Fragment mojej powieści "Łzy życia" (ponad 200 egzemplarzy jeszcze do nabycia)

Mehmet patrzył spod przymrużonych powiek w oślepiające światło i nie miał pojęcia, co się z nim dzieje. Wspomniał nagle pędzącą w kierunku jego szczęki pięść Khalila i natychmiastową ciemność w chwili. kiedy dotknął rękojeści colta.

Sięgnął teraz do klatki piersiowej. Kabura była pusta. Pomacał ostrożnie obolałą szczękę i pomyślał, że jest chyba złamana. Upewnił się w tym względzie, gdy chciał zapytać tego kogoś, kto oślepiał go latarką – zdołał już rozpoznać źródło światła – co jest grane. Wyszło mu jedynie niewyraźne seplenienie, którego natychmiast zaprzestał, gdy dotkliwy ból przeszył staw żuchwy. Mimo to wydukał w miarę wyraźnie:

– Co…?

– A TO, przyjacielu… – zabrzmiał męski głos, którego, był tego pewien, nigdy dotąd nie słyszał. Blask latarki został krótko skierowany na oblicze kucającego przed Mehmetem człowieka. Natychmiast zidentyfikował niebezpieczne oczy, w których odczytał ostrzeżenie sekundy przed tym, jak zaczął strzelać w kierunku Semy. Przeszył go strach potworniejszy niż ból w szczęce – rozpoznał też własne magnum o ośmiocalowej lufie mierzące właśnie między jego oczy.

– Oto nadeszła ostatnia minuta twojego pasożytniczego życia, bezmózgi padalcu!

Chciał przepraszać (wszak zabił kobietę tego draba, która nie miała nic wspólnego ze sprawą), błagać o litość. Zabił ją niechcąco, w panice. Przecież był jeszcze taki młody! Nie chciał już teraz umierać. Ale udało mu się jedynie wydusić z siebie błagalne skomlenie.

– Nie, niee, koleś! Nie spodziewaj się litości czy przypadku ratującego twoją podłą egzystencję. Zabiłem w moim życiu na zlecenie – jego prześladowca zastanowił się wyraźnie – co najmniej trzydziestu ludzi… Więc nie licz na to, że nawalę w sprawie tak dla mnie osobistej.

Mehmet zawył nieludzkim głosem, spotęgowanym dodatkowo w swojej niesamowitości morderczym bólem, który ponownie przeszył złamaną szczękę. Wrzask nie zrobił na Adamie najmniejszego wrażenia; spodziewał się tego – chciał też zresztą, by gnój pobał się zdrowo, zanim umrze.

Jednocześnie coś podrażniło jego zmysły.

Odwrócił się nieznacznie za siebie, intuicyjnie wyczuwając nadciągające za jego plecami niebezpieczeństwo.

W następnej chwili zabrzmiał donośnie drżący głos:

– Rzuć broń! Natychmiast… albo strzelam!

„To nie glina” – odczytał momentalnie z niepewnie i dość histerycznie wykrzyczanego ostrzeżenia.

– Idź swoją drogą, gajowy! – zawołał. – Ten gnojek zasłużył na wyrok, który teraz wykonam.

Chwila ciszy.

W tym momencie Mehmet odkrył swoją szansę i złapał kurczowo za lufę colta, z którego nabycia jeszcze tak niedawno był dumny.

Profesjonalizm Degambe sprawił, że mimo wszystko nie docisnął do końca sprężyny spustu. Bez wysiłku wyrwał broń z zaciśniętej na prowizorycznym tłumiku dłoni Mustafy.

Förster nie zachował równie zimnej krwi na widok gwałtownych ruchów szarpiącej się pary ludzi. Drgnął nerwowo i wycelowany w plecy Adama sztucer wypalił z ogłuszającym hukiem. Kula dużego kalibru rzuciła mężczyzną do przodu, lecz doświadczony zawodowiec podparł się natychmiast o mechowate podłoże kłykciami trzymającej latarkę lewej ręki, a następnie odepchnął desperacko od ziemi, wyprostowując ponownie korpus i ignorując ból w przestrzelonym ramieniu, a także ten nowy, palący, w klatce piersiowej. Przez moment nawet nie oderwał potężnego rewolweru od twarzy mordercy Kate. Ręczna lampka oświetlała teraz strwożone oblicze młodego Albańczyka od dołu.

Förster był w szoku.

Pewien, że trafił, nie pojmował, jak ciężko ranny mężczyzna zdołał w przeciągu sekundy powrócić do poprzedniej pozycji. Leśniczy był dobrym strzelcem, co wyniósł już ze służby w wojsku, a co doskonalił na strzelnicy z kolegami z pracy i zaprzyjaźnionymi myśliwymi. Trafił na pewno… Ale tak drżał teraz na całym ciele, że nie miał siły ani odwagi poprawić rezultatu pierwszego, najwidoczniej niedokładnego jednak, strzału.

– Mówiłem, gajowy! Nie możesz zmienić wyroku, jaki zapadł… – głos rannego (w tym momencie leśnik upewnił się, że nie spudłował) opadał, jakby nagle osłabiony wołaniem – jaki wydałem na mordercę mojej… pani… mojej Kata… szinki.

W mówieniu przeszkadzała krew wypływająca strumieniem do ust z przestrzelonego płuca. Struny głosowe odmawiały coraz bardziej posłuszeństwa.

„He, he!” – zarechotał Adam do siebie. „Co nie udało się specjalistom światowych policji, dokonał przechodzący przypadkiem gajowy!”

„Tyle umierania dzisiaj” – pomyślał.

– I ty także teraz umrzesz, gnido… – powiedział cicho do Mehmeta, plując krwią.

W jego oczach widział zgrozę, blokującą już nawet zdolność do krzyku. Colt stawał się coraz cięższy, za chwilę niemożliwy do utrzymania.

Lufa zaczęła opadać.

Jednak latarka w opuszczonej bezwładnie ręce uparcie podświetlała znienawidzoną twarz mordercy jedynej kobiety, która go pokochała.

Adam czuł, że odpływa… Czy spotka TAM Kataszinkę? Tak – ucieszył się. – Nie może być inaczej…

Gasnące przebłyski świadomości skoncentrował na mdlejącej, opuchniętej facjacie zabójcy jego miłości. Resztką energii usiłował zmusić się do uniesienia lufy tak, by rozwalić szczeniaka. Osiągnął to tylko połowicznie. Z całą pozostałą mu siłą woli nacisnął spust. Ostatnią sceną z nieuchronnie opuszczającego Adama życia, którą zarejestrował jego mózg, była eksplodująca i znikająca gdzieś, porwana impetem pocisku broda Mehmeta.

Ulga. Ciemność. Cisza

Średnia ocena: 3.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania