływał pod hasłem „pijaństwo!” i prędzej czy później oferował nieprzewidziane atrakcje, pośród których praktycznie zawsze zdarzała się jedna i ta sama określana mianem:

Rozróby.

Gdy tylko Blaine przekroczył oddzielający go od brutalnego świata próg drzwi i znalazł się w środku świata równie podejrzanego i nieprzewidywalnego, co ten znajdujący się za jego plecami, obsługująca ludzi kelnerka (chyba nazywała się Trish, a przynajmniej tak krzyczał jeden z biesiadujących w środku meneli) natychmiast podniosła lament:

- O, nie, kurwa, koleś! To coś tu nie wchodzi!

Blaine czuł, że nim na dobre zasmakował upojnej atmosfery Nory Szumowin, obowiązkowa rozróba z odległej przyszłości zbliżyła się na niebezpieczną odległość „teraz”.

Wskazał palcem na prześlizgującego się radośnie między stolikami Ochłapa, robiąc przy tym niewinną minę.

- Słyszałeś, zabieraj go stąd, kurwa. To nie jest psi bar!

- Mój pies chodzi tam, gdzie chce.

- Neeeeaaaalll! – rozwrzeszczała się dziewczyna trzymająca na jednej ręce tacę i natychmiast straciła zainteresowanie Blaine’m i jego psim problemem.

W tej samej chwili zza barowego kontuaru rozległ się głęboki, tubalny i nieco chrapliwy głos. Zupełnie jakby właściciel Nory Szumowin lubił częste i wnikliwe inwentaryzacje zalegających na lustrzanych półkach trunków.

- Koleś! Albo pies wypierdala, albo ty! Decyduj!

- Ochłap! – zawołał Blaine gwiżdżąc przedtem dwoma wetkniętymi w kąciki ust palcami. – Ochłap!

Pies spoważniał i zatrzymał się tuż obok baru. Przez moment on i Neal (lubiący sobie strzelić jednego, dumny właściciel Nory Szumowin) wpatrywali się w siebie. Blaine dopiero teraz zauważył, jak podejrzliwie cicho zrobiło się w barze za sprawą nadciągającej niczym trąba powietrzna „rozróby”. Trwał przez moment wyczekując reakcji psa. Ku własnej uldze i głębokiemu rozczarowaniu wszystkich zebranych, draka znów przesunęła się na linii czasu w bliżej nieokreślone „kiedyś”.

Ochłap poczłapał w stronę pana. Pan ukucnął, wytarmosił psa czule za „bakobrody” i kazał mu zaczekać na zewnątrz. Ochłap sprawiał przez chwilę wrażenie nadąsanego, a kiedy zmierzał w kierunku drzwi, nie omieszkał zatrzymać się i raz jeszcze spojrzeć w stronę triumfalnie unoszącego brew Nela.

Potem zniknął w roztaczającej się na zewnątrz ciemności. Odgłosowi zamykanych drzwi towarzyszył dźwięk grzmotu. Bez dwóch zdań nadciągała kolejna fala burzowej nawałnicy.

Blaine ruszył do kontuaru i usiadł za barowym stołkiem. Po drodze zaczepił go pijak o czerwonym, kartoflowym nosie i spowitej siatką spękanych naczynek twarzy. Przypominał nieco Seth’a, tylko tak o trzydzieści lat starszego i skrajnie już umęczonego pracą na roli. Jego drelichowy strój śmierdział nawozem, a przynajmniej na to liczył Blaine. Pijaczyna mógł równie dobrze zwalić się w gacie.

- Panie, kilka kapsli? Na kolejkę…

Blaine machnął ręką niczym zniesmaczony, stroniący od plebsu francuski markiz. Nawet ktoś tak prosty jak orzący całe życie w polu pijaczyna zrozumiał wymowność jego gestu i skwaszonej twarzy i bucząc coś pod nosem oddalił się do swojego stolika w ciemnym kącie sali.

- Mam nadzieję, że nie masz mi za złe – zaczął Neal, kiedy już Blaine na dobre usadowił się na stołku. – Nie chcę, żeby pies kogoś pogryzł albo napaskudził. Nie wpuszczam tu zwierząt.

Jasne, nie licząc trzech czwartych chlającego tu po nocach tałatajstwa. Wydawało mi się, że jeden koleś miał zaostrzone zęby...

- Nalej mi coli.

Neal spoglądał przez moment prosto w ciemne oczy Blaine’a. Zdawało się, że zamarł - a z wetknięta w duży kufel ścierą wyglądał dość kosmicznie. Kelly z trudem stłumił prześmiewcze parsknięcie. Neal również z trudem tłumił bezwolne reakcje własnego ciała. Jednak w jego przypadku nie był to bynajmniej śmiech.

- Masz kapsle? – zapytał mrużąc oczy podejrzliwie.

- Powiedziałem, żebyś mi nalał.

Neal bez słowa odkorkował błękitną butelkę. Zgięty kapsel odskoczył, a z wnętrza szklanego lejka wydobył się sykliwy dźwięk ulatujących do atmosfery bąbelków. Po chwili stojąca przed Blaine’m szklanka była w połowie pełna.

- Trójka.

Kelly od niechcenia sięgnął do wewnętrznej kieszeni swojej czarnej skóry i wyciągnął trzy pordzewiałe kapsle. Cisnął je nonszalancko na kontuar, zaś Neal skrzętnie zgarnął swoją masywną dłonią i zajął się własnymi sprawami.

Blaine uniósł szklankę przyglądając się przez moment bulgoczącym na tafli napoju pęcherzykom dwutlenku węgla.

- Panie – usłyszał za swoimi plecami bełkotliwy rechot pijaka, którego spławił kilka chwil temu – kilka kapsli na wódkę?

- Bob, co ci do chuja mówiłem? – uaktywnił się Neal grożąc Bobowi brudną szmatą. – Wypierdalaj do kąta, a jak nie masz kasy to na zewnątrz!

- M-mam forsę – bełkotał niebywale wręcz urżnięty kmiot. – P-prze… przecież wiesz, Neal.

- Jak masz to przestań żebrać! To porządny lokal. Jeszcze jeden raz i wypierdolę cię na deszcz, a w tym stanie wątpię, żebyś doczłapał do tej swojej pilśniowej dziury!

Bob odwrócił się, mruknął coś pod nosem i chwiejąc na boki jakby przemierzał właśnie pokład walczącego ze sztormem statku ruszył z powrotem w stronę swojego stolika.

Blaine raz jeszcze uniósł szklankę i niepewnie wlał w siebie łyk Nuka-Coli.

Hmm… cholera, niezłe! Naprawdę niezłe!

To prawda. Błękitny, bąbelkowy napój o nieznanej recepturze był cholernie słodki i ujmujący. Blaine naprędce stwierdził, że jeszcze nigdy w życiu nie pił czegoś tak dobrego. Opróżnił szklankę w kilku haustach i z brzękiem uderzającego o drewniany blat szkła, postawił ją przed sobą żądając od Neala dolewki.

Impreza zaczynała się z wolna rozkręcać…

 

30

 

Przybliżmy moce nieco panującą w tej urokliwej mordowni atmosferę?

Facet do którego należała Nora Szumowin, stojący za blatem starszy skurwysyn, który przegnał Ochłapa na deszcz, to Neal. Neal był jednym z pierwszym mieszkańców Złomowa i wraz z Killianem uczestniczył we wznoszeniu miasta spośród znajdujących się na tutejszym wysypisku śmieci. Od przeszło dwudziestu lat prowadził bar. Było to jedyne miejsce w Złomowie, gdzie za odrobinę kapsli można było łyknąć coś mocniejszego. Oczywiście stacjonujący nieopodal w swojej fortecy Gizmo łasił się na lukratywną perspektywę przejęcia przybytku. Przypuszcza się, iż znajdująca się teraz w stojącej na krańcu kontuaru złoconej urnie – zaklęta pod postacią proszku - żona Neala wcale nie umarła z przyczyn naturalnych, jak to twierdził doktor Kostuch. Chodziły plotki, że nie mogący dojść do porozumienia z Nealem Gizmo wystosował nieco mocniejsze argumenty. Ale mimo to stary-lubiący-sobie-od-czasu-do-czasu-łyknąć Neal nie miał najmniejszej ochoty przekazywać własnej krwawicy w łapy tego „tłustego skurwiela”.

Siedzący w ciemnym kącie, śmierdzący nawozem i krowim gównem rolnik to Bob. Bob przez całe życie pracował w polu. Kiedy przed kilkoma laty zmarła jego żona (najwyraźniej ku wielkiej uldze mężów, małżonki padały w Złomowie jak spryskane Raidem muchy), Bob popadł w depresję i zaczął pić. Pił właściwie przez tyle czasu, co pracował w polu, ale kiedy opuściła go Dolores, rozbuchał się jak pracujący na pełną parę hutniczy piec i właściwie jakakolwiek myśl o wyjściu z ciągu jawiła się tu – również i przede wszystkim dla znających Boba ludzi – jako czysty i wulgarny absurd. Nie było go stać na opłacenie frajera od ciągnięcia chomąta, tak więc niewielkie uprawiane przez niego poletko zarosło chwastami, a pośród gnijących resztek buszowały myszy i robaki.

Trish, mała, krzykliwa i brzydka jak siedem nieszczęść kelnerka pomagałą Nealowi obsługiwać gości. Właściwie jej praca nie wymagała jakiś specjalnych kwalifikacji, co nie znaczy, iż była łatwa. Od godziny szóstej wieczorem do godziny bliżej nieokreślonej o poranku musiała kursować pomiędzy stolikami zaopatrując spragnione ćmy w kolejne porcje wódy, pozwalającej przetrwać trudy życia i braki perspektyw. Do tego dochodziły umizgi, podszczypywania, klepania po dupie, łapanie za cyce i dobieranie się do tego, co Trish skrywała za brudnymi pantalonami i jak domniemywał Blaine, równie brudnymi majtkami. Neal miał naturalnie zachomikowaną pod kontuarem spluwę, ale jak dotąd nigdy nie było aż tak ostro, by kilka słów zamieniać na ołów.

Dwóch kolesi i jedna panienka, wszyscy odziani w skóry jaszczurek, to ewidentnie Czachy. Chlali najwięcej, warcholili się, darli mordy i wiwatowali nieustannie dopraszając się o wpierdol. Wyglądali jednak groźnie i wszyscy, łącznie z Nealem zdawali się ich akceptować. Jeden koleś miał spiłowane zęby i kiedy się uśmiechał, przypominał prehistorycznego pterodaktyla.

Tuż za nimi, w równie ciemnym kącie, co ten znajdujący się za plecami Blaine’a, siedział wyglądający na wagabundę starszy facet. Miał gruby pancerz ze skóry jaszczurki (skąd oni je biorą?!), płaszcz, plecak i maskę przeciwgazową, którą na czas ucztowania uniósł do góry przesuwając na czoło i czubek głowy.

Jego winchester o ściętych lufach z nadanym najpewniej imieniem „Obrzyn” stał grzecznie oparty o pobliską ścianę.

Warto zauważyć, że facet jako jedyny pił z gracją i kulturą. Co prawda kilkanaście stojących na stoliku kieliszków świadczyło, że albo jest już napierdolony w trzy dupy, albo ma kurewsko twardy łeb. Tak czy siak należało się z nim liczyć, zwłaszcza, że przez cały czas milczał obserwując otoczenie.

Ostatecznie w kącie za nim, tuż pod zabitym dechami oknem, garbił się Ismarc. Ismarc był wędrownym obieżyświatem, który kursował od baru do baru i oferował spragnionym słuchaczom piękno swojego głosu…

- TWOOOJAAAA GŁOOOOOWAAAA TO CZAAAASZAAAAA!!!

To próbka jego liryki. Barwę głosu i zdolności wokalne możecie sobie wyobrazić. Chociaż, może lepiej tego nie róbcie…

- JEEEEESTTTT OOOOKRĄĄĄĄGŁAAAAAA NICZYM PIEEEEPRZYYYYYK!!

Blaine sypnął mu garstką kapsli, tylko po to żeby wkurwić kłębiące się przy stoliku obok Czachy. Jednak okazało się, że Ismarc – fatalny śpiewak – wcale nie jest taki kiepski jeśli chodzi o udzielanie informacji. Za dwie kolejki, kiedy siedział cicho i pił, poinformował Blaine’a, gdzie do tej pory gościł i gdzie muzykowanie wychodziło mu najlepiej.

Hub wszyscy znali, tak więc to pominiemy.

Bractwo Stali, to tajemne, wzbudzające szacunek samą już tylko nazwą stowarzyszenie wydawało się Blaine’owi jakąś potężną frakcją o znacznych wpływach w post-apokaliptycznym świecie. Pamiętał jak na wzmiankę Martina, Chanowie w obozie Garla pobledli i rozeszli się byle tylko uniknąć patrolu na terenach należących do Bractwa. Po rozmowie z Ismarckiem okazało się, że Kelly niewiele się pomylił. Leżące nieopodal Bractwo Stali faktycznie stanowiło silną frakcję, która dysponowała przedwojenną wiedzą, technologią i świetnie wyszkolonymi, odzianymi w pancerze wspomagające żołnierzami.

Blaine uaktualnił mapę Pipka. Naniósł na nią również niejakie Adytum, Gruzy czy coś podobnego. Ismarc wspominał, że leżały na terenie dawnego Los Angeles. Jednego z wielu miejsc, gdzie termojądrowe głowice kitajców spopieliły praktycznie wszystko. Stwierdził jednak, że nie bardzo mu się tam podobało.

- WOOOLAAAAŁBYYYYM SMAAAAŻYYYYĆ!!!

Boże, skąd on bierze te teksty?

- Nie mam pojęcia – burknął przesłodzony od Nuka-Coli Blaine. Po chwili otrząsnął się akurat by spojrzeć w stronę krzątającego się za barem Neala.

Właściwie to nie krzątającego się. Neal stał tak jak wtedy, kiedy usłyszał, co właściwie ma nalać odzianemu w czarną, zawadiacką skórę podróżnikowi. Jednak tym razem głowę miał mocno przechyloną do przodu, a spojrzenie zdawało się mówić, że widywał tu już gorsze rzeczy, ale zawsze w wykonaniu pijaków. Trzeźwi zazwyczaj zachowywali się normalnie.

- Neal – zwrócił się do niego Blaine używając swojego najbardziej czarującego i ujmującego tonu – czy mógłbyś dolać mi jeszcze szklaneczkę?

Gdy tylko półczarne, pękające bąbelki zaczęły wytryskiwać z szklanki niczym płynne fragmenty skał z rozpalonego do czerwoności wulkanicznego stożka, Kelly sięgnął do wewnętrznej kieszeni kurtki i podał Nealowi pięć kapsli.

- Reszta dla ciebie.

Neal nie odpowiedział. Przez chwilę patrzył na forsę wiszącą w garści Blaine’a niczym papuga w podsufitowej klatce. Sięgnął po nią i skinął lekko głową.

- Powiedz mi, Neal, co to za trofeum tu na blacie?

Właściciel Nory Szumowin zmierzył go srogim spojrzeniem księdza rugającego profanujących ołtarz ministrantów. Niewielki, złoty pucharek z uchwytem i brązową plakietką stał natomiast niewzruszony tam, gdzie znajdował się przez cały wieczór.

- To nie trofeum, tylko urna. Zawiera prochy mojej żony. Poza barem jest to najcenniejsza rzecz jaka mi w życiu została.

Bardzo ciekawe, Neal. Bardzo ciekawe. Blaine mógłby to samo powiedzieć o swoim Ochłapku…

- STAAAALOOOOWAAAA KLAAAATKAAAAAA!!!

Ismarc darł się dalej w najlepsze. Mimo to w jego głosie powoli zaczynała niknąć werwa. Było już dosyć późno. Na zewnątrz hulał wiatr, zaś rozpędzone krople deszczu pędziły z impetem ku ziemi rozbijając się w otoczce głośnego dźwięku o szczelny dach Nory Szumowin. Lokalna i nielokalna menażeria wypiła już, co swoje i wyszczekała się. Nastrój powoli ulegał sposępnieniu. Dla wszystkich barowych ciem, zaprawionych w sztuce wnikliwej oceny panującej w takich przybytkach sinusoidalnej aury, był to najlepszy moment by chcąc uniknąć rozróby opuścić tonący statek.

- Te, Trish – przepity, zdarty głos kolesia przypominającego prehistorycznego pterodaktyla był oznaką, że Blaine i kilka innych osób przegapiło ten moment. – Cho no tutaj i weź powiedz temu sterczącemu w kącie chujowi żeby w końcu zamknął mordę!

Żebyś nie miał wątpliwości, Blaine, ty do tego doprowadziłeś.

- Niiiiżżżż zapłaaaaa…

Ismarc urwał w pół zwrotki jak pod wpływem przecinającego mu struny głosowe noża. Mimo to Czacha o naostrzonych, spiłowanych zębach nie zamierzał odpuścić.

- Trish, do kurwy nędzy! Mówiłem, żebyś tu przyszła! I przynieś jeszcze, co nieco!

Niechętnie, pod bacznym spojrzeniem Neala i całej reszty zebranych w Norze s(S)zumowin, Trish podeszła do okupowanego przez pseudo-gang stolika i postawiła na nim trzy brudne, minimalistyczne kieliszki.

- To jeszcze nie wszystko, kotku – rzucił lubieżny pterodaktyl i złapał ją w pół pasa usadzając na swoich kolanach po czym bezceremonialnie zaczął macać po cycach i cipie.

- Puszczaj mnie! Puszczaj mnie ty śmierdzący skunksie!

Śmierdzący skunksie?

Martwą, pełną wyczekiwania ciszę zalegającą we wnętrzu baru – nie licząc oczywiście sapiącej Czachy i szamoczącej się Trish - przerwał bardzo dyskretny i niemalże niezauważalny dźwięk przesuwanego po drewnie metalu.

Kiedy łobuz zamachnął się i przyrżnął kelnerce w żuchwę, Blaine przezornie zasłonił uszy. Całe szczęście znajdował się w najdalszym możliwym miejscu od zgrai nastoletnich wichrzycieli. Tylko dzięki temu uniknął bliskiej relacji z tym, co pozostało z Pterodaktyla, kiedy Neal raz, a celnie, pociągnął za cyngiel swojego 14 milimetrowego pistoletu…

 

31

 

- Co o tym myślisz, Ochłapku?

Wilczur mieszaniec z pręgą białej sierści wzdłuż kręgosłupa posłał swojemu panu ukradkowe i bardzo pospieszne spojrzenie. Ochłap miał teraz ważniejsze sprawy na głowie niż podziwianie leżącego w wielkim, wysokim, dwuosobowym łożu z metalowym, fikuśnie kształtowanym wezgłowiu Blaine’a.

- Nie mam pojęcia, gdzieś dorwał to kopyto, Ochłap, ale jak ktokolwiek dowie się, że to twoja sprawka, poszczują nas widłami i tyle będzie z mojej forsy…

/ Spoko, nie martw się! – pomyślał pies wciąż pałaszując, co lepsze fragmenty mięsa na odgryzionej w stawie biodrowym krowiej nodze – Nikt się niczego nie dowie! Właściwie, to gdybym ci powiedział, skąd wytrzasnąłem ten smakołyk, pewnie wyrzuciłbyś mnie na deszcz, jak ten okropny facet w barze… /

- Upewniłeś się przynajmniej, że nikt cię nie zobaczy? Miałem wystarczająco problemów, żeby przemycić ci tego gnata pod bacznym spojrzeniem Marcelles. Wygląda na to, że w tym mieście nikt nie lubi psów. Dasz wiarę, że twoja obecność tutaj i uczta kosztowały mnie pięć kapsli więcej?

/ Wielkie mi rzeczy, jakieś bezużyteczne kapsle. Nawet nie da się ich zjeść. A to? To tutaj? Smakowity kawałek kości i mięska. Jak dobrze mi pójdzie, ogryzę ją po całości, a potem rozłupię na pół i dobiorę się do szpiku. Żebyś ty wiedział, jakie to jest dobre. Łapy lizać! I pomyśleć, że taki rarytas leżał na stercie śmieci i odpadków na tyłach rzeźni… /

Wynajęty za dwadzieścia pięć kapsli (plus dodatkowa piątka za Ochłapa) pokój w Noclegowni na dłuższy czas spowiła cisza. Do uszu Blaine’a dobiegały, co prawda systematyczne i powtarzalne odgłosy ześlizgujących się po kości psich zębów jak również mlaśnięcia, fuknięcia i dobiegające zewsząd uderzenia eksplodujących o blaszaną powierzchnię dachu burzowych kropel.

Pokój numer jeden był jedynym pokojem w całej Noclegowni, gdzie przed światem zewnętrznym chroniło coś więcej, niż zbutwiałe, niekiedy nierówno ułożone deski. Blaine był prawdziwym szczęściarzem i po raz pierwszy od dwudziestu ośmiu dni zażywał luksusów normalnego życia. Wyciągnął się na szerokim, małżeńskim łóżku. Ręce ułożył pod potylicą, a stopy splótł na wysokości kostek. Nakrywająca go kołdra była, o dziwo, czysta i bardzo przyjemna. Chłonął każdą chwilę nasłuchując deszczu, psa i własnych myśli.

Musiał przyznać sam przed sobą, że sytuacja zaczynała się robić poważna. Jasne, jego wyprawa po hydroprocesor i chwilowa „banicja” (tak, nie bójmy się użyć tego słowa) były priorytetami numer jeden i praktycznie przez cztery ostatnie tygodnie spędzały Blaine’owi sen z powiek. Teraz jednak kolejne problemy i zmartwienia rozrastały się przed nim niczym zaczarowane grzyby po deszczu. Cieniste Piaski ze swoimi problemami jawiły mu się jak mało poważna prowincja, gdzie kilku oszalałych i znudzonych życiem i biedą chłopków wyszukuje sobie problemy, byle tylko coś się działo. Tutaj wszystko było zupełnie inne. Bardziej światowe, wyszukane na swój sposób i niebezpieczne. Gizmo rozgrywał poważny interes, a po drugiej stronie stał Killian. Jeden i drugi stanowili dla siebie śmiertelne zagrożenie i nie było najmniejszej szansy by załatwić tę sprawę polubownie. Nie po tym jak oszalały kozi murzyn o wyłupiastych gałach wparował do składu Killiana z obnażonym Remingtonem i wykrzykując litanię grozy zaczął walić do dachu jak do stada tłustych kaczek.

A przynajmniej próbował.

- Dałem się wpuścić w niezłą kabałę, Ochłap.

Ochłap nie reagował pochłonięty zaspokajaniem jednego ze swoich dwóch najistotniejszych życiowych instynktów.

No właśnie, dałem się wpuścić w niezłą kabałę, pomyślał Blaine i przeciągnął się dobitnie przy tym ziewając. A do tego, kontynuował, są przecież jeszcze Czachy i Neal…

Czachy mocno przypominały Blaine’owi Chanów. Tyle, że tamci byli jak krwiożercze pantery, a ci tutaj to zaledwie mało groźne hieny, które rzucają się na swoje ofiary tylko w sytuacji, kiedy mają liczebną przewagę co najmniej dwudziestu do jednego.

- Można by ich odwiedzić, jak myślisz, Ochłap?

/ Rany, jakie ty masz problemy! Wiecznie coś analizujesz. Ciesz się chwilą. Jadłeś kolację? /

W sumie pomysł był całkiem realny. Zważywszy, że ich baza wypadowa znajdowała się na tyłach Noclegowni, Blaine mógłby po dobrze przespanej nocy i obfitym śniadaniu, udać się rekreacyjnym spacerkiem przez główny hol i pogwizdując przy tym jowialnie pogadać z kimś, kto umożliwiłby mu rozmówienie się z hersztem tego lokalnego motłochu.

- A wtedy, Ochłap…

Wtedy można by zemścić się na Nealu. Ten stary, prowincjonalny kmiot zamieszkałby w złotym naczyniu i dołączył do ukochanej żony. Oboje staliby pyszniąc się dumnie na barowym kontuarze, a Czachy miałyby w końcu miejsce dla siebie. Miejsce, gdzie mogliby się łajdaczyć, pić, ćpać, prześladować klientelę i uprawiać sodomię do woli.

- Myślisz, Ochłapku, że ten barowy ćwok podpisał na siebie wyrok śmierci z chwilą, kiedy kazał ci zwijać ogon pod siebie i wynosić się gdzie pieprz rośnie?

Albo lepiej, gdzie zimna, lodowata i odpychająca woda leje się z nieba. Gdyby udało się podwędzić mu tę cenną urnę, można by sprowokować jego i Czachy do konfrontacji. Gdyby jeszcze dowiedział się o tym Gizmo, Gizmo mający wielką ochotę na przejęcie jedynego w Złomowie baru, pewnie byłby zachwycony wiedząc, że może sobie okręcić Czachy wokół małego palca, albo swojego równie małego fiuta, i manipulując nimi czerpać korzyści praktycznie ze wszystkiego, co znajduje się na północy miasta.

Naturalnie w oczach tego „tłustego skurwiela” Blaine zyskałby uznanie i szacunek. No może bez przesady, ale na pewno Gizmo spojrzałby na niego jak na kawał użytecznego mięcha. To mięcho mogłoby zaproponować załatwienie Killiana i rozwiązanie nękających Gizma problemów raz i na zawsze. Potem Blaine wyciągnie z tłuściocha motywy stojące za kolejnym zamachem na życie burmistrza Złomowa…

- Myślisz o tym samym, co ja, Ochłapku?

Ochłap kończył właśnie swój posiłek. Udało mu się rozpołowić bramini udziec, a raczej łysą już kość i dorwać się do słodkiego, czerwono-brązowego i nieco zgranulowanego szpiku. Wyjadał go z obłędnym ogniem w oczach.

- Tak, to jest naprawdę niezły plan! – oznajmił radośnie Blaine, po czym dumny z siebie wyciągnął się jeszcze bardziej odprężając tak, jak miał to w zwyczaju robić w bezpiecznym pokoju znajdującym się gdzieś na północy pod jednym z górskich szczytów należących do rozległego masywu Coast Ranges.

Puk-puk-puk…

Ochłap oblizał pysk i odtrącając nosem wyczyszczoną do cna kość, nastawił uszu i przez moment trwał nieruchomo wpatrzony w drzwi wejściowe prowadzące do pokoju numer jeden.

Puk-puk… - rozległo się pukanie, nieco bardziej stanowcze, niż za pierwszym razem.

- A kto to może być, Ochłapku?

/ Ta, jasne, rżnij głupa. Dobrze wiesz, tak samo jak ja /

- Jak myślisz? – ciągnął Blaine wstając z łóżka. Miał na sobie tylko slipki i skarpetki: czyste pary (oszczędzał na specjalną okazję). Obie produkcji Vault-Tec.

/ Otwórz drzwi, to się przekonasz. Ale chyba nie wyrzucisz mnie na zewnątrz? Bardzo podoba mi się twój plan rozpracowania Neala. Psiemu fiutowi należy się kara, za to co, mi zrobił, ale ty chyba nie będziesz taki sam?! /

Blaine nacisnął na klamkę. Drzwi otworzyły się do środka. Na korytarzu było dość ciemno. We wnętrzu pokoju numer jeden płonęła oliwna lampka i trzy świeczki.

- Mogę? – głos dziewczyny był spokojny i pewny siebie. Jednocześnie bardzo miły dla ucha.

Blaine odsunął się zapraszając dziewczynę do środka. Była to ta sama strażniczka, która pomagała Philowi rozwiązać jego kilkudniowy problem z Ochłapem.

Na imię miała Lenore.

Ochłap wydał z siebie dźwięk zwodniczo przypominający westchnienie. Zdążyliście już zauważyć, że jak na kundla włóczęgę był całkiem mądry, co było naturalnie zasługą długotrwałej ekspozycji jego i jego przodków na panujące na zewnątrz promieniowanie. Dobrze więc wiedział, że kiedy jego nowy pan i ta ładna, młoda pani będą zajęci tym, co stanowiło drugi z najważniejszych życiowych instynktów Ochłapa, nikt nie zwróci już na niego najmniejszej nawet uwagi.

Tej nocy łóżko skrzypiało i ustawicznie przesuwało się to w jedną, to w drugą stronę. Blaine sapał, dyszał i machał biodrami jak oszalały przyjmując najróżniejsze pozycje, która z perspektywy czworonożnego Ochłapa stanowiły czystą abstrakcję. Lenore natomiast krzyczała, piszczała i nieustannie domagała się więcej, mocniej i niekiedy podkreślała: „o, tak! Tak, tak, tak! Właśnie tu! Tutaj”.

Starając się nie słuchać nieustających odgłosów miłości, rozkosznych jęków, szaleńczych uniesień (co w wypadku psa o czułym słuchu było trochę problematyczne), Ochłap nakrył oczy uszami, westchnął raz jeszcze po czym ziewnął kilkukrotnie i najedzony, na swój sposób szczęśliwy, przeniósł się do krainy, gdzie wszystko było zawsze tak, jak chciały jego najskrytsze marzenia, a braminie nogi i pulchne schabiki leżały rozrzucone to tu, to tam i czekały, by ktoś w końcu wybawił je od ciężaru obecności w niniejszej powieści.

 

Koniec części pierwszej rozdziału piątego.

Ciąg dalszy już niebawem.

 

AS-R

falloutnovel@gmail.com

fallout-novel.blogspot.com

 

Opowiadanie stanowi utwór inspirowany na motywach gry Fallout.

 

Część obecnych w tym rozdziale dialogów pochodzi bezpośrednio z gry Fallout. Polskie tłumaczenie zostało dokonane przez firmę CD-Projekt.

 

Prawa autorskie do cyklu Fallout i Fallout trademark:

Interplay Productions, Irvine, California, USA.

Bethesda Softworks LLC, a ZeniMax Media Company.

Średnia ocena: 4.5  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania