Fantastyczna podróż Ariela Część 1

Nie mam jeszcze tytułu dla tego „dzieła”, więc wpisałem coś, co jako pierwsze (no, może drugie) przyszło mi do głowy.

Tak czy inaczej, zapraszam Was do lektury moich grafomańskich wypocin :D

 

"Fantastyczna podróż Ariela" Część Pierwsza z Wielu.

 

1

Ariel obudził się na drewnianym łóżku niedbale zbitym z kiepskiej jakości desek. Łóżko, jeśli możemy to tak nazwać, wysłane było słomą, która drażniła nos i powodowała, że miało się ochotę kichać.

Nie do końca przytomny przebiegł wzrokiem po pomieszczeniu, które wyglądało jak średniowieczna chata, którą poniekąd była. W kącie siedziała kaczka, obserwując go podejrzliwie.

Patrząc na sufit oraz podłogę, ogarniało człowieka nieodparte wrażenie, że czym prędzej powinno się opuścić budynek. Następnie uderzyła go ostra woń uryny zmieszanej z wędzoną szynką oraz zapach przypominający dym papierosowy.

Był też zgiełk, okropny, przeszywający głowę. Nie rozpoznawał miejsca, w którym się obecnie znajdował. Pamiętał jedynie huk i ciemność, która zapadła w ułamku sekundy.

W jednej chwili rozpiął koszulę (swoją drogą, ciekawe gdzie podziała się marynarka, która kosztowała go połowę pensji) i zaczął macać w okolicach nerek, sprawdzając, czy aby na pewno obie są na swoich miejscach.

Ostatnimi czasy sporo mówiono w mediach o gangu polującym na ludzkie organy. Odetchnął z ulgą, kiedy nie znalazł żadnych śladów po operacji. Nerki były tam, gdzie ich miejsce.

Z zewnątrz dobiegł go wysoki, piszczący i wiercący głos, prawdopodobnie kobiety, ale niczego nie zakładał, gdyż życie zdążyło już go nauczyć, że nie wszystko jest takie, jakim się wydaje. Tak czy inaczej, głos wyraźnie narzekał na świeżość wyrobów garmażeryjnych, a cytując dokładniej:

–Ta suszona baranina śmierdzi jakby dziesięciu chłopa zamknąć na tydzień w jednym wychodku.

Zwlókł się ociężale z łóżka, co mogło przywodzić na myśl rozruch lokomotywy, do której podczepiono zbyt wiele wagonów. Podczas gdy na zewnątrz spór o świeżość baraniny trwał w najlepsze, podszedł do pozbawionego szyby okna, w

którym powiewał kawałek poszarpanej tkaniny. Prawdopodobnie w założeniu miał służyć za firankę, a jeszcze wcześniej był workiem na zboże. Wyjrzał na zewnątrz, przez chwilę oślepiony przez światło słońca, nie był w stanie niczego zobaczyć.

W końcu ujrzał coś, co pozbawiło go na moment oddechu. Miasto, jedno z takich, które widywał w filmach o rycerzach, magach i innych dziwnych dawno zapomnianych postaciach. Pod oknem mieściła się brukowana ulica. Wyglądała na główną drogę przez miasto, wzdłuż której ciągnęły się stragany, gdzie handlarze oferowali różnej maści towary. Stoisko handlarza, którego baranie mięso zyskało łatkę (delikatnie ujmując) nieświeżego, mieściło się na uboczu.

Wyglądało na to, że wszyscy pozostali kupcy starali się trzymać od niego z daleka.

-Hej Ty! – ktoś krzyknął w kierunku okna, z którego właśnie wyglądał Ariel — Do biesa, co robisz w moim domu?

Chciał odpowiedzieć, że to jakieś nieporozumienie, ale po wszystkim tym, co właśnie zobaczył, nie był w stanie

wydusić z siebie słowa. Zresztą nie było szans na tłumaczenie, bo ten ktoś niemal od razu dodał:

-Już ja Was oduczę, przeklęte złodziejaszki, że do domu starego Valentina bez zaproszenia się nie wchodzi — i ruszył

w kierunku wejścia.

Co robić… TUP… Co robić…TUP… Co robić…TUP

TUP!

Valentin, ubrany na pół jak magnat, na pół jak wieśniak, stanął naprzeciw niego, w odległości mniej więcej (przy

czym naszemu bohaterowi wydawało się zdecydowanie mniej niż więcej) dwóch metrów. Chwycił metalowy pręt, wręcz stworzony i tylko czekający, aby zadać cios rzekomemu włamywaczowi.

– Proszę zaczekać, to nie tak jak pan myśli! – próbował tłumaczyć — Nie jestem złodziejem, w zasadzie nie wiem jak się tu znalazłem. Nie wiem, co to za miejsce, nie wiem, czy to wszystko dzieje się naprawdę, ale, tak czy siak, proszę nie robić mi krzywdy — niemal błagał Valentina, którego uwagę przykuł nagle ubiór intruza.

– A niech mnie , jesteś magiem? – zapytał, a raczej stwierdził, dzierżąc teraz pręt jakby nieco mniej pewnie.

– Słucham? Nie, nazywam się Ariel i nie jestem… – nie zdążył dokończyć.

– Ach, niech cię zaraza. Nie oszukasz mnie, tylko Wy, czarownicy, psia Wasza mać, pozwalacie sobie na taką ekstrawagancję w ubiorze — zmierzył teraz wzrokiem jego ubranie, którego obraz najlepiej oddawało słowo „bezguście”.

– Masz rację — powiedział – Robiłem pewien magiczny eksperyment z… – przerwał na sekundę, aby pomyśleć i

zaraz znów kontynuował — Eee… yyy… z ropuchą… i różdżką… i w ogóle.

– Nie próbuj ze mną żadnych sztuczek — rzucił ostro Valentin — Znam ja Was, magowie, psia Wasza mać — dodał z wyraźnym obrzydzeniem w głosie.

Ariel nie miał zamiaru próbować żadnych sztuczek, w zasadzie żadnych nawet nie znał. W szczególności magicznych.

Spojrzał na Valentina, miał bowiem dogodną pozycję, aby mu się przyjrzeć.

Mógł on mieć co najwyżej czterdzieści pięć lat, choć Ariel nigdy nie był zbyt dobry w odgadywaniu cudzego wieku.

Nie mylił go natomiast zmysł widzenia, który zdecydowanie mówił, że ma przed sobą ponad dwumetrowego dryblasa z metalowym prętem w masywnej ręce.

Co więcej, masywna ręka niepokojąco szybko robiła ruch, który sugerował, że Valentin właśnie wykonuje zamach.

Ariel zauważając to, zrobił coś, co jako jedyne przyszło mu do głowy, a mianowicie skulił się i błagał w myślach, aby

obudzić się z tego koszmaru.

Ręka mężczyzny zaczęła opadać. Wtem nieoczekiwanie do zabawy włączyła się siedząca do tej pory w kącie kaczka. Rozłożyła bojowo skrzydła, zakwakała zadziornie na tyle, na ile zadziornie zakwakać może kaczka: Kwa! Kwa!

Po czym przystąpiła do ataku na lewą łydkę starego Valentina, którego atak najwyraźniej zaskoczył (i trudno mu się dziwić).

– Aaagh– zaryczał wściekle – Przeklęci magowie, przeklęte kaczki — ryczał.

Ariel zauważywszy, że obecne wydarzenia to prawdopodobnie jednak nie sen, skorzystał z okazji i biegiem przemknął obok kaczo-Valentinowej bójki.

Zbiegł drewnianymi schodami w dół, po czym wypadł przez drzwi, zahaczając barkiem o framugę niemal się przewracając. Pomknął przed siebie główną ulicą, wśród handlarzy i przechodniów, którzy jak później twierdzili: „Biegł z taką prędkością, że nie ma pewności czy był to człowiek, czy rączy koń”.

Uciekając, zdołał jeszcze usłyszeć urywające się nagle, pełne żałości kwaknięcie bojowej kaczki, której stary Valentin zadał ostateczny cios czubkiem ciężkiego buciora prosto w głowę.

 

**************************************************************************

**************************************************************************

 

Wyobraź sobie – drogi Czytelniku – siebie na miejscu Ariela. W jednej chwili tracisz przytomność w swoim rodzinnym mieście, a budzisz się w nieznanym miejscu, gdzie ludzie i budynki wyglądają jak z innej epoki, a niektórzy próbują roztrzaskać Ci głowę metalową pałą.

Teraz do tego wszystkiego należy dodać fakt, że zaczyna padać. Zauważając nadchodzący deszcz i nie mając ochoty na prysznic, Ariel postanowił znaleźć miejsce, najlepiej z dachem albo czymś w jego rodzaju, gdzie będzie mógł przeczekać złą pogodę.

Skręcił w lewo, schodząc tym samym z brukowanej nierównymi kamieniami głównej ulicy miasta. Nie było tu nikogo, z wyjątkiem czarnego kocura, który po chwili także gdzieś przepadł. Uliczka była ciasna, a z obu jej stron wyrastały przytulone do siebie domy o różnokolorowych ścianach. Droga prowadząca między budynkami była udeptaną ziemią z gdzieniegdzie wystającymi kamieniami. Rozpadało się na dobre, kiedy dostrzegł drewniany daszek, prawdopodobnie pozostałość po dawnym straganie. Całe szczęście nie przeciekał, a przynajmniej nie jakoś bardzo. Usiadł pod nim opierając się plecami o ścianę.

– To szaleństwo — powtarzał w myślach — Gdzie jestem, co to za miejsce? Co to za ludzie?

Ledwie skończył wypowiadać w swojej głowie te słowa i zauważył, że obok niego coś się poruszyło. Momentalnie stanął na nogi, przywarł do kąta straganu i zauważył wyłaniającą się spod sterty starych lnianych worków kobietę. Starą, brudną i ubraną w łachmany.

– Witaj złociutki — powiedziała ochrypłym głosem, który Arielowi kojarzył się z głosem wiedźmy — Masz może coś do jedzenia, hmm?

– Nie… proszę pani. Nie bardzo — odpowiedział niepewnie.

Spojrzała na niego z wyraźnym zawodem w oczach i znów — okrywając się workami — położyła, próbując zasnąć, aby nie odczuwać głodu. Wsadził ręce w kieszenie dżinsów, w lewej znajdując paczkę miętowych gum do żucia.

– Proszę pani — zaczepił starowinkę, która z wyraźną niechęcią na powrót odkopała się spod prowizorycznego okrycia.

– Mam tylko to — Ariel pomachał w powietrzu paczką gum.

– A cóż to takiego? – zainteresowała się.

– Guma… miętowa.

– Aha – odparła nie do końca przekonana o czym mówi – A co się z tym robi?

– Je się — odparł – W zasadzie to żuje — poprawił.

Podał staruszce listek gumy zawinięty w papierek, a ta, nie czekając na nic, wsadziła go sobie do ust.

– Nie, nie tak – krzyknął niemal Ariel łapiąc się za głowę – Najpierw trzeba odwinąć.

Kobieta nie przejęła się tym, co mówi i przeżuła kilka razy resztkami uzębienia gumę w papierku, po czym najzwyczajniej w świecie ją połknęła. Chciał jej powiedzieć, że nie powinno się połykać gumy (zwłaszcza w papierku), ale dał sobie spokój,

wnioskując, że na nic się to napomnienie zda.

– Masz jeszcze? – zapytała wbijając w niego ciekawski, wyczekujący wzrok — Ta guma… Jesteś pewny, chłopcze, że to się nadaje do jedzenia?

Podał jej resztę gum, po czym odpowiedział cichym mruk-nięciem pod nosem:

– Nie zupełnie — po czym znów usiadł na ziemi.

 

Padało coraz bardziej. Arielowi zdawało się również, że słyszy odległe grzmoty, ale nie był pewny. Kobieta właśnie umieszczała w ustach ostatni listek gumy, kiedy zadał jej pytanie:

– Gdzie jestem?

Spojrzała na niego bez specjalnego zainteresowania, którym obdarzała właśnie siedzącego nieopodal czarnego kocura.

Powtórzył pytanie, a w odpowiedzi otrzymał niedbale rzucone:

– Jesteś w slumsach Di Datki, a teraz siedź cicho. Muszę się skupić.

 

Spojrzał na nią nieco zawiedziony tak lakoniczną odpowiedzią. Nie ukrywał, że za cenę paczki gum należy mu się nieco więcej szczegółów dotyczących jego położenia.

– Jestem w slumsach Di czego? – zadał pytanie nie adresując go do nikogo – Muszę się dostać na komisariat policji.

 

Cisza, żadnej odpowiedzi ze strony kobiety, która uparcie wpatrywała się w kocura myjącego właśnie łapkę.

– Przepraszam za natarczywość, ale czy może mi pani wskazać drogę na komisariat policji? –

zapytał, a że odpowiedź nie nadchodziła, dodał – Albo chociaż do urzędu miasta, czy coś w tym stylu.

 

Staruszka wyraźnie zirytowana, że pomimo prośby o zachowanie ciszy ciągle się jej przeszkadza, odparła chrapliwym głosem:

– Burmistrz był, ale rozerwali go końmi za branie łapówek od Cieni, żeby te mogły bezkarnie porywać mieszkańców.

 

Ledwo skończyła mówić, a czarny kocur zerwał się, aby uciec przed kaskadą wody nadciągającą z pobliskiej rynny. Nie zdążył stanąć na wszystkie cztery łapy, kiedy wyciągnęła przed siebie skierowaną w jego stronę rękę. Zrobiła gest palcami, wymruczała pod nosem jakieś słowa i kot uniósł się w powietrzu, otoczony błękitno-złotą poświatą ze skrzącymi się wokół, niczym świetliki, drobnymi gwiazdkami. Podążając za ruchem jej dłoni, wyglądał teraz jak kociątko przenoszone w pyszczku kociej mamy. Sądząc po jego minie, właśnie tak też się czuł.

– Co Ty robisz? – Ariel zerwał się na równe nogi.

Nie zwracała na niego najmniejszej uwagi, cały czas gestykulując i mrucząc pod nosem niezrozumiałe słowa. Kot frunął w powietrzu powoli, płynnie niczym sterowiec. Kiedy doleciał do niej, wzięła go w ręce i umieściła w niedbale skonstruowanej klatce. Zdezorientowany futrzak zaczął miauczeć, a jeszcze bardziej zdezorientowany Ariel… cóż, nie był w stanie się ruszyć.

– Jak? – wyjąkał.

– Co?

– Jak to zrobiłaś? Ten kot… sprawiłaś, że unosił się w powietrzu.

Popatrzyła na niego jakby urwał się z innej planety.

– Och, to tylko odrobina magii — powiedziała – Nigdy o niej nie słyszałeś?

Ariel stojąc cały czas jak wryty odpowie¬dział:

– Słyszałem, pewnie. W filmach, książkach i opowieściach, ale… – urwał i dodał po chwili — To

niemożliwe, przecież magia nie istnieje.

Kobieta popatrzyła na niego wzrokiem, jakim zazwyczaj patrzy się na naiwnych ludzi.

– To bardzo nierozsądnie mówić, że coś nie istnieje, tylko dlatego, że się w to nie wierzy — stwierdziła, a później przez ponad godzinę nie zamienili ze sobą słowa.

Średnia ocena: 3.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Zaciekawiony 26.11.2017
    poprzestawiało ci linijki tekstu, obstawiam, że to wynik kopiowania z innego dokumentu. Możesz edytować ten tekst, wejdź w swój profil i w zakładkę publikacje, obok nazwy tego opowiadania będzie przycisk do edycji, popracuj trochę backspace i enterem a opowiadanie będzie bardziej czytelne.
  • Gryzek 26.11.2017
    Dzięki, teraz chyba nieco lepiej.
  • Dekaos Dondi 26.11.2017
    Mnie się podoba. Wiele zdań ciekawych treściowo i fajnie sformułowanych. Tak dziwnie. Ode mnie - 5. Pozdrawiam.
  • Gryzek 26.11.2017
    Dziękuję ;-)
  • Karawan 26.11.2017
    Pan Czepialski;
    po pomieszczeniu, które wyglądało jak średniowieczna chata, którą poniekąd była. - Zakręcone niepotrzebnie zdanie; ...po pomieszczeniu, które wyglądało i poniekąd było średniowieczną...

    A może ten tekst tak uporządkować, by kolejne zdania tworzyły logiczne przesłanie ?

    Nie do końca przytomny przebiegł wzrokiem po pomieszczeniu, które wyglądało...
    W kącie siedziała kaczka, obserwując go podejrzliwie.
    Pamiętał jedynie huk i ciemność, która zapadła w ułamku sekundy. Był też zgiełk, okropny, przeszywający głowę. Nie rozpoznawał miejsca, w którym się obecnie znajdował. Następnie uderzyła go ostra woń uryny zmieszanej z wędzoną szynką oraz zapach przypominający dym papierosowy.
    Patrząc na sufit oraz podłogę, ogarniało człowieka nieodparte wrażenie, że czym prędzej powinno się opuścić budynek.
    W jednej chwili rozpiął koszulę (swoją drogą, ciekawe gdzie podziała się marynarka, która kosztowała go połowę pensji) i zaczął macać w okolicach nerek, sprawdzając, czy aby na pewno obie są na swoich miejscach.
    Proszę jednak pamiętać że to Twój tekst!
    Pomysł wygląda ciekawie i pachnie fantasy. Czekam na CD. Pięć na start - potem będzie gorzej ale warto pisać! ;)
  • Gryzek 26.11.2017
    Masz rację, trochę chaosu się wkradło do tekstu, będę to musiał poprawić.

    "(...)warto pisać".

    O to chodzi, że piszę dla "relaksu" :D Raczej nie mam aspiracji, żeby zostać drugim Sapkowskim (chociaż byłoby fajnie;))

    Dzięki za cenną opinię.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania