Głosy Nawii(2014)- prolog + rozdział 1

Część Pierwsza - Piętro wyżej

Oczy nie są w stanie dostrzec wszystkiego.

W szczególności te należące do ludzi.

Pochłaniają obraz, plastyczny jak gąbka, starając się zapamiętać detale.

W jakim jednak celu?

Przez niebiańską kablówkę widać wszystko.

Już dawno przestałem patrzeć. Jednak oni nadal szukają.

Tylko czego?

A ja?

Czego... czego ja szukam?

 

Prolog

 

Co zobaczyłem?

 

Koniec.

 

Koniec wszystkiego.

 

Posągi wzniesione ku naszej czci przez Słowian lądowały z głośnym hukiem w wodzie. Kamieniami roztrzaskiwano je na kawałki. Bezczeszczono.

Odczułem gniew.

Złapałem się za serce, gdy nadeszła kolej na mnie. Drewniany Chors spłonął na stosie.

- Nie udawaj, Chors. Nic tam nie masz. Tylko dziurę. Cholerną dziurę.

Zwróciłem wzrok na Trojana, który siedział na trawie spoglądając niewidomym wzrokiem na swój harpun.

- Niszczą nas. Wszystkich.- powiedziałem.- Nie obchodzi cię to?

- Pan nas ostrzegał - szepnął Perun załamanym głosem. - Najwyższy uprzedził nas o tym, wieki temu.

Fatum depresji unosiło się w powietrzu.

Złoty Dąb, który wypuszczał codziennie liście, symbolizujące każdego Słowiana zrodzonego na rodzimej ziemi, oklapł przybity, a jego gałęzie niemal zetknęły się z bujną, zieloną trawą. Podszedłem do niego. On przynajmniej nie mówił bzdur.

W ogóle nie mówił. Nic dziwnego: był w końcu drzewem.

- Uspokój się, mały. Świat się jeszcze nie skończył.

A może się właśnie skończył? Dla Nas?

Na moje próby pocieszenia, zareagował nieokreślonym dźwiękiem, który mógłbym porównać do zderzających się ze sobą metalowych kling. Martwił się.

Każdy jeden bóg czy wytwór imaginacji Najwyższego, znajdujący się w zasięgu mojego pola widzenia, przypatrywał się wydarzeniom rozgrywającym się u naszych podopiecznych. Oglądaliśmy to wszystko przez ogromną, krystaliczną studnię służącą nam za „niebiańską" kablówkę.

Żadnemu z nas się to nie podobało.

-Co będzie teraz? Zapomną. - mruknął Weles, siwowłosy pasterz, który brodę miał tak długą, że bez obaw mógłby pleść z niej warkocze.

- Owszem, zapomną. - dopowiedział Dadziu. Bóg Słońca, mój brat Jednego Dnia. Jednak my nie zginiemy wraz z nimi. Zrodziliśmy się z woli Pana, a nie z ich woli. Pan decyduję kiedy mamy odejść.

- O czym wy mówicie? - zapytałem. Perun westchnął ciężko, poprawiając swoją nieskazitelnie białą szatę, którą przyniósł mu w darze Żmij kilka dekad temu.

- Zawsze taki byłeś, Chors. Nigdy nie słuchałeś tego, co prawił nam Pan.

- A może... - gdy tylko usłyszałem ten jadowity głos, krew podeszła mi do głowy - „Demoniczny Chorsie"?

Mokosz. - Bogobójco, obłudniku i dziwkarzu?

Spojrzałem na nią bez cienia zainteresowania.

- Nadal jesteś zła?

Ściągnęła brwi.

- Jestem wściekła, Chors.

- Co się stało? - zapytał ognistowłosy Radogost, który przesiadywał na ławeczce obok Dębu.

- A co się miało stać?- wtrącił Jaruś przysiadając niedaleko Radogosta. Syknął wściekle, gdy płonące kudły boga ognia omal nie przypaliły jego pięknej, pielęgnowanej dniami i nocami skóry.

- Uważajże z tymi zapałkami – warknął. - Chcesz mnie oszpecić?

Radogost spojrzał na niego bez entuzjazmu.

Miałem dość. Naprawdę miałem dość tego boskiej zbieraniny. Bez słowa odwróciłem się na pięcie, opuszczając polanę.

Nawia była ogromna. Uparcie można by twierdzić, że kilkukrotnie większa od samej Ziemi. Nie było tu pory dnia ani nocy. Jedna część pogrążona była w wiecznym świetle i tam żyła większość przyjaznych istot, zaś druga w złowrogim mroku.

Ja narodziłem się w Mroku. Co się dziwić? Bogowi Księżyca nie przystało egzystować w nieustającej jasności. Wolałem żyć sam. Niż z nimi, w takim stanie.

Kiedyś byli inni.

Za czasów, gdy bogobojnie w nas wierzono, a ludzkie myśli, prośby i błagania dawały nam siłę do koegzystowania na Ziemi, bez przymusu wracania do Nawii wierzyliśmy, że już na zawsze będą naszym wsparciem.

Gdy ludzie od nas odeszli, każdy panteon podzielił się, a hierarchia posypała się jak domki z kart. Jedni bogowie obierali stagnację, inni burzyli się wzniecając bunty przeciwko ludziom.

Większość pogodziła się z losem i nie szukali zemsty. Najwyższy zabronił nam zabijać.

W jednej chwili trawa, jakby będąc tworem niewprawionego artysty, zmieniała swój jadeitowy kolor na szkarłat, a drzewa tak piękne i bujnie rosnące, przeinaczały się w wyschnięte konary pozbawione liści.

Cmentarzysko. Mój dom.

Wychowałem się pośród leszy, mamun, południc, strzyg i stworów, o jakich nikt nawet nie śnił.

Byłem dzieckiem nocy. W Mroku czułem się pewniej. Światłość mnie rozpraszała.

Oślizgły utopiec dostrzegł mnie swoimi czarnymi ślepiami i skrył się za krasowym tworem przywodzącym na myśl stopę. Nie skrzywdziłem go. Już z dawien dawna wypełniłem swoją pokutę i oczyściłem Mrok ze stworów burzących spokój.

Woda koloru czerni, stojąca w bezruchu od zarania dziejów, odbiła moją bladą twarz. Przysiadłem nad brzegiem jeziora. Zobaczyłem hebanowe, sterczące włosy, zadarty, chłopięcy nos i oczy, które zmieniały się wraz ze stadium księżyca.

Na Ziemi widoczny był teraz jego sierp. Moje źrenice również przywdziały ten kształt.

Podwinąłem nogi pod brodę, przyciskając do nich policzek.

Obraz rujnowanych posągów, ołtarzy, miejsc, do których Słowianie niegdyś przychodzili się modlić, napawał mnie lękiem.

Co teraz miało się wydarzyć? Co miało się z nami stać? Po cóż mielibyśmy egzystować, skoro żaden człowiek miał się do nas nie modlić?

Mieliśmy zostać zapomniani, zagrzebani w mogile czasu i postępu. Zupełnie jakbyśmy w ogóle nie byli potrzebni. Jakby stworzono nas tylko na chwilę. Jakby MNIE stworzono tylko na chwilę, a potem odstawiono na bok jak jakąś niepotrzebną zabawkę, z której się wyrosło.

- Weles- zagaiłem ze wzrokiem wlepionym w czarne lustro wody.- Co się teraz z nami stanie?

 

- Z drogi!- wrzasnął Perun, pędząc na grzbiecie wprost na odpoczywających bogów.

 

Idiota.

 

Pijany bóg błyskawic kierował swe bydlę wprost na mnie, jednak w ostatniej chwili odbił w górę, ciesząc się jak wariat, gdy ja miałem zamiar uskoczyć.

 

Doprawdy... Z kim przyszło mi egzystować przez minione tysiąc lat?

 

Brak wiary niekorzystnie odbił się na większości bogów.

 

Perun, wcześniej wzór do naśladowania, stał się symbolem boskiego pijaństwa i szaleństwa. Nie pamiętałem już nawet, kiedy po raz ostatni odbyłem z nim normalną rozmowę.

 

Mokosz pozbawiona ludzkich modłów, jęła otwierać na Ziemi burdel po burdelu, aż w końcu stała się mafijną legendą, której nikt nigdy nie widział na oczy. Nazwała się Przystanią Majestyczności. Tak, dokładnie. Sama się tak nazwała.

 

Jaryło jak nietrudno się domyślić, a wręcz grzechem byłoby oskarżyć go o cokolwiek innego, do reszty zatracił się w pielęgnowaniu swej osoby. Wynajdywał coraz to zmyślniejsze rzeczy na zachowanie nieskazitelnie czystej skóry. Znudzony Radogost zaczął nękać go psychicznie. Zawsze zresztą to robił.

 

Weles zatracił się w swych eksperymentach. Stworzył tabor duchów, które straszyły z jego woli nieszczęsnych śmiertelników. Nawet było mi ich trochę żal, w sensie ludzi.

 

Rujewit.... Pozostał Rujewitem. Dniami i nocami ujadał z ptakami swe piękne pieśni, które budziły w niejednym mordercze żądze. Nieraz wyobrażałem sobie jak patroszę go na oczach wszystkich, a jego ciało wyrzucam w najgłębsze otchłanie Styksu.

 

Jarowit, bóg wojny, który w Nawii bywał od czasu do czasu, starał się zatuszować swój związek z Dolą. Jednak dla moich wprawnych oczu wszystko z dawien dawna zostało już jasno nakreślone.

 

Reszta bóstw, w tym i ja, egzystowała podobnie. Pozbawieni mocy, jaką dawała nam ludzka wiara, zatraciliśmy się w swych pokusach, nałogach i złych nawykach.

 

Sam Najwyższy nie przemawiał do nas od dłuższego czasu, jakbyśmy przestali istnieć. Jakbyśmy byli nieudanym tworem, który przestał go interesować, ponieważ jego skutki uboczne zaszły za daleko. Światowid również o nas zapomniał, o swych dzieciach.

 

Westchnąłem ciężko, kryjąc się w cieniu Dębu. Na nim również negatywnie odbiła się obecna sytuacja. Stał się niższy i mniej bujniejszy niż przed kilkoma setkami laty. Zupełnie jakby ktoś wyssał z niego wszelką życiową energię. Burknął niewyraźnie, poruszając przy tym gałęziami. Oparłem głowę o jego korę.

 

- Nie przejmuj się, mi też jest ciężko - szepnąłem. - Też mam już dość.

 

Uniosłem głowę, widząc, że czyjaś postać rzuciła na mnie długi cień.

 

- Mokosz prosiła, abyśmy pomogli jej przy zbiorach grzybów - mruknął wyniośle Trojan, krzyżując ręce na piersi. On chyba jako jedyny się nie zmienił.

 

- A czy ja wyglądam jak grzybiarz? Jeżeli chce rozprowadzać halucynogeny po Ziemi, niech robi to sama. Nie będę truł ludzi. Oni nie znają umiaru.

 

Parsknął.

 

- Ciekaw jestem, w którym momencie swojej marnej egzystencji zrobiłeś się taki prawy... Pamiętasz jak...

 

Uniosłem dłoń, przerywając mu w pół zdania.

 

- Nieważne, co było przed setkami laty.

 

- Setkami laty? - powtórzył wybuchając śmiechem. - Nie wydaje mi się, aby II wojna światowa była przed setkami laty. Góra osiemdziesiąt wiosen.

 

- Chyba jesieni.

 

- Mniejsza. W każdym razie jakoś wtedy nie przejmowałeś się zbytnio stanem zdrowia Polaków - Skończ już pierdolić, Trojan. Lepiej pilnuj Bałtyku

 

Tak naprawdę nikt nie wiedział o tym, co uczyniłem podczas wojny. Złamałem wtedy najwyższe prawo. Prawo śmiertelności. I mało tego - nikogo przy tym nie zabiłem, a wręcz przeciwnie.

 

Prychnął.

 

- Jak zwykle nie słuchasz.

 

- Odejdź.

 

Omal nie zakrztusiłem się śmiechem, gdy Swarożyc, syn Swaroga, władający potęgą ognia tak jak Radogost, cisnął w niego strumieniem płomieni. Ten począł się palić niczym szmaciana kukła.

 

Uwielbiałem tego gówniarza... Po prostu uwielbiałem... Wściekły Trojan powziął w sobie energię wody, gasząc pożar. Gwałtownie zwrócił głowę w stronę wiecznego nastolatka. Swarożyc uniósł niewinnie ręce, a Radogost, z którym trenował, wzruszył ramionami.

 

- Przypadek - powiedział płomiennooki dzieciak, zapewne modląc się w duchu, by nie rozwścieczyć boga mórz do końća.

 

- Tak - potwierdził Radogost. - To był przypadek. Najzwyklejszy. Stanąłeś w niewłaściwym miejscu.

 

Uniosłem kącik ust, widząc jak Trojan zaciska wściekle pięści. Niewiele brakowało, aby wybuchnął. Od wieków ogień nie potrafił dogadać się z wodą.

 

Westchnąłem.

 

Zupełnie jak Księżyc ze Słońcem...

 

Dadźbóg.

 

Od kiedy tylko począłem istnieć i ujrzałem go na swe oczy, miałem ochotę wypruć z jego cielska wszystkie flaki i porozwieszać jako wielkanocne ozdóbki.

 

Obecnie Dadziu przebywał w Górnym Egipcie w pałacach Ozyrysa, popijając dziwne mikstury i jedząc karaluchy podsmażane na patelni. Powstrzymałem odruch wymiotny na samą myśl o egipskim jedzeniu. Dadźbóg był równie specyficzny co egipscy bogowie.

 

Bogowie i ludzie budzili we mnie same negatywne emocje. Bogowie - ponieważ nie potrafili poradzić sobie sami, bez wiary, a ludzie - ponieważ nie wierzyli i to było powodem ich wszystkich problemów.

 

II wojna światowa obudziła w nas jednak ducha walki.

 

Na czas jej trwania nawet Perun nie ważył się tknąć alkoholu. Schodziliśmy na ziemię. Próbowaliśmy pomóc. Ujrzeliśmy betonową dżunglę pełną dzikich Słowian, którzy musieli ukrywać się we własnym kraju. Choć lękali się o własne życie, każdy z nich tłumił wściekłość.

 

Widziałem, jak ludzie z pozoru skazani na klęskę, budzili się do bitwy.. Jak z wyprostowaną piersią ruszali naprzód z pistoletami w dłoniach. Jak chłopcy i dziewczynki, które nigdy nie zaznały wolności, stawały w szeregu gotowe do walki.

 

I ujrzawszy malca z trzykrotnie większym od niego karabinem, poczułem się jak wtedy, gdy zaraz po moich „narodzinach" odwiedziłem Grenlandię. I było to jedno z moich pierwszych doświadczeń z ludźmi.

 

Widziałem, jak mały Eskimos rzucił się na ratunek równie małemu niedźwiadkowi, pod którym pękł lód. Patrzyłem, jak niedźwiedź gryzł go i kaleczył, jednak chłopiec usilnie próbował wyciągnąć go z wody. Doskonale wiedział, że tafla, na której stoi, mogła załamać się w każdej chwili .

 

Czasem zastanawiałem się, dlaczego ludzie nie mogli być takimi małymi Eskimosami. Dlaczego nie traktowali swego życia na równi z cudzym.

 

Powróciłem myślami do rzeczywistości, obserwując parującego z gniewu Trojana.

 

- Opanuj się – mruknąłem. - Nie zrobili tego specjalnie.

 

- Oczywiście, że specjalnie, masz mnie za głupka? - wysyczał. - Wiedzą, że nie mogę spłonąć.

 

- Jak nie możesz spłonąć, to w czym problem? - podłożyłem dłonie pod głowę, nie spodziewając się fali wody, którą we mnie cisnął. Skoczyłem na równe nogi, dławiąc się i kaszląc.

 

Otarłem rękawem ciemnej koszuli twarz.

 

- Nie możesz utonąć, więc w czym problem? - przedrzeźniał mnie, a ja powstrzymałem się przed wymierzeniem ciosu. Nie mogłem. Zmieniłem się. Uwolniłem się od złych myśli, wyobrażając sobie pusty stół, na który nic nie mogło się wprosić. To była wizualizacja mojego umysłu. To było jak nauka mówienia. Z czasem to pojąłem. Westchnąłem ciężko i spojrzałem na swoje bose stopy.

 

Przydałyby mi się w końcu jakieś buty. Ściągnąłem z siebie przemoknięte ubrania, ciskając je pod Dąbika. Ten jakby nie wiedząc o co chodzi, poruszył pytająco gałęziami.

 

- Zrób coś z nimi... Weles! - ryknąłem, rozglądając się w poszukiwaniu tego szaleńca. - Gdzie jest Weles, do cholery?

 

- U ciebie, w Mroku - burknął Radogost.

 

Zastanowiłem się nad wypowiedzianymi przez niego słowami.

 

- WELES POSZEDŁ DO MROKU?!

 

Już od kilku dekad miał zakaz wstępu na mój teren. Sam ten zakaz stworzyłem. Weles oszalał. Nie ufałem mu.

 

Nie zastanawiając się ani chwili dłużej, gwizdnąłem przeciągle. Nie minęła chwila, a w oddali jął pojawiać się zarys postaci czarnego Owinnika (koto-psa), którego uratowałem przed niechybną śmiercią. Nadałem mu imię Knedel.

 

Jak go znalazłem?

 

Każdego dnia, a raczej nocy, tysiące stworzeń w Mroku było zabieranych przez woń Kostuchy. Mrok był miejscem jałowym, pozbawionym życia i nadziei. Tylko najsilniejsi w stanie byli tu przetrwać lub też się stąd wydostać.

 

Wieki temu zostałem Alfą pomieszkujących tam bestii. I bynajmniej nie zyskałem tego miana z powodu mojego boskiego pochodzenia. Zapracowałem sobie na ten szacunek.

 

Matka porzuciła Knedla, gdyż powił się bez ogona, a dla Owinników oznaczało to hańbę i napiętnowanie klątwą przez bogów. Osobiście nigdy nie słyszałem o tym, by któryś z nas kiedykolwiek piętnował te zwierzaki.

 

Przygarnąłem go, nakarmiłem. Posiadł coś wspaniałego pomimo swojego kapryśnego charakterku: potrafił tropić.

 

Knedel usiadł przede mną, a jego długi jęzor wysunął się na zewnątrz.

 

- C-co c-chcesz? - zapytał piskliwym głosem, gryząc się pod pachą.

 

- Gdzie byłeś przez ostatnie trzy dni? - zapytałem bez ceregieli.

 

Knedel spojrzał na mnie żółtymi, błyszczącymi oczami.

 

- S-spałem - gdyby koty potrafiły się uśmiechać, właśnie tak nazwałbym grymas, który wystąpił na jego pysku. Zmarszczyłem brwi.

 

- Masz zadanie. Znajdź Welesa. Zaszył się gdzieś w naszej części Nawii.

 

- A-a c-czego W-w-eles s-szukałby w M-mroku?

 

- Chcę się właśnie tego dowiedzieć.

 

Knedel wyprostował sztywno ogon (lub raczej jego brak), mierząc okolicę błyszczącymi oczyma.

 

- Mam go.

 

Mrok był jednym z niewielu miejsc, które nie zmieniało się na przestrzeni lat. Tak samo ponury i budzący grozę, jak na samym początku istnienia.

 

Skrzyżowałem ręce na piersi.

 

- Gdzie jest?

 

- J-jest n-nad Z-zbiornikiem - omiótł mnie wzrokiem. - U-ubierz s-się. Wyglądasz strasznie.

 

                                                                                               ***

 

Weles, siedzący na wpółzalanym przez wodę kamieniu, gładził krystalicznie białą kulę, niczym główkę nowo narodzonego dziecka.

 

Czasami odnosiłem wrażenie, że faktycznie ją tak traktował. Jak swego potomka.

 

Odchrząknąłem, jednak ten ani drgnął. Wiedział, że przyjdę.

 

Pełnia Księżyca, odbijająca się w tafli Czarnego Jeziora, odzwierciedlała kształt moich tęczówek. Weles niegdyś brodaty, lubował się w swym małym stadzie owieczek teraz nie był szczęśliwym posiadaczem włosów i brwi, a w akcie buntu przeciw istotom, w które tylko on wierzył, wytatuował sobie twarz przeróżnymi wzorami.

 

Brak wiary doprowadził go na skraj szaleństwa. Zupełnie jak Peruna. Tyle że szaleństwo Welesa przybrało niebezpieczny obrót.

 

- Wiedziałem, że przyjdziesz - pstryknął palcami, a przede mną pojawiło się nowiusieńkie, pachnące ubranie. Uszyła go stara Kikimora zamieszkująca odległe krańce Nawii. Założyłem na siebie biały podkoszulek, flanelową koszulę i ciemne spodnie, podczas gdy ten mówił nieprzerwanie.

 

- Zastanawiałeś się, Chorsie, czy kiedykolwiek to się skończy? Czy nasza marna egzystencja ujrzy kres? Jak długo będziemy musieli trwać w niewiedzy na temat siebie samych?

 

Przewróciłem oczami, kończąc wiązać drugi ciężki, wojskowy but. Owszem, zastanawiałem, ale jakoś niespecjalnie miałem w zwyczaju dzielić się swoimi refleksjami z kimś jego pokroju.

 

- Daj już z tym spokój, Weles. - warknąłem. - Czego szukasz w Mroku? Już nie masz prawa tu przebywać. Mam przywołać strzygi?

 

-Przyszedłem cię odwiedzić.

 

Prychnąłem.

 

- Nie masz prawa mnie odwiedzać - skrzyżowałem ręce na piersi. - Nie potrzebuję szaleńca w swojej przystani.

 

- Przystani? - powtórzył. - Nazywasz to miejsce swoją przystanią?

 

- Ostatni raz zapytam - warknąłem złowieszczo ignorując jego pytanie. - Czego szukasz w Mroku, władco magii, Welesie?

 

Łysy mężczyzna zeskoczył z kamienia, ściskając kurczowo w dłoniach białą kulę. Niższy ode mnie o głowę, patrzył hardo wprost w moje oczy, skracając dzielący nas dystans. Przystanął krok przede mną, po czym przykucnął i ułożył kulę na błotnistej ziemi pokrytej gdzieniegdzie zgniłą trawą.

 

- Drzwi prowadzące do Krainy Umarłych drżą w fasadach - mruknął, a w kuli pojawił się budzący grozę obraz dusz cierpiących męki w Tartarze. Hades nie próżnował.

 

- Cerber od tysięcy lat nikogo stamtąd nie wypuścił. - kontynuował. - Bogowie Umarłych dobrze go wytresowali.

 

Weles westchnął, jakby zbierając energię do dalszego mówienia.

 

- Nim dusza nim trafi do Podziemi, zwykle przechodzi przez krainę swojego panteonu bóstw - w kuli pojawił się obraz Nawii i młodej, przygarbionej kobiety o włosach koloru siana. Siedziała za hebanowym stolikiem z posępnym wyrazem twarzy.

 

- Chodzi ci o Marzannę w Wyraju? - zapytałem. Nigdy się nią nie interesowałem. Szczerze powiedziawszy,bałem się do niej podchodzić. Każdy chyba zmieniłby się, gdyby siedział całymi dniami na stołku, przepuszczając dziesiątki zmarłych, legitymując ich i tłumacząc, jak mają się zachować. Marzanna już z dawien dawna straciła poczucie czasu i własnego jestestwa.

 

- Owszem, dokładnie o tą. A co, jeśli duszę udałoby się „przemycić" bezpośrednio do Krainy Zmarłych? - przykucnął, a w kuli pojawił się obraz czwórki bogów podziemi grających przy ogromnym stole w gry planszowe. - Spójrz na nich. Przestali interesować się swą krainą. To może być szansa.

 

Mówił ciekawie, ale nie przekonywało mnie to.

 

- Bogowie Zaświatów nie kończą się na tej czwórce - zauważyłem z przekąsem. - Jest ich jak mrówek.

 

- Jednak to właśnie ci posiadają największą władzę.

 

Uniosłem brew, przewiercając Welesa wzrokiem na wylot.

 

- Do czego zmierzasz?

 

Odchrząknął.

 

- Wiesz, czym są Pola Elizejskie, prawda? - zapytał retorycznie. - Doszły mnie słuchy, że znajdują się tam boskie wspomnienia. Nasze wspomnienia z czasów ziemskich.

 

Minęła chwila, nim dotarł do mnie sens jego słów.

 

- To niemożliwe.

 

Weles przysiadł na Ziemi, wlepiając niemal złote oczy w kulę.

 

- Pamiętasz Raroga?

 

Przytaknąłem. Znany był też jako Feniks, Fenghuang, Żar-ptak, Garuda czy Benu. Wyrobił sobie renomę w całym wszechświecie. Nic dziwnego, skoro mógł żyć bez końca.

 

- Raróg istnieje poza prawem życia i śmierci.

 

- Przejdź do rzeczy, Weles.

 

- Raróg umierając, na bardzo krótki okres czasu trafił do Zaświatów, by ponownie się z nich wydostać. Nie tak dawno został zabity przez Azteków. Znowu znalazł się poza granicą życia. Podsłuchałem jego rozmowę z niewidzialnym bytem, którego imienia nie znam. Powiedział mu, że poczuł coś bardzo dziwnego.

 

Nie ukrywałem, że zdołał mnie zaciekawić.

 

- Co?

 

- Nie odczuwał już presji. Presji bycia martwym. Zupełnie jakby bramy przestały utrzymywać granicę między światem żywych a umarłych.

 

- Weles. Przejdź do rzeczy. Nie lubię słuchać pierdolenia.

 

Potaknął.

 

- Pamiętasz dzień, w którym przestali w nas wierzyć?

 

Widok przewracanych posągów, niszczonych świątyń i miejsc kultów od wszech czasów napawał mnie obrzydzeniem.

 

- Pamiętasz, jak wtedy zapytałeś się mnie kim jesteś? Dużo nad tym myślałem. Nam jako bogom takie pytania powinny być obce, tym bardziej zdziwiło mnie wówczas, że miotały tobą ludzkie refleksje. Byłem ciekaw podłoża twoich pytań.

 

Spojrzałem na niego zdziwiony. Tak naprawdę to pytanie zadałem mu pod wpływem chwili. Czułem się wówczas pusty. Wyprany z nadziei, emocji... i wiary. W szczególności wiary.

 

- I coś wymyślił?

 

Wzruszył ramionami.

 

- Szczerze, to sam nie wiem.

 

Wyrzuciłem ręce w górę, wypowiadając w myślach pokaźną wiązankę.

 

- I po to.... - zacząłem poirytowany, ale ten uspokoił mnie uniesioną dłonią.

 

- Czekaj, Chors. Jak zwykle brakuje ci cierpliwości.- przybrałem neutralną postawę. - Raróg twierdzi, że wyczuł w Zaświatach cząstkę nas. Zupełnie jakby przez niestabilną granicę jęły wyciekać na wierzch tajemnice, o których nikt nie powinien się dowiedzieć.

 

- Cząstkę nas? - powtórzyłem. - Masz na myśli bogów?

 

- Tak. Bogów.

 

- O jakich tajemnicach mowa?

 

Weles wziąwszy kulę do rąk, powstał i otrzepał się z ziemi.

 

- Każda tajemnica jest inna. Każda ma inny początek. Nie jestem w stanie odpowiedzieć ci na to pytanie. Jedno jest pewne: musisz znaleźć Raroga. On powie ci więcej.

 

- Gdzie miałbym go szukać?

 

- Jest w Kraju Zniczy, synów Nicy.

 

Gdy tylko usłyszałem nazwę krainy, serce podeszło mi do gardła.

 

- Nigdy. - powiedziałem bezgłośnie, bliski zawału.

 

- Jeśli chcesz poznać prawdę, nie masz wyjścia.

 

- To jak wędrówka do piekła. Nawet piętro niżej.

 

- Raróg to nie pies. Nie przyjdzie do ciebie gdy go zawołasz.

 

Kraj Zniczy. Kraj Dziesięciu Synów, którzy ważyli się podnieść rękę na swego ojca w imię władzy. Kraj, do którego nawet Słońce obawiało się zaglądać.

 

Odchrząknąłem.

 

- Wiesz, zdaję sobie sprawę z tego, że nie jestem powszechnie uwielbiany, ale idąc do kraju Zniczy, to jakbym wszedł wprost do paszczy lwa. Miłorod naprawdę mnie nienawidzi.  Jeszcze bardziej niż Olbrzymi.

 

- Budząc wówczas Światowida i ostrzegając go przed tym co, usłyszałeś ocaliłeś życie jemu i wielu bogom.

 

... A Miłorod ani jego weseli bracia nie mogli mnie wówczas zabić, gdyż nie posiadałem własnej postaci. Istniałem w Księżycu, czekając na swój czas. Jednak teraz.... Teraz sytuacja przedstawiała się inaczej, byłem materialną postacią podatną na uszkodzenia.

 

- Ponadto - kontynuował Weles. – Twoim zadaniem nie jest spotkanie z Miłorodem, a znalezienie Raroga. Wystarczy, że nie pozwolisz się zauważyć.

 

Uniosłem brew.

 

- Żarty sobie stroisz? - warknąłem. - To niemożliwe... Zamilknąłem, widząc grymas wyrosły na jego twarzy. - Nie podoba mi się twój uśmiech Weles.

 

Bóg Magii i Zaświatów przyjrzał się ostentacyjnie swym króciutkim paznokciom, po czym schował kulę w skórzanej torbie przewieszonej u pasa.

 

- Wystarczy, że zdołasz ukryć swoją boską aurę. Jak wtedy, gdy...

 

-... zabiłem Lokiego. - dokończyłem półszeptem. - To było dawno. Zrobiłem to przez przypadek. Nie potrafię na zawołanie ukrywać swojej aury.

 

- Pamiętasz, dlaczego zabiłeś Lokiego?

 

Jak mógłbym zapomnieć....

 

- Bo zabił Baldura.

 

- Twojego przyjaciela. Wściekłeś się. Przypominasz sobie?

 

Potaknąłem bardzo powoli.

 

- Tak – szepnąłem. - Forseti był wtedy dzieckiem... Płakał.

 

- I żeby zajść Lokiego, znienacka ukryłeś swoją obecność. Jedyne, co musisz to przypomnieć sobie jak to zrobiłeś. Nic więcej.

 

Jak to zrobiłem...

 

Mało co pamiętałem. Wściekłość zaślepiła mnie do tego stopnia, że nie widziałem świata poza nim. Poza Lokim. Tylko on przebijający mojego przyjaciela. Tylko on z włócznią w ręku, z chciwym uśmieszkiem na twarzy. Forseti beczał jak najęty. Gdzie była Nanna? Dlaczego nie zabierała go stąd? Dlaczego kazała mu patrzeć na śmierć swojego ojca?

 

W tle Yggradsil kołysał się bezwiednie na wietrze. Zupełnie spokojny, jakby wiedział, że to miało się wydarzyć. Yggradsil, gdyby tylko mógł, zapewne zniszczyłby wszelkie zło, jakie dotknęło jego krainę.

 

Tyle, że Yggradsil nie mógł się nawet ruszyć. Był zasranym drzewem.

 

Śmierć Baldura poprzedzała bowiem Ragnarok, którego nadejścia wszyscy wyczekiwali, a on uparcie nie nadchodził. Gdy Loki przebił go swym ostrzem, gdy upadał, a jego fiołkowe oczy wpatrywały się we mnie i wtulonego w moją nogę Forsetiego. Nie musiał mówić, wiedziałem, co chciał mi przekazać.

 

„Zaopiekuj się moją rodziną, Chors"

 

I co się wówczas stało? Co czułem, widząc śmierć swojego najlepszego przyjaciela? Co czułem, gdy zabijałem Lokiego?

 

- Nic - szepnąłem, a Weles uniósłszy brwi czekał na dalszą część wypowiedzi.

 

- Co, nic? - zapytał w końcu wyraźnie zniecierpliwiony, gdy ja nadal nie odpowiadałem.

 

- Czułem pustkę. Nie myślałem...

 

Szał, w jaki wówczas wpadłem, trwał nieco ponad dwieście lat. Właśnie przez to zyskałem swój ówczesny przydomek.

 

„Demoniczny Chors"

 

- Wystarczy nie myśleć – mruknąłem. - Wystarczy, że wyłączę umysł.

 

- Zatem nie zwlekaj.

 

- Dlaczego tak bardzo ci na tym zależy? - zapytałem - Dlaczego zależy Ci na tym, abym poznał prawdę?

 

Wzruszył ramionami. Uwielbiał ten gest.

 

- Jestem po prostu ciekaw. Ciekaw, co się wtedy stanie. Czy coś się zmieni.

 

Wpatrywałem się w niego w milczeniu.

 

- Nic się nie zmieni, Weles.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania