Do Soli pójdę ja, do Soli

Obywatele i obywatelki Glinki

Kiedy razu pewnego wędrowałem z Glinki do Soblówki, przytrafiła mi się taka oto historia. Działo się to późnym popołudniem cudownego letniego dnia. Idę i idę. Już któryś dzień z rzędu bujam się jak górska bujanka albo inny polno-leśny owad. Szczególne światło. Widzę. Podziwiam. W pewnym momencie łowię dalekie dźwięki. Wspaniałe! Dopadają mnie fale eteru i uświadamiam sobie, że tak właśnie gra przenośne małe radyjko. Stary przebój z lat osiemdziesiątych dobywa się z niewidocznego głośnika i podbija mój umysł. Epifanicznie! I wtedy mnie wessało, wchłonęło, połknęło. Boże, jak dziwnie rozbrzmiewa, szumi niczym strumyk szlagier znany mi bez wątpienia niby „Mazurki” Chopina, który dziś prezentuje się mniej zwyczajnie, bardzo w każdym razie nadzwyczajnie. Uświadamiam sobie nagle, że wśród tych starych domostw i butwiejących z wolna opłotków (z gęstą, intymną otuliną przydomowej i ogrodowej roślinności, kwitnącej albo owocującej) wszystko jest bardziej swojskie i kolorowe.

I nagle radyjko zaczyna potwornie charczeć, po czym rozlega się transmisja znanej chyba wszystkim Polakom generalskiej przemowy. Padają znamienne i groźne słowa, których nie będę tu cytował. Rozglądam się wkoło i oczom nie wierzę. Stary dom, który stał jeszcze przed chwilą, nie jest – jak się okazuje – wcale aż taki stary, teraz wszystko zdaje się być jakieś inne, bardziej świeże, no a w każdym razie mniej wiekowe, wszystko jakby przeniesione żywcem z innej epoki. I drzew chyba przybyło w sadzie. Doprawdy nie pojmuję, nic a nic nie pojmuję.

Po minucie znów sprzęt charczy, charczy tak, że łapię się za głowę, chwytam za uszy, a potem jeszcze za serce. I znów płynie ten sam słoneczny hicior z ubiegłego stulecia, jak gdyby zupełnie nic się nie stało. Wszystko wraca do normy, do tej lepszej Polski. I ja udaję się w dalszą drogę z Glinki do Soblówki bogatszy o niesamowite doświadczenie.

**********************************************

Do Soli pójdę ja, do Soli

Szedłem raz z Adamem długą stromą dróżką pod górkę. Już trzeci dzień z rzędu się tak wałęsaliśmy, dając upust zewowi letniej przygody. Wieś sielska żywiecka za nami, a my na krańcu świata, na rozstaju, niewielkim granicznym trójstyku, gdzieś zupełnie poza uczęszczanymi szlakami.

Mijamy głęboki wąwóz gliniasty, prawie żleb, porośnięty wonnym chwastem i czymś kłującym. A przed nami jedna wielka niewiadoma. Od razu pojawia się pytanie, co znajduje się o, tam? Pewno jakiś groń. Słowików, Burów, Soblański? Nie wiemy. To ma być niespodzianka, jak zresztą wszystko tutaj. Całe życie człowiecze jest niespodzianką.

Skręcamy w lewo i zdobywamy niewysoki szczyt, który wyrasta na jakieś siedemset metrów ponad poziom mórz i oceanów. Nasze rozgrzane, odsłonięte plecy i karki oraz odwodnione ciała wślizgują się w wieczny cień, co traktujemy jako błogosławieństwo. Poskręcane pnącza otuliny starego zagajnika tworzą coś na wzór uroczystego baldachimu, a na stokach znajdują się bezkresne łąki i bezpańskie sady. Może tak wygląda raj, może tak prezentuje się największy, najdzikszy i najbujniejszy ogród Matki Natury? Jeśli gdzieś jeszcze w Polsce znajduje się najprawdziwszy pogański pomnik przyrody, to z całą pewnością odnajdziemy go właśnie w Soli. Energia bijąca z trzewi tych ziem jest wprost magiczna. Wyobrażam sobie, że na Słowików przychodziły wiedźmy czynić i odczyniać uroki, że lgnęły do Gronia młode dziewice, by wywróżyć świetlaną przyszłość u boku kochanka, że pielgrzymowały doń stare babki w chustach na głowach i o laskach, by zmówić ostatni pacierz przed śmiercią. Jeśli gdzieś kiedyś odbywały się zloty czarownic, to z całą pewnością właśnie tutaj, pośród tych nagich, odsłoniętych korzeni drzew i krzewów. Na Groniu czuje się obecność wielu różnych dusz, choć miejsce nie należy do nawiedzonych. Widać, że myśli ludzkie się na nim skupiają i wkoło niego kręcą.

Idziemy dalej, posuwamy się, płyniemy, żeglujemy po zielonych, soczystych morzach i oceanach. Żegnamy Słowików, witamy Burów. Groń za groniem odchodzi, Groń za groniem przychodzi. Jakaś para tubylcza prosi, ażebyśmy nie ruszali grzybka pozostawionego na potem. Mówią, że go sobie rezerwują i że jak będą tędy wracali, to go na pewno capną, do domu zabiorą, ugotują lub usmażą. Żegnamy się, zdróweczka życząc, i znów idziemy, fruniemy, suniemy.

Przed nami na prawo otwiera się zalana ostrym światłem polana – jakże typowy na tych ziemiach spłacheć pod wypas owiec, coś takiego, jak bieszczadzka połonina. Siadamy w słońcu tym naszym zakochani, choć pewno wolelibyśmy przycupnąć w cieniu. Robimy przerwę na posiłek. Krótką. Podziwiamy widoki. Kopki siana wetkniętego w ucięty i obrobiony kawał świerku – rolnicza sprawa. Wyglądają niczym tańcujące obertasa chochoły. Jest to tradycyjna ostew, zwana u nas na Śląsku Cieszyńskim łorstwią. Tylko patrzeć, jak spod ziemi wypełzną krasnoludki i małe rogate czarty. Ta pogańskość tutejsza nie jest bezbożna ani nawet antychrześcijańska. Jest po prostu ultrapolska.

Na otwartych grądach czujemy się jak pielgrzymujący Karol Wojtyła za młodu, zwłaszcza, że znajduje się niedaleko krzyż oraz Szlak Papiesko-Loretański. Może cofniemy się w czasie i go tak znienacka spotkamy? Co by to było, gdybyśmy na niego wpadli, porozmawiali z nim i razem wspólnie się pomodlili? Jaka by to była dla nas radość, a jaka nauka? A może przy okazji nadzialibyśmy się na innego wędrownego wieszcza, włóczykija albo wiejskiego filozofa? Ależby to było doświadczenie natknąć się na postaci z legend, baśni i podań ludowych!

I znów mijamy głęboki wąwóz gliniasty, prawie żleb, porośnięty wonnym chwastem i czymś kłującym. Skręcamy w lewo i ponownie zdobywamy niewysoki szczyt, który wyrasta na jakieś siedemset metrów nad poziom morza. Nasze rozgrzane, odsłonięte plecy i karki wślizgują się teraz w wieczną mgłę, która znienacka nas otacza i zdaje się osaczać. Poskręcane pnącza otuliny starego zagajnika tworzą tu coś na wzór uroczystego baldachimu, a na stokach znajdują się bezkresne łąki i bezpańskie sady, te same, które już raz dziś mijaliśmy. Ach, nieee! Czyżbyśmy się zapętlili? Czyżbyśmy się w czasie zagubili?

Przecieramy oczy, a potem jeszcze raz i jeszcze raz. Świat się na powrót robi normalny, to znaczy nie tyle zwyczajny, co piękny i kolorowy.

A teraz jedzonko. Obiadek w cieniu drzew i krzewów oznacza towarzystwo trzech os. Ich atak jest nagły, ale nieszkodliwy. I pomyśleć, że zaczynało już być tak miluśko.

Potem jeszcze burza na środku wzgórza, tam gdzie iglasty las murem z jednej strony stoi. Wczoraj, najdalej przedwczoraj musiało być tutaj bycze ognicho, bo nadal czuć ów charakterystyczny swąd. Tymczasem przed Oźną gubimy drogę, ale na szczęście słyszymy znajomy hałas i, przeprawiając się przez kolczaste chaszcze, kierujemy się w stronę, skąd dochodzi jęk motorynki daleki. I już mkniemy, żeglujemy, suniemy jak te baranki po modrym niebie.

Adaś próbuje zrozumieć tajemnice Drogi Krzyżowej. Niesporo mu idzie, albowiem reprezentuje umysł sceptyczny, wobec religii wrogo nastrojony. Jest mowa o jakimś szczycie z kapliczką, o tym, gdzie ów szczyt się znajduje i co to za kapliczka. Taki już jest ciekawski ten mój koleżka Adaś, że wszystko chce wiedzieć, każdy zakamarek i połać ziemi znać.

I teraz już prawie u podnóża, a na skraju lasu. Kolejna przerwa równa się kolejna stacja Drogi Krzyżowej Chrystusowej. Adaś idzie za potrzebą, ja daję odsapnąć nogom. Rozmyślam, bowiem czas to szczególny: Matki Boskiej Zielnej. Końcówka lata – tych kilka wyjątkowo upalnych dni, a wszystko dokoła bzyczy, chroboce i ćwierka. Pełnia sezonu. Jest to ta jego część, kiedy lato ma już z górki. Ja się na tym znam, na tej dojrzałości sierpnia się znam. Mam z tej źrałości sierpnia wszystkie doktoraty i habilitacje. Cóż więcej można powiedzieć prócz tego, że znalazłem się we właściwym miejscu o właściwym czasie. Ot, złoty czas na Złotym Groniu i więcej nic!

Dochodzimy do Soli. Droga licha nas wprowadza oraz mnóstwo starych chałup. Właśnie tak wygląda wiejskie życie w pełnej krasie: piękne jest!

I teraz inny czas, inny raz. I znów wędruję, lecz tym razem bez Adasia. O, gospodarstwo pod Oźną. Letnicy siedzą na ganeczku. Pozdrawiamy się. Dwa kroki niżej – strumyk z korytem na wodę dla bydlątek. Myję się, opłukuję z pyłu i kurzu. Chrzczę się, zmieniam wiarę na żywiecką, nawracam na dawną staropolską bakchiczność, słuchając w wyobraźni „Kaprysu Polskiego” Grażyny Bacewicz. Wyczuwam delikatną słowiańską nutę lat sześćdziesiątych – nie wiem, skąd się ona bierze – po trosze „Skaldów”, po trosze Artura Malawskiego.

Od tamtej pory zawsze powracam do Soli i Rycerki, nieważne, czy to deszcz czy mgła opada. Magiczną datę wyznacza dzień Matki Boskiej Zielnej, ukazując koncyliacyjne podejście do tego, co organicznie lechickie. Polskie, choć i zarazem: po części pogańskie, po części chrześcijańskie. I tak to właśnie jest, jak napisałem. Tak to właśnie jest.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • Bożena Joanna 26.10.2019
    Ładna impresja! Pozdrowienia!
  • maciekzolnowski 26.10.2019
    Dzięki, pozdrawiam serdecznie! :)
  • betti 26.10.2019
    Zrezygnowałabym z pierwszego zdania. Jest w tytule, do treści nie dodaje nic nowego. Wydaje mi się, że chodzi o pokazanie takiego swojego obrazka, ale czegoś mi w tym brakuje, jakieś mocniejszego akcentu.
  • maciekzolnowski 26.10.2019
    Dzięki, Betti, mówisz i masz. Ponadto dopisałem też drugą część wspominkową. :))
  • betti 26.10.2019
    ''Szedłem raz z Adamem długą stromą drużką pod górę, szliśmy razem''. - tutaj szedłem, szliśmy jakoś mi się gryzie.
    ''że jak będą tędy wracali to go na pewno capnął'' - capną

    Ubogaciłeś i dobrze, teraz jest z duszą. 'Lato leśnych ludzi'' Rodziewiczównej przypomina. Mnie się podoba.
  • Zaciekawiony 26.10.2019
    Wydłużyło ci się ze trzy razy - i jest lepiej

    "Szedłem raz z Adamem długą stromą drużką" - podeptaliście młodą druhnę?
  • maciekzolnowski 27.10.2019
    Melduję, że poprawiłem babole. Dzięka.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania