Fuzel, czyli dzień z życia uosobionej niemocy

Pierwszy piątek sierpnia. Od trzech godzin cierpliwie przenosiłem dane z protokołów do komputera. Przy sąsiednim stanowisku siedziała Halina N. - księgowa, pięćdziesięcioletnia brunetka z lekką nadwagą i włosami upiętymi w staroświecki kok. Jej biurko było uporządkowane, bez zbędnych rzeczy; tylko zdjęcie na blacie, przedstawiające córkę i dwuletnią wnuczkę, nadawało szczątkową indywidualność temu miejscu. Za moimi plecami sprzątaczka Zofia zdążyła już zdjąć firanki i powoli przecierała parapet mokrą szmatą. Ciągle trajkotała do Haliny, jakby chciała wyrzucić z siebie wszystko, co ją aktualnie zajmowało.

– Lekarz powiedział, że to przez papierochy.

– Ale ludzie przecież żyją tyle lat z tymi guzami, z kaszakami, tłuszczakami, ze wszystkim – stwierdziła Halina.

Wyjrzałem za okno ponad ręką ścierającą kurz. Wiatr zrzucił kilka liści na dach mojego samochodu. Czerwona karoseria żarzyła się jaskrawo w upalnym słońcu. Czas rozciągał się niepomiernie, a minuty płynęły jak godziny. Była jedenasta i czułem się znudzony niczym uczeń, który z utęsknieniem wyczekuje dźwięku dzwonka na przerwę.

– Ano właśnie, i nic im nie dolega. A jemu powiedział, że to raczysko na własne życzenie.

– Jeden od razu umrze, a drugi przez lata pali i nic się nie dzieje – dodała biurowa specjalistka w dziedzinie onkologii. – Na szczęście u nas w pracy nikt nie pali. – Spojrzała na mnie z aprobatą.

– Całe szczęście, pani Halinko. Całe szczęście. Ja też nie palę. Pół roku już będzie, jak nie palę.

– Szkoda życia.

– Ano właśnie, pani Halinko. W telewizji mówią, że samodzielnie się nie rzuci. Że trzeba tabletki kupować albo plastry, albo na terapię chodzić. A ja rzuciłam, bez pomocy – powiedziała z naciskiem Zofia.

– Papierochy to wydatek.

Zauważyłem, że Halina zaczyna się nudzić i dlatego odpowiada zdawkowo.

– Codziennie paczka papierosów, do tego zapalniczkę trzeba kupić. To są takie pieniądze, że można dobry obiad za to zrobić, na cały dzień.

– Na dwa dni nawet.

– Ano właśnie, pani Halinko. Na dwa dni można obiady pogotować. Jak człowiek sobie uświadomi, ile pieniędzy marnieje, to nie trzeba tabletek żadnych brać ani na terapię chodzić.

Wytarła parapet do czysta, wzięła złożone firanki pod pachę i zawołała:

– Darek! Chodź tu szybko. Podłogę trzeba zmyć.

Nie minęło pięć sekund i przybiegł do nas barczysty, dwudziestokilkuletni mężczyzna, „bardzo nieszczęśliwy”, jak pewnego razu eufemistycznie ujęła to Halina.

– Co mama chce? He he he.

– Podłogę trzeba zmyć.

– Już się robi, mama. Już się robi – powiedział bardzo szybko, ale wyraźnie i z jakąś nienaturalną powagą w głosie. Chwycił za mop i wziął się do roboty. Przykładał się, skupiał na miarę swych możliwości, ale zdawało się, że jego wysiłek idzie na marne. Wiedziałem, że matka za parę minut będzie po nim poprawiać, bo zamiast czyścić podłogę po prostu rozmazywał po niej brud. Od czasu do czasu starała się głośno korygować jego wysiłki, ale jej uwagi docierały do niego fragmentarycznie. Widać było jednak, że za każdym poruszeniem mokrej szczoty kryją się setki codziennie powtarzanych zaleceń: „robota jest ważna i powinieneś ją cenić”, „dbaj o pracę”, „bądź grzeczny dla ludzi”, „nie odzywaj się niepytany”. Coś z tego wszystkiego niewątpliwie odcisnęło ślad na jego umyśle.

Ja tymczasem nie mogłem się skupić. Trzeci raz wprowadziłem dane do niewłaściwej rubryki.

– Lekarz powiedział, że pożyje jeszcze trochę, jeśli usuną mu język.

– Trzeba się ratować, jak się da.

– Ano trzeba, pani Halinko. Bo co ja bez chłopa zrobię. No co ja zrobię? – Załamywała ręce sprzątaczka.

 

*

 

– Ale ten jej Darek śmierdzi. Czy ona tego nie czuje? – zapytała księgowa minutę po odejściu Zofii z synem.

O jej biurko opierała się Kasia Z. – inspektorka do spraw czegoś tam, zgrabna trzydziestolatka w okularach. Miała rude włosy, tyłek jak bochen chleba i bardzo zgrabne nogi, a każde ich poruszenie naturalnie przyciągało męskie spojrzenia. Nienaganny wygląd i kokieteryjność marniały jednak w towarzystwie jej ograniczonego umysłu. Intrygował mnie w niej fakt, że nie znała znaczenia słowa „bynajmniej”, a używała go niemal bez przerwy. I jeszcze to, że jak dotąd nikt jej nie poprawił. Sam chciałem ją uświadomić tysiące razy, ale jakaś wewnętrzna, masochistyczna siła zatrzymywała mnie i zachęcała do powściągliwości. Często można było usłyszeć jej przymilne „bynajmniej, masz rację!”, a w piątki zwykła mawiać: „bynajmniej jutro mamy wolne!”. Teraz przyszła do Haliny na plotki, wykorzystując nieobecność szefa. Chrupała głośno kawałek wafla ryżowego, przerywając od czasu do czasu, by coś powiedzieć.

– Swojego smrodu się tak nie czuje.

– Ale tego się nie da nie czuć! I patrzy pani – Halina wskazała na podłogę – wszędzie brud. Nic nie zmyte. Przychodzą codziennie na pół godzinki i co miesiąc biorą za to siedemset złotych. I ten głupek ciągle przynosi mi jakieś długopisy, spinacze. Kradnie je skądś, albo co…

– Za kwadrans roboty dziennie tyle dostają... – W głosie inspektorki znać było oburzenie.

– Rozumiem, że ona ma chłopa chorego, ale tak nie może być. Robotę swoją trzeba zrobić i już.

*

Zostało pół godziny do fajrantu. Wróciłem ze spożywczego mieszczącego się na parterze starej kamienicy za najbliższym skrzyżowaniem. Stanąłem przed wejściem i zapaliłem papierosa. Pierwszego od siedmiu lat. Smakował wybornie. Powoli wypuszczałem dym przez usta i nos, rozkoszując się chwilą. Nagle drzwi się otworzyły i minęła mnie Halina. Na ułamek sekundy nasze spojrzenia spotkały się ze sobą. Dojrzałem w jej oczach cień dezaprobaty. Natychmiast pośpieszyła na parking, gdzie stała srebrna Toyota. Za kierownicą siedział jej mąż. Twarz mężczyzny zdradzała, że oddałby wszystko, żeby być teraz gdzieś indziej. Odjechali w stronę kościoła. Przypomniałem sobie, że rano wspominała o mszy za swoją zmarłą matkę. Rzuciłem niedopałek, przygniotłem go butem i wróciłem do biura.

*

Jechałem do domu dwupasmówką. Pas po lewej był wolny, ale wolałem wlec się za tirem swoim trzynastoletnim, zdezelowanym Volkswagenem Golfem. Nie miałem ochoty wyprzedzać ciężarówki. Nigdzie się nie spieszyłem. Obok lusterka kołysał się papierowy aniołek, którego znalazłem przed paroma dniami w biurze, gdy robiłem porządki po swoim poprzedniku i odsunąłem starą szafę. Wyjąłem płytę z pudełka i włożyłem do odtwarzacza. Zagrało przedwojenne tango. Uchyliłem szybę i poczułem delikatny powiew wiatru na twarzy. Cieszyłem się, że upał zelżał. Wsłuchiwałem się w głos Adama Astona nagrany osiemdziesiąt dwa lata temu i udało mi się przestać myśleć o robocie. Świadomość tego dystansu czasowego dodała mi jakiejś dziwnej otuchy. Być może dobrze wpływał na mnie fakt, że coś przetrwało tyle lat, a ja mogę tego słuchać. Coś trwalszego. Być może. „Wybudować pomnik” i takie tam w zakamarkach podświadomości próbowało się zwerbalizować, zmaterializować w myśli, ale zaraz cofnęło się z powrotem. I po chwili jakiś robak ugryzł mnie w duszę. Przecież w tym roku skończę trzydzieści lat. Do czego doszedłem? Co osiągnąłem? Czego mogę się uchwycić? Uchwycić - no właśnie. Wokół jakich spraw ma się kręcić moje życie? Przecież musi się wokół czegoś kręcić! Czym mam wypełnić drugą połowę życia? Różne rzeczy przychodziły mi na myśl. Praca, pieniądze, kobieta, dom, dzieci, podróże, wódka, Jezus Chrystus, Internet, gazety, medytacja, dziewiętnastowieczna rosyjska powieść obyczajowa, chodzenie po górach, idealizm i materializm, kopanie ogródka… A wokół tylko pustka i beznadziejna świadomość daremności wszelkich starań. Ogród i tak w końcu zarośnie chwastami, a książki zbutwieją w magazynach bibliotek, których nikt już nie będzie odwiedzał. Zmęczyło mnie to myślenie. Niech więc już będzie tak, jak do tej pory. Niech samo się potoczy, a ja po prostu popatrzę i nadal będę udawał, że w tym siedzę. Chyba znowu zgłodniałem. Postanowiłem, że jednak wyprzedzę tę cholerną ciężarówkę i przekąszę coś w barze szybkiej obsługi.

*

Zjadłem ociekającego tłuszczem hamburgera i oparłem się wygodnie o siedzenie, upijając łyk gorącego macchiato. Nie trwało to długo. Widok beznamiętnych twarzy kilku osób siedzących przy sąsiednich stolikach odebrał mi ochotę na dalsze przesiadywanie w tym miejscu. Odstawiłem tacę na półkę z napisem „tace”, a do kosza z etykietą „nie wrzucać tacy” wyrzuciłem zmięty papier, w który zawinięto wcześniej hamburgera.

Ponownie zasiadłem za kierownicą i włożyłem kubek z kawą we wnękę obok skrzyni biegów. Wsunąłem kluczyk do stacyjki. Zawahałem się. Uświadomiłem sobie, że mimo zmęczenia nie chcę wracać do pustego mieszkania. Znudzony rozejrzałem się po parkingu. Chudy starzec w brudnych łachach chodził od samochodu do samochodu i prosił ludzi o pieniądze. Zbliżał się właśnie do czarnego Volvo zaparkowanego obok mnie. Zobaczyłem, że w środku siedzi młoda parka. Coś czule szeptali do siebie. On mówił, ona się śmiała. Ona podregulowała radio i mamrotała do niego, on robił maślane oczy i głupio się uśmiechał. Widać było, że Élan vital pulsował swobodnie za szatą konwenansów i aparatem mowy; zapewne w dogodnej chwili (może wyjazd rodziców? wspólna wycieczka?) urzeczywistni się w akcie płciowym owych indywiduów. Miłość. To jest to. Czego więcej chcieć? Ta dziewczyna jest całkiem, całkiem. Ma kręcone włosy. Chyba kasztanowe, ale nie wiem, bo pod wiatą jest ciemniej. Może gdybym znalazł podobną, rzadko opowiadał jej o swoich bolączkach i znacznie częściej wysłuchiwał opowieści o j e j bolączkach, też byłbym szczęśliwy. Miłość... ale nie taka!

Moje rozważania przerwał włóczęga pukający w szybę. Chłopak uchylił ją.

– Spieprzaj stąd – powiedział i zasunął z powrotem. W jego głosie pobrzmiewała pewność siebie, szorstkość, zdecydowanie. Był męski, stanowczy, władczy. Niewątpliwie ma zadatki na bycie nikim, ale musi jeszcze dużo nad sobą popracować. W końcu to żadna sztuka być męskim, stanowczym i władczym wobec słabszych. Może za parę lat będzie czyimś szefem? Może moim? Zobaczymy.

I oto przyszła mi do głowy myśl, by pojechać do ciotki Baśki i zapytać ją o sens życia. Chyba nie mogłem wymyślić nic głupszego, a jednak miałem wielką ochotę to uczynić. Powiadają, że srebro na głowie to oznaka mądrości. Jak pomyślałem, tak zrobiłem.

*

Przed Dłutowem skręciłem na Brzęcin. Droga była dziurawa i wąska. Musiałem zjechać na pobocze, by minąć samochód jadący z naprzeciwka. Zostawiłem za sobą parę nędznych ulicówek niewartych wspomnienia. Przed kolejnym rozwidleniem dróg ujrzałem tablicę z informacją, że należy skręcić w prawo, by trafić do Ośrodka Opiekuńczo-Lekarskiego Asklepios.

Szosa stale wiła się wśród pól i lasów, jakby zbudowano ją specjalnie, żeby auta nie mogły rozwinąć prędkości. Zrobiło się pochmurno i cicho. Od czasu do czasu mijałem jeszcze domy i zabudowania gospodarcze, ale dalej teren stawał się odludny. Po obu stronach drogi ciągnął się monotonny, szary las iglasty. Wreszcie przejechałem po betonowym moście nad wąską rzeczką i ujrzałem długi, dwupiętrowy budynek przypominający szkołę. Zająłem miejsce na absurdalnie dużym, prawie pustym parkingu z napisem „dla personelu i odwiedzających”. A kto, do cholery, zagląda jeszcze na to odludzie?

W recepcji siedziała gruba blondyna w średnim wieku. Mała duże, jasnoniebieskie, rybie oczy.

– Proszę się wpisać do książki. Kogo chce pan odwiedzić?

– Barbarę Nowicką, moją ciotkę.

– Ciotkę? – Wpatrywała się we mnie bezmyślnie tymi dziwacznymi oczami. Dlaczego ich nie mruży?

– To znaczy siostrę mojej babki. Od strony matki. – Kiedy ona wreszcie zmruży te oczy? Nie dawało mi to spokoju. – Byłem tu dwa tygodnie temu, nie pamięta mnie pani? – skłamałem, nie wiem po co. Jakbym chciał uwiarygodnić, uzasadnić moją wizytę. Nawet nie pomyślałem, że w każdej chwili może to sprawdzić w swoim rejestrze. Rzecz bez znaczenia, bo widać było, że jest jej to zupełnie obojętne.

– Oddział ogólny. Proszę to dopisać w tej kolumnie, o tu, przy nazwisku. – Zmrużyła oczy. Nareszcie!

Zrobiłem jak kazała, podziękowałem i wziąłem kartę dostępu, którą należało przyłożyć przy drzwiach prowadzących na oddział. W sklepiku na parterze kupiłem dwa serki homogenizowane, gruszkę, jabłko, sok pomarańczowy i ptasie mleczko. Wszystko dwa razy droższe niż w zwykłym sklepie.

W sali panował zaduch. Przywitałem się, ale nikt nie odpowiedział. Na lewo od wejścia znajdowała się łazienka. Dalej ciągnął się rząd łóżek, a przy każdym stała mała brązowa szafka. Na wszystkich szafkach były plastikowe kubki, talerze i święte obrazki – w różnych proporcjach i konfiguracjach. Podłogę pokrywało dziwaczne gumoleum imitujące lastryko. Za dużym, szerokim oknem rozciągał się widok na parking, a dalej na wysokie sosny, posadzone w równych odstępach.

Na czterech identycznych łóżkach leżały sędziwe, zasuszone, nieprzytomne kobiety. Ciotka była najbliżej wejścia. Spała z szeroko otwartymi ustami. Zauważyłem, że zostały jej jeszcze dwa zęby. Dwa trzonowe - jeden na górze, drugi na dole. Zdziwiło mnie to. Zawsze myślałem, że trzonowce psują się w pierwszej kolejności, gdyż są na końcu, a w ich zagłębieniach zwykle osiadają resztki jedzenia. Ciotka miała ręce wyciągnięte wzdłuż ciała, a kołdra unosiła się i opadała w powolnym rytmie jej świszczącego oddechu. Przywołałem z pamięci jej obraz sprzed lat. Zanim znalazła się w ośrodku, należała do osób korpulentnych i tęgich. Teraz była wychudła i sflaczała, ale nadal miała okrągłą, rumianą twarz, zupełnie niepasującą do reszty.

Zabrałem stołek, jedyny na sali, i usiadłem obok niej. Po kilku sekundach drzwi się otworzyły i do pomieszczenia weszła pielęgniarka. Młoda, mogła mieć najwyżej dwadzieścia pięć lat. Zwróciły moją uwagę jej czarne włosy spięte gumką i zmęczona, ale pogodna twarz. Ucieszyłem się na widok przytomnej osoby, a ona dostrzegła to i posłała mi życzliwy uśmiech. Zbudziła ciotkę i wyjęła termometr. Trzymała go w ręku, ale zanim nim potrząsnęła, zdążyłem przyjrzeć się jej dłoniom. Były delikatne, gładkie. Smukłe palce, zadbane paznokcie. Hipnotyzujące. Moja dawna miłość też miała takie dłonie. Zawsze narzekała, że są zimne, a ja rozgrzewałem je w swoich.

Ciotka zakaszlała i otworzyła oczy. Spojrzała w moją stronę biblijnie, to znaczy patrząc, ale nie widząc.

– Pani Basiu, teraz mierzymy temperaturę – poinformowała ją pielęgniarka i zabrała się do rzeczy.

– A ty to kto? - Staruszka zwróciła się w moją stronę i podciągnęła nieco na łóżku, aby mnie lepiej widzieć.

– Janek Szmurłowski, twój... twój... – Kurczę, jak to się nazywa? - Wnuk cioteczny.

– Kto?

– J a n e k.

- Ach, dobrze już. Czekałam na ciebie. – Staruszka opadła ponownie na poduszkę i odetchnęła głęboko. Wymieniliśmy z pielęgniarką porozumiewawcze spojrzenia. Po chwili kobieta podeszła do następnej leżącej, a ta przebudziwszy się, zwróciła się do niej piskliwym, irytującym głosem:

– Będzie kolacja?

– Będzie – odpowiedziała spokojnie.

– A o której?

– O szóstej, pani Ewuniu. Proszę cierpliwie poczekać.

– Dobrze.

Pielęgniarka pokrzątała się parę minut. Poprawiła pościel, wyjęła termometr spod pachy mojej ciotki i stwierdziła, że temperatura jest w normie. Potem wyszła z sali. Miała jakąś dobroć w tych swoich zmęczonych oczach. Rzadki widok u ludzi, częściej widuje się go u krów.

– Przecież miałam nie umierać – odezwała się ciotka. Nie miałem pojęcia, do czego nawiązuje. – Czekałam na ciebie.

– Cieszę się ciociu. Jak ci się tu miewa?

– Oj, źle mi jest. Bardzo. Powiedz im, żeby nie robili mi krzywdy.

– Kto ci robi krzywdę?

– Oni, kują mnie tu. Wbijają te igły – odciągnęła rękaw i pokazała swoją chudą, sękatą rękę, na której odznaczały się wypukłe, szare żyły. Nie było śladów po ukłuciach, poza jednym miejscem na wysokości łokcia.

Nagle z sąsiedniego łóżka dobiegł nas piskliwy głos:

– Będzie kolacja?

– Będzie – odpowiedziałem bezwiednie.

– A o której?

– O szóstej.

Pani Ewa zamilkła.

– Ciociu, może zjesz serek? - Wyjąłem truskawkowy serek homogenizowany i rozejrzałem się za łyżeczką.

– Nie, pić mi się chce.

Sięgnąłem po pilota, który leżał z boku łóżka. Przycisnąłem guzik i przytrzymałem go przez moment. Górna część łóżka podniosła się o kilkanaście centymetrów. Teraz staruszka znajdowała się w pozycji półsiedzącej. Położyłem serek na szafce, nalałem sok do kubka ze słomką i podałem jej. Piła łapczywie. Gdy zaspokoiła pragnienie, popatrzyła na mnie z zadowoleniem.

– Tadziu, zabierzesz mnie stąd?

Tadeusz był jej jedynym dzieckiem. Zginął w wypadku prawie trzydzieści lat temu. Był wtedy w podobnym wieku jak ja.

– Zabiorę, ale musisz tu jeszcze trochę poleżeć.

– Powiedz im, żeby mnie tak nie męczyli.

– Powiem, obiecuję.

Wtedy przyszedł ten moment. Czułem, że cała absurdalność świata spłynęła w to miejsce i ułożyła w mojej głowie pytania, które po chwili wypowiedziałem głośno i wyraźnie:

– Ciociu, na co to wszystko? Czemu musimy rodzić się na tym paskudnym świecie? Dlaczego raczej coś niż nic? Powiedz, co robić?

Nie odpowiedziała. Czekałem w głuchej, przeciągającej się ciszy, a ona tylko patrzyła na mnie i milczała. Ale nie był to już tępy wzrok beznadziejnej sklerozy. Jej spojrzenie mówiło znacznie więcej niż słowa. Byłem tego pewien. W kąciku jej lewego oka dojrzałem łzę. Spłynęła wolno po policzku i opadła na kołdrę. Pytanie bez wątpienia dotarło do umysłu, mimo że nie znalazła w sobie żadnego rozwiązania. A przecież wyprzedzała mnie o długie dziesięciolecia.

Wtem, z tej przejmującej, niedorzecznej ciszy wyrwał nas piskliwy głosik dochodzący z sąsiedniego łóżka:

- Będzie kolacja?

- Będzie, do kurwy nędzy! - wykrzyknąłem.

- A o której? – Kobieta zadała swoje pytanie najspokojniej w świecie.

- O szóstej.

Wstałem. Zostawiłem torbę z jedzeniem, ukłoniłem się grzecznie i wyszedłem z tej przeklętej sali.

*

Zmierzchało, gdy wjeżdżałem do Dłutowa. Jechałem główną ulicą. Minąłem brukowany rynek, otoczony starymi kamieniczkami. Stanąłem na czerwonym świetle. Widziałem ludzi spacerujących w grupkach lub samotnie, bez pośpiechu, wchodzących i wychodzących ze sklepów i knajp. W powietrzu czuć było nastrój beztroski, tak charakterystyczny dla piątkowego wieczoru. Nienawistny budzik, droga do pracy, osiem najlepszych godzin dnia marnotrawionych na rzeczy, których nie chcą robić i osoby, których nie chcą widzieć. Potem powrót z pracy, zrzędząca żona i niewdzięczne dzieci codziennie pytane o odrobione lekcje, chociaż są wakacje. Spać. To wszystko jednocześnie za nimi i przed nimi. Przede mną i za mną. Jutro to kac. Pojutrze to kościół dla wierzących i spacer z psem dla ateuszy. A w poniedziałek znów nienawistny budzik, droga do pracy, osiem godzin... Oszaleję, jak Boga kocham. Zwariuję. Dajcie mi sens, cel, a będzie uzdrowiona dusza moja. Pójdę do roboty radosny jak skowronek o poranku. Polecę na niebiańskich skrzydłach swej nieskończonej motywacji! Termity, mrówki i pszczoły muszą być naprawdę szczęśliwe. Po prostu robią swoje bez tego festiwalu głupoty i samooszukiwania się.

Trąbienie z tyłu przypomniało mi, że światło zmieniło się na zielone. Ruszyłem dalej. Jestem tylko człowiekiem. Taki sam jak wszyscy. Też mam ochotę się napić.

 

*

Cieszyłem się, bo zdążyłem zająć ostatnie wolne miejsce na parkingu. Blok, w którym mieszkałem, zbudowano w latach pięćdziesiątych; nie pomyślano wtedy o wydzieleniu przestrzeni na parking. Władza mieniąca się robotniczą nie przewidziała, że w przyszłości nawet zwykły robol będzie miał własne auto.

Wysiadłszy z samochodu nie skierowałem się bezpośrednio do klatki schodowej, ale poszedłem do najbliższego marketu. Minąłem śmietnik, przy którym stała stara, dwudrzwiowa szafa na ubrania; jej drzwi ponuro skrzypiały na wietrze. Idąc czułem, że jest mi zimno. Zdziwił mnie chłód wieczoru. Pierwszy zwiastun jesieni w środku lata.

W sklepie było dużo ludzi. Gruba kasjerka właśnie zasiadała do kasy i część klientów porzuciła dwie długie kolejki, by sformować następną. Kilka metrów dalej siwy ochroniarz z obojętną, pomarszczoną twarzą zbierał czerwone koszyki porzucone obok kas, po czym układał je na stosie przy wejściu. Minąłem stoiska z warzywami, pieczywem, dział mięsny i przeszedłem do działu monopolowego. Kupiłem połówkę Żołądkowej Gorzkiej i dwa piwa. Po drodze do kasy wziąłem jeszcze orzeszki ziemne o smaku paprykowym. Spojrzałem na skład. Odłożyłem orzeszki na półkę. Nie godzę się na to. Nawet bydło winno dostawać dobrą paszę. Bydło musi żyć dość długo i wieźć dość znośne życie, aby można je było efektywnie doić albo w odpowiednim momencie posłać na ubój. Ale przecież i tak truję się wódą i piwem. Cóż za głupota! Zabrałem orzeszki z półki i wrzuciłem do koszyka.

*

Umiałem dozować sobie alkohol. O, tak. Nie dałoby się tego określić matematycznie, przyznaję. A jednak intuicyjnie potrafiłem wydzielić sobie odpowiednią dawkę, aby cały czas cieszyć się dobrym humorem, fajnymi myślami z przeszłości i za nadto się nie otumanić. Po prostu czułem, ile mogę wypić i w jakim czasie – i tyle wypijałem. Gdy zaczynałem pić, bardzo długo odwlekałem stan beznadziejnego zamroczenia. Umiejętność tę posiadłem w czasie studiów i nigdy jej nie utraciłem. Dziwnym trafem nie minęła wraz z przyjaźniami, które ją zrodziły.

Powiadają, że nie należy mieszać piwa z wódką, ale to także umiałem robić. Byłem alchemikiem, mistrzem w niedorzecznej sztuce upijania się. A robiłem to zawsze w pierwsze piątki każdego miesiąca. To był mój rytuał – żałosna kwintesencja życia, któremu nie potrafiłem nadać sensu, ale któremu pragnąłem nadać reguły. Reguła równała się przewidywalności, a przewidywalność bezpieczeństwu. W niebezpiecznym świecie bezpieczeństwo jest na wagę złota. Reguły, choćby dotyczyły chlania, jedzenia i pierdzenia, zawsze są jakąś namiastką sensu. W każdy pierwszy piątek miesiąca wypijałem więc w samotności pół litra wódy i dwa piwa. Dwanaście razy w roku. Od siedmiu lat. Nigdy nie zdarzało się to częściej ani rzadziej, i poza tymi dniami zachowywałem całkowitą abstynencję. Świat i tak jawił mi się jako dość mętny i nie trzeba go było bardziej mącić.

Tamtej nocy natchnął mnie jakiś bożek – opiekun niedołęgów i niespełnionych poetów. Przypomniała mi się scena sprzed lat, gdy czekałem na pociąg. Jednonogi gołąb „przechadzał się” po dworcu centralnym, a jakiś dziadek karmił go bułką. Takie sceny zwykle budziły we mnie jakąś żałość i nieraz zdradzałem się na tym, że więcej współczuję cierpiącym zwierzętom niż ludziom. Wychyliłem kolejne piwo i napisałem wiersz pod tytułem Epitafium dla przydrożnego ścierwa. Brzmiał (wybaczcie, jeśli coś pominę, ale zgubiłem kartkę, na której go zanotowałem) mniej więcej tak:

 

ja - haruspik

wsuwam szuflę

między szklisty wzrok

i awaryjny pas jego

Via Crucis

 

nieproszony dar wysiąka z nozdrzy -

ożywcze wonie lasu

 

poprawiam kombinezon roboczy

nie poganiajcie!

(nam trzeba ciszy)

 

zesztywniała łapa -

radosna pogoń za zającem

 

gruba sierść -

mokry dreszcz późnej jesieni

 

przetrącony kark miedziany -

ciepły język matki

 

nie poganiajcie!

(nam trzeba skupienia)

 

wizja krzepnie

w rozmazanym fluidzie

takiż ożywia nogę

której zabrakło refleksu

takiż wypełnia rękę

rzucającą lisa na przyczepę

 

W takim stanie zawsze pisałem mnóstwo wierszy. Gdy spływały na papier wydawały mi się genialne, ale następnego ranka niemal wszystkie trafiały do kosza. Przyznaję jednak, że udało mi się tą metodą napisać artykuł o kundalini do pewnego poczytnego, ezoterycznego miesięcznika, za co dostałem potem sześćset złotych. Wystarczyła wizyta w miejskiej bibliotece i dwa pierwsze piątki – styczniowy i lutowy.

Tamtej nocy czytałem książkę Znaczy Kapitan Borchardta. Żeglowałem po dalekich morzach i śpiewałem szanty; na pokładzie „Lwowa” cieszyłem się wraz z odważnymi marynarzami, gdy po raz pierwszy przekraczaliśmy równik. Naprawdę kołysała mnie wóda, ale wyobrażałem sobie, że kołyszę się na hamaku; że statek czeka na mnie w przystani, a ja leżę beztroski śród listowia tropikalnej wyspy. Jestem marynarzem, kocham morze, swoją pracę i statek. Ale nie będę przez całe życie pływał po morzach. Zamierzam się ustatkować, znajdę żonę i będziemy mieć dwójkę dzieci. Trójka byłaby lepsza, bo demografowie zalecają starania o zastępowalność pokoleń, ale to już za dużo na moją głowę. Araukarie i akacje. Gdy brazylijskie słońce pali, Atlantyk cicho szumi w dali. Podziwiam kwiat magnolii i bęc. A kiedy się zestarzeję, będę pisał książki o egzotycznych przygodach, które przeżyłem za młodu.

Tej nocy czytałem też Tomka w krainie kangurów i moje myśli zaraz pobiegły w przeszłość, do dzieciństwa. Gdy miałem dwanaście lat, zrobiłem z ojcem latawiec, ale porwał się na wietrze. Teraz wyobrażałem sobie, że latawiec jest cały i unosi się wysoko na niebie. Mimo wszystko cieszyłem się, że ojciec znalazł czas, by go ze mną zbudować. Potem myślałem trochę o rzeczach, o których marzyłem jako nastolatek, a których nie chciało mi się spełniać ani niczym zastąpić.

Czy czytaliście kiedykolwiek, drodzy Czytelnicy, książkę po pijaku? Taką, którą już dobrze znacie, przeczytaną już wiele razy, kojarzącą się z przyjemnymi sprawami? Jeśli macie odrobinę wyobraźni, jesteście trochę stuknięci, wiecie, ile w siebie wlać i kiedy w siebie wlać, będzie to dla Was dobre doświadczenie. Ale dość o tym. Dorosłość odebrała chęci i marzenia pozostały marzeniami. Zostałem duchowym kaleką, nieumiejącym zaangażować się w cokolwiek. Naiwność młodych ludzi ma to do siebie, że towarzyszy jej naturalna wiara w przyszłość. Może nas spotkać wszystko. Cokolwiek. Ale co zrobić, gdy utracisz wiarę? Tego nie da się ot tak wskrzesić... Zresztą, nie jestem już młody, mam prawie trzydzieści lat. Kiedy to było? Kiedy ktoś wszedł do mojego życia i zgasił światło? Chyba w roku, kiedy kończyłem studia. Tak, to musiało się wtedy zdarzyć. Jakaś ciemność spłynęła na świat i spłowiało wszystkie kolory. Między bujną zielenią lata a śnieżnym puchem zimy jest beznadziejny międzyczas, gdy cały ten syf z ulicy widać jak na dłoni i nie da się go niczym porządnie przesłonić. Gumy do żucia przyklejone do chodników, papierki po wafelkach, rozbite butelki i psie kupy na trawnikach. Lata już nie będzie, ale może doczekam zimy! Ach, gdyby ktoś pomógł mi to przetrzymać. Ona już nie pomoże. A miała takie zimne dłonie i lubiła, kiedy je ogrzewałem w swoich. Ależ jestem chaotyczny, głupi, egocentryczny. Kurwa mać. Uśmiałaby się ze mnie, jakby mnie teraz widziała. Ale to nie ma znaczenia. Jutro będę sobie myślał o sensie. O celu. Teleologia to moje idee fixe. A dzisiaj chwytam chwilę i nie puszczam, aż mnie sen zmorzy.

I zmorzył mnie sen. Nie wiem, jak długo trwał. Obudziłem się nagle w głuchej ciemności. Leżałem na plecach. Zacząłem oddychać głęboko, na przekór tej dojmującej ciszy. Sufit wirował nade mną. Znów zamknąłem oczy. Czułem się przeraźliwie samotny. Był środek nocy, ale pragnąłem zerwać się i pobiec do telefonu, byleby do kogoś zadzwonić, byleby usłyszeć głos w słuchawce. Na szczęście nie było we mnie dość siły i woli, aby się podnieść. Miałem też świadomość, że następnego dnia odczuwałbym wstyd i żałował swoich bełkotliwych, pijackich wynurzeń. Zostałem więc w łóżku, a z ciszy i mroku ciągle spływał we mnie wszechogarniający lęk, nadając siły natarczywym, absurdalnym myślom, od których nie mogłem się uwolnić. Zapadłem w przykry stan pół-jawy, pół-snu. Jakieś kosmologiczne dziwactwa wyczytane parę dni temu w książce o starożytnych Indiach krążyły w mojej głowie. Wszechświat przechodzi przez cykle. „Dzień Brahmy” to cztery miliardy trzysta milionów lat. „Rok Brahmy” to trzysta sześćdziesiąt pięć dni trwających po cztery miliardy trzysta milionów lat. Jesteśmy na półmetku. Pięćdziesiąt lat za nami, pięćdziesiąt przed nami. Cztery miliardy i trzysta milionów razy trzysta sześćdziesiąt pięć, razy pięćdziesiąt. A potem od nowa. Stare i nowe eony. Boże święty. Czułem, że jestem mikroskopijnie mały i tkwię w ogromnym, czarnym przestworze. Nieskończona przepaść w smolistych oparach myśli. Świadomość tego zestawienia małości i ogromu była zbyt silna. Traciłem rozum. Szaleństwo. Boże kochany, już nie mogę! Daj mi spokój. Nic już nie chcę, tylko spokoju! Nic nie czuć. Litości. Nie myśleć, nie myśleć. Byle wytrzeźwieć. Kurtyna opadła. Proszę. Byle do rana. Cisza. Dziękuję ci, dziękuję.

Sen.

A potem nowy dzień.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania